Zatańczyć z Oblubieńcem

Z okazji Międzynarodowego Dnia Pielęgniarki i Dnia Położnej, przypominamy rozmowę z siostrą Wojciechą, boromeuszką posługującą od wielu lat osobom chorym.

Siostra Wojciecha bardzo umiłowała osoby chore. Poświęca im dużo więcej czasu, niż przewiduje grafik jej zajęć.

zdjęcie: Danuta Dajmund

2015-07-31

Mikołów – górnośląskie miasteczko z „charakterem” i wielowiekową historią, o tej porze dnia nieco ospałe, wita mnie słoneczną aurą i cudownym brzmieniem świętowojciechowego dzwonu Bazyliki Mniejszej, której patronuje św. Wojciech – Biskup i Męczennik. Właśnie skończyła się Msza święta pogrzebowa i żałobnicy powoli opuszczają świątynię, by odprowadzić na cmentarz doczesne szczątki swego bliskiego. Stąd nietrudno już trafić do pobliskiego szpitala i domu zakonnego sióstr boromeuszek. Jestem tu umówiona z jedną z nich – siostrą Wojciechą. Akurat pełni dyżur w Zakładzie Opieki Leczniczej, który od klasztoru dzieli zaledwie dziedziniec, więc chwilę później docieram do nowoczesnego gmachu niedawno otwartego Ośrodka. W filigranowej, odzianej w schludny, biały fartuszek zakonnicy, bez trudu rozpoznaję moją dzisiejszą rozmówczynię. Miałam okazję poznać ją podczas wizyty ks. arcybiskupa Zygmunta Zimowskiego, który odwiedził to miejsce z okazji Światowego Dnia Chorego w 2014 roku. Trudno byłoby nie zapamiętać takiej twarzy: piękny uśmiech i duże, pogodne oczy za szkłami okularów zdające się potwierdzać jego szczerość sprawiają, że ich właścicielka wydaje się bardzo młoda – tą szczególną, nieprzemijającą młodością duszy. 

Danuta Dajmund:Trafiłam do Siostry z kilku powodów. Przede wszystkim jednak dlatego, że trwa Rok Życia Konsekrowanego i z tej okazji pragniemy czytelnikom „Apostolstwa Chorych” pokazać, jak wiele łączy osoby konsekrowane ze światem ludzi chorych i cierpiących. 
s. Wojciecha: – Tak, to prawda. Jestem siostrą ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza, którego dom generalny znajduje się właśnie tu, w Mikołowie. Pełniąc różnorodne posługi charytatywno-apostolskie moje Zgromadzenie szczególną opieką otacza właśnie ludzi cierpiących, chorych, niepełnosprawnych, opuszczonych i ubogich. Hasłem zgromadzenia są wszakże słowa: „Bóg i ubodzy”. 

– Pozwolę sobie zadać zwyczajowe w takiej sytuacji pytanie. Jak doszło do tego, że znalazła się Siostra w tym miejscu?
– Życie zakonne było spełnieniem mojego młodzieńczego marzenia. Jako osiemnastoletnia dziewczyna nie potrafiłam jednak rozeznać, w jakim zgromadzeniu chcę je realizować. Podobały mi się cieszyńskie elżbietanki dla ich dostojnego stroju, jadwiżanki zachwycały swym niebieskim welonem, zaś serce pukało do wrót Karmelu… 

– Skąd zatem decyzja by wstąpić do boromeuszek? 
– Miałam w tym zakonie ciocię, którą często, razem z moją siostrą, odwiedzałyśmy. Choć nigdy nie namawiała nas do wstąpienia do swego zgromadzenia, to myślę, że po cichu bardzo o to prosiła Pana Boga. Dopiero ksiądz proboszcz, dziś już nieżyjący ks. Szyndzielorz, który również miał ciocię boromeuszkę, gdy dowiedział się, że chcę zostać zakonnicą, przywiózł mnie właśnie tu – do Mikołowa. Było to 16 marca 1983 roku. Przedstawiono mnie Matce Generalnej Cecylianie, a ona – po rozmowie ze mną – wręczyła mi różaniec i książeczkę do nabożeństwa, zwykły Skarbczyk, z zaznaczoną w niej Drogą Krzyżową – najcenniejszą instrukcją mojego „tańca”. 

– Czy już wówczas przeczuwała siostra, że przyjdzie jej pełnić posługę pielęgniarki? 
– Kiedy wstąpiłam do klasztoru, nie byłam pielęgniarką, ale bardzo chciałam nią zostać. Z otwartą buzią słuchałam ludzi, którzy najpiękniej jak potrafili, opowiadali o pracy cudownych, „świętych” sióstr pielęgniarek: Salezyny, Amancji, Andriety, Marii i tylu innych. Kiedy już je poznałam, stały się dla mnie pierwszymi instruktorkami upragnionego „tańca”. Coraz bardziej rosło też we mnie pragnienie, by być jedną z nich. 

– Niedawno, podczas jednego ze swych spotkań z osobami konsekrowanymi, na skargę o brak powołań do życia zakonnego tak charakterystyczną dla współczesnego świata, Ojciec święty Franciszek odpowiedział, że „jeśli będzie świadectwo, będą i powołania”. To, o czym Siostra mówi, zdaje się potwierdzać jego spostrzeżenie.
– Tak. Nie wolno oczywiście zaniechać czy lekceważyć rozmaitych akcji powołaniowych, także tych prowadzonych przy użyciu współczesnych środków, takich jak chociażby internet, ale to dopiero początek. Trzeba pamiętać, że prawdziwym Dawcą powołań jest Bóg, zaś dla ilości i jakości powołań największe znaczenie ma zwłaszcza osobiste świadectwo życia osób konsekrowanych, i to świadectwo radosne. Świadomość, że po nocy nastaje dzień pozwala mi wierzyć, że i „noc” powołań do życia konsekrowanego doczeka się świtu. 

– Wróćmy więc do Siostry powołania, a ściślej mówiąc – „powołania w powołaniu”, bo o ile wiem, ostatecznie do pozostania w tym, a nie innym zgromadzeniu, przekonali Siostrę ludzie chorzy. 
– Muszę wyznać, że jestem bardzo wdzięczna mojemu Zgromadzeniu, że pozwoliło mi zdobyć odpowiednie wykształcenie i posłało do służby chorym – najpierw w Domu Pomocy Społecznej dla osób przewlekle i psychicznie chorych. To tam nauczyłam się słuchać cierpiących. To nie było łatwe zadanie, bo człowiek chory psychicznie inaczej słucha, inaczej mówi, inaczej myśli. Obecnie uczę się towarzyszenia chorym w chwilach ich cierpienia, a także umierania, pracując w Zakładzie Opieki Leczniczej w Mikołowie. 

– Jak dziś wypada konfrontacja Siostry marzeń z ich codzienną realizacją? 
– Gdybym miała szczerze ocenić, czym jest dla mnie ta praca i jaką część mojego życia zajmuje, musiałabym wyznać, że jest… ogromnym krzyżem. Ale jest również nieprzerwaną „szkołą tańca”. Choć zawodowo zajmuje mi niespełna 8 godzin dziennie, w „środku”, w sercu, absorbuje mnie nieustannie. Bo, jak mówi nasze zakonne Dyrektorium, „Siostra Miłosierdzia od św. Karola Boromeusza spełnia w Kościele swoje specyficzne powołanie, ustawicznie zajęta zagadnieniem cierpienia, choroby, kalectwa i śmierci, tym samym bierze na siebie wszystkie udręki duchowe i cierpienia moralne, całe doświadczenie przeżywane przez chorego i potrzebującego”. Ta tajemnica cierpienia jest dla mnie nieustannym wezwaniem do dawania świadectwa o Ukrzyżowanym Mistrzu i Miłosiernym Zbawicielu, który jest dawcą Wiary, Nadziei oraz źródłem miłosiernej Miłości. To On jest Oblubieńcem, który powiedział, że bez krzyża nie możemy nazywać się Jego uczniami. Dzięki Bogu i pamięci o słowach mojego taty, który mi kiedyś powiedział: „Dziołcha, jakżeś chwyciła ten Boży pług, to oraj tak, jak On chce”, udaje mi się przetrwać chwile próby. Więc kocham ten Krzyż i wierzę w spełnienie moich marzeń, które – jak mi zawsze mówiono –warto mieć. Ja po prostu chcę „zatańczyć z Oblubieńcem!”. 

– To prawda – warto mieć marzenia, ale by kiedyś mogły się ziścić, trzeba je też odpowiednio pielęgnować, „karmić”. 
– W urzeczywistnianiu mojego marzenia umacniają mnie nieustannie słowa mojej siostry-bliźniaczki. Choć wypowiedziała je dawno temu, w dniu moich obłóczyn, nie utraciły swej aktualności, a ja nadal przechowuję je głęboko w sercu. Powiedziała wówczas: „Niech twój Mistrz i Oblubieniec sprawi, byś miała wśród świata tego postawę i twarz człowieka, zaś serce ludzkie, życzliwe. Byś się stała dla wszystkich zapachem chleba i tym, czego ludziom najbardziej potrzeba. A gdy się tak zwyczajnie, jak chleb, zestarzejesz – bądź dla nich laską, by się mogli na tobie wesprzeć”. 

– Dziś zapewne lepiej niż przed laty rozumie Siostra potrzeby chorych i wie, czego im „najbardziej potrzeba”… 
– Tak, choć ciągle się uczę. 

– Papież Franciszek, zapowiadając Rok Życia Konsekrowanego, do przedstawicieli zakonów, a za ich pośrednictwem do wszystkich osób konsekrowanych, zwrócił się z gorącym apelem. Wołał „Obudźcie świat, obudźcie świat”! Jestem ciekawa, czy żyjąc tu, nieco na uboczu „wielkiego” świata, czuje się Siostra adresatką tych jego słów? Czy w tym swoistym mikroświecie cierpienia i choroby, w którym żyje Siostra na co dzień, potrafi kogoś „obudzić”? 
– Pamiętam chwilę, kiedy usłyszałam te słowa papieża Franciszka. Pomyślałam wtedy: „Ale jak obudzić ten świat, który śpi aż tak głęboko? Ja – słaba siostra zakonna, a naprzeciw mnie ten śpiący «kolos»; jak mam to zrobić”? Przypomniała mi się wtedy taka śpiewana przez dzieci bajka o „starym niedźwiedziu, który mocno śpi”, a także to, że te małe dzieci, chodzące cichutko wokół, w końcu tego niedźwiedzia budzą. Bo przecież nawet maleńka kropla wody potrafi wydrążyć skałę... Więc pomyślałam, że jeżeli będę wierna temu, co robię: wierna modlitwie, wierna posłudze, wierna pracy – tu gdzie jestem – to ten śpiący „kolos” nie ma szans i kiedyś się zbudzi. 

– Myślę, że każdy człowiek, także osoba świecka, mogłaby Siostry przemyślenia zastosować w swoim życiu. Ale podejrzewam również, że mimo wszystko to właśnie Siostra ma więcej okazji, by kogoś „przebudzić”. Trafiają tu przecież nie tylko ludzie głęboko wierzący. Niektórzy czasem dopiero tu nawiązują pierwsze kontakty z Bogiem, a czasem – przeciwnie – na skutek wielkiego cierpienia ich wiara zaczyna chwiać się w posadach… 
– Mam wrażenie, że chyba wszyscy w jakimś stopniu zbliżają się tu do Pana Boga, choć jest to bardziej Bożą zasługą – niż naszą: sióstr i pielęgniarek. Może to, co teraz powiem dziwnie zabrzmi, ale muszę się przyznać, że bardzo lubię towarzyszyć człowiekowi umierającemu. Mam wrażenie, że moment narodzin dla tego innego świata jest dla człowieka tak ważny, że pragnie on, by ktoś mu w tym towarzyszył. Opowiem o pewnym młodym człowieku, chyba najmłodszym naszym pacjencie. Kiedy trafił do nas po jakimś tragicznym wypadku, być może próbie samobójczej, nie miał jeszcze trzydziestu lat. Częściowo sparaliżowany przesiadywał na swoim inwalidzkim wózku. Zwykle, kiedy przechodziłam korytarzem w towarzystwie kapłana, Mariusz natychmiast uciekał. Nigdy też nie pojawił się w kaplicy na niedzielnej Mszy świętej. Można by go określić mianem typowego „młodego cwaniaczka”, co to z Panem Bogiem nie chce mieć nic wspólnego. Wolał słuchawki na uszach i laptop na kolanach od wizyty w kaplicy. Mieliśmy jednak pewną wspólną cechę: oboje uwielbialiśmy gadać. Nie chciałam na niego zbytnio naciskać w tak delikatnej sprawie, jak wiara, więc gadaliśmy o wszystkim, tylko nie o tym, co najważniejsze. Pewnego dnia stan Mariusza bardzo się pogorszył. Miał krwotok lecz bagatelizował sprawę, nie chcąc, abym powiedziała o tym lekarzowi. Wiedziałam jednak, że nie mogę tak postąpić, więc chłopak trafił na oddział chirurgiczny. Przez jakiś czas rozliczne obowiązki nie pozwalały mi odwiedzić Mariusza. Pewnego dnia wyraźnie poczułam, że muszę znaleźć czas, żeby go odwiedzić. Poprosiłam więc Przełożoną, by pozwoliła mi zrezygnować z podwieczorku i pobiegłam na oddział. Okazało się, że Mariusz jest w bardzo ciężkim stanie. Kiedy weszłam na salę jego widok mnie sparaliżował. Młody, półprzytomny chłopak z maską tlenową zupełnie nie przypominał Mariusza, którego znałam. Umierał. Ujęłam jego rękę i powiedziałam: „Mariusz, bliżej ci już Tam, niż tu. Pomódlmy się”. Mama Mariusza była sparaliżowana, więc zadzwoniłam do jego ojczyma, a kiedy przybył wspólnie odmówiliśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Mariusz nie miał już sił, by się modlić. Zauważyłam tylko, że płakał. Kapłan, którego wezwaliśmy do Mariusza udzielił mu absolucji. Okazało się, że Mariusz był tylko ochrzczony, nigdy nie przyjął Komunii świętej. Zrozumiałam teraz, dlaczego „uciekał” z kaplicy. Teraz, kiedy tak rozpaczliwie trzymał moją rękę, rozumiałam, czego pragnie i cieszę się, że doświadczył tej wielkiej łaski, której nieraz nie doświadcza bardziej wierzący i praktykujący człowiek. Takich przypadków jest tu jednak więcej. Często trafiają do nas ludzie z dystansem traktujący Pana Boga i dopiero tu proszą księdza o rozmowę, czy o spowiedź, całkowicie zmieniając swój stosunek do wiary. Nieraz, kiedy towarzyszę umierającym, którzy spokojnie czekają na śmierć i zapewniają mnie, że już się nie boją, myślę sobie: „Mój Boże, jak ja bym chciała tak umierać!”. Może nie tak cierpieć jak oni, bo nie wiem, czy potrafiłabym, ale tak umierać… Myślę, że właśnie w takich momentach jestem świadkiem „przebudzenia”. 

– Wydaje mi się, że w tym „budzeniu świata” mogliby Siostrze pomóc także sami chorzy, ci „konsekrowani” krzyżem cierpienia. 
– Oczywiście. Tak właśnie dzieje się w naszym Zakładzie. Kiedy obserwuję niektórych ludzi – moim zdaniem świętych – z jaką cierpliwością potrafią znosić swoje cierpienie, proszę ich, aby podzielili się swoim świadectwem z innymi, mniej wytrwałymi, aby pomogli im w dźwiganiu ich krzyża. Wdzięczna też jestem wielu moim współpracownikom. Potrafimy się wzajemnie wspierać, zwłaszcza w trudniejszych chwilach. Kiedy ktoś czuje się zdołowany – to inny. A kiedy jest jeszcze gorzej? No cóż, Pan Bóg jak zwykle wie, co robi. W naszym Zakładzie są dwa piętra. Ja trafiłam na piętro z kaplicą. I nie ma możliwości, aby obok niej nie przejść. Więc sobie tam rankiem wstępuję, a kiedy mam naprawdę „serdecznie dość” idę znowu i proszę Anioła z pięknego witrażu, aby mnie tak porządnie trzepnął tym swoim skrzydłem. I za chwilę znów wszystko jest w porządku. Czasem zabieram tam również chorych, którym trudno udźwignąć cierpienie. Dziś, po 28 latach w klasztorze i 25 latach służby ludziom chorym i cierpiącym nadal nie wiem, czy jestem wystarczająco dobrą pielęgniarką – z pewnością są inne; lepsze, bardziej gorliwe i cierpliwsze ode mnie. Ale nie chcę i nie potrafiłabym robić już niczego innego. Choć w ogóle nie potrafię tańczyć, nadal pragnę „zatańczyć z Oblubieńcem”. 

– Kiedy słyszę co Siostra mówi, konfrontuję to ze skargami niektórych pracowników służby zdrowia, skargami często uzasadnionymi brakiem zrozumienia przełożonych lub brakiem wdzięczności ze strony pacjentów i ich rodzin i zastanawiam się, jak Siostra radzi sobie z tym problemem? 
– Ten problem właściwie w ogóle mnie nie dotyczy. Nawet się tym trochę martwię. No bo doświadczam tyle wdzięczności ze strony ludzi, że boję się, iż ominie mnie zapłata w Niebie. Czuję się bardzo kochana – i przez pacjentów i przez wszystkich wokół. Muszę tylko uważać, abym to ja sama nie zamykała się na miłość. 

– Głośno, zwłaszcza ostatnio, jest o tak zwanej „duchowej adopcji” osób konsekrowanych przez osoby obarczone krzyżem cierpienia. Czy siostra również potrzebuje tej modlitwy i ofiary cierpienia? 
– Oczywiście, że tak i głęboko wierzę, że są osoby, które zgodzą się mnie „zaadoptować”. Już teraz czuję, że jestem otoczona modlitwą i ofiarą cierpienia wielu anonimowych chorych. 

– Serdecznie dziękuję, że zechciała Siostra podzielić się z czytelnikami „Apostolstwa Chorych” radością przeżywania własnego powołania. Co powiedziałaby Siostra zwłaszcza tym spośród nich, którym choroba czy niepełnoprawność niespodziewanie przerwały aktywne życie lub tym, którzy dotknięci krzyżem od niedawna, ciągle jeszcze nie potrafią unieść jego ciężaru i przemienić go w dobro? 
– Nam, zdrowym, niezwykle łatwo jest wymądrzać się na temat cierpienia, przychodzą mi jednak na myśl słowa, które Pan Jezus skierował do św. Piotra: „Przyjdzie czas, gdy ktoś inny cię opasze i poprowadzi tam, dokąd nie chcesz”. Znaleźliście się właśnie w takim momencie swojego życia, ale wierzę, że tak jak ja, która nie potrafię tańczyć, kiedyś „zatańczę z Oblubieńcem, tak i Wam nie będą już potrzebne żadne laski, kule czy wózki inwalidzkie, a Jezus – Król Życia – otrze z waszych oczu wszelka łzę. I bólu już odtąd nie będzie, ani cierpienia, ani śmierci. 
 


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Dajmund Danuta, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2015-nr-08, Z cyklu:, W cztery oczy, Najnowsze, bieżące

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024