Bóg wchodzi oknem
Ksiądz Profesor Jerzy Szymik, dogmatyk i poeta, opowiada o cierpieniu Boga i o tym, że miłość musi boleć.
2015-08-28
KS. WOJCIECH BARTOSZEK: – Na kartach Ewangelii odkrywamy, że Pan Jezus utożsamia się z osobami cierpiącymi. To utożsamienie jest braniem na siebie cierpień drugiego. Czy Jezus żyjący obecnie w Kościele nadal bierze nasze cierpienia na siebie? Czy Jezus cierpi też dzisiaj, czy to cierpienie zakończyło się z chwilą Jego męki i śmierci na krzyżu?
KS. PROF. JERZY SZYMIK: – W przekonaniu wiary i teologii katolickiej Jezusowe cierpienie stale trwa. Dla Boga nie istnieją bariery przestrzeni i czasu, dlatego może On bez przeszkód włączyć obecne cierpienia chorych w wydarzenia Golgoty sprzed 2000 lat. Kluczowe jest tu z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej Chrystusowe zmartwychwstanie. Jezus żyje. Umarł, ale Ojciec Go wskrzesił i Syn żyje – życiem uwielbionym, życiem, które również przekracza przestrzeń i czas. Jezus utożsamia się z nami, Jego człowieczeństwo nie zostało „wycofane” – On w dalszym ciągu współcierpi z nami, nosi nasze krzyże... Jednym z głównych źródeł każdego bólu i cierpienia jest samotność. Czyli że w każdym cierpieniu, jakiekolwiek by ono nie było, obecna jest samotność, jej straszliwy cierń. Dla przykładu: mężczyzna chory na raka prostaty ma wielu serdecznych kolegów, z którymi łączą go zażyłe więzi. I ci koledzy mogą być najbardziej troskliwi i pomocni, ale to ów chory cierpi na raka prostaty i tylko on wie, co to znaczy zmagać się z tym akurat rodzajem raka prostaty. Nie sposób nigdy do końca wejść w czyjeś cierpienie, nawet przy największej serdeczności i dobrej woli. Z czasem człowiek jest coraz bardziej sam, zwłaszcza jeśli choroba trwa długo. I właśnie w tej sferze przychodzi do cierpiącego Bóg. Przychodzi z tym, co się nazywa Boską consolatio (łac. pocieszenie, współczucie; słowo to pochodzi od con-solus = być z tym, który jest sam). Bóg wchodzi w ludzką samotność i jest w niej z człowiekiem, utożsamia się z jego bólem, przeżywa jego cierpienie wraz z nim. Można też powiedzieć (choć bardzo ważąc słowa i właściwie je rozumiejąc – nigdy tak jakoby Bóg chciał, by nas bolało, by Jego dziecko cierpiało), że na poziomie duchowym i mistycznym, które często wymykają się naszemu rozumieniu, Jezus „żebrze” o nasz ból, „potrzebuje” naszego cierpienia, by z nami „współodkupiać” świat. W ten właśnie sposób jest z nami najgłębiej – a my z Nim.
– Czy wobec tego cierpienie jest potrzebne do naszego i innych zbawienia i czy musi się ono powtarzać także w naszym życiu, podobnie jak stało się ono udziałem Matki Najświętszej pod krzyżem?
– Tak, musi się powtarzać. Bóg wie dlaczego – my nie do końca. Jednoznaczne jest tu świadectwo Nowego Testamentu (zwłaszcza Ewangelii i Listów św. Pawła). „Syn Człowieczy musi wiele cierpieć” (Mk 8, 31) – powtarza Jezus swoim uczniom wielokrotnie i to tajemnicze „musi” jest tu kluczowe. Pytamy: „Dlaczego akurat cierpienie?”. Wierzymy, że Bóg jest wszechmocny, że Jezus nie musiał umrzeć na krzyżu, by nas zbawić, że każdy inny Jego czyn miałby taki sam charakter zbawczy. Ale Bóg wybrał krzyż... Najgłębsza z odpowiedzi na pytanie o cierpienie, jakie padały w dziejach Kościoła i teologii, akcentuje jego związek z miłością: Cierpienie w obecnym porządku czasu, w jakiś niezwykle tajemniczy, ale i istotny sposób jest związane z miłością. Ono jest po to, by wyzwalać miłość, by ją uaktywniać i powodować (to często podkreślał Jan Paweł II). Ono jest jej najgłębszym „weryfikatorem”, by tak rzec. Oczywiście, ostatecznie chodzi o miłość i to ona zbawia, ale też ona w obecnym porządku rzeczy nie jest możliwa bez zgody na to, by bolała (nie wycofam jej, nawet jeśli będzie boleć – mówi prawdziwie kochający; to ją weryfikuje). I dlatego musi istnieć cierpienie. Miłość bez cierpienia jest nie do utrzymania, nie do ocalenia. Powtórzmy: nie można ocalić miłości bez zgody na ból, a często i bez samego bólu. Miłość jest najważniejsza, nie cierpienie. Ale miłość bez cierpienia nie może się ostać... Dlatego w tryby odkupienia zostało wprzęgnięte cierpienie. Zbawiła i odkupiła nas miłość, ale nie da się kochać w taki sposób, żeby ona nas nie bolała...
– Istnienie cierpienia jest ostatecznie tajemnicą.
– Tak. Wiele przypadków cierpienia jest niewytłumaczalnych po ludzku. To jest rzeczywistość, która niejednokrotnie wymyka się naszym zdolnościom poznawczym. I jakimkolwiek innym.
– Na przestrzeni dziejów znajdujemy wiele dowodów na to, że Bóg jest bliski ludzkiemu cierpieniu, że od niego nie stroni. Wystarczy przyjrzeć się historii wielu objawień maryjnych. W Lourdes Maryja ukazała się w miejscu, które we wszystkich budziło odrazę – było zimne, śmierdzące i brudne. Do tego Bernadetta, którą Maryja wybrała, była najbiedniejszą z biednych. Nie znała katechizmu, nie potrafiła czytać i pisać. Rodzi się wniosek, że miejsca największego cierpienia, największej nędzy i największego grzechu przyciągają Boga niczym magnes. To właśnie do takich miejsc Bóg przychodzi najchętniej…
– To bardzo dobra teza. Bóg i Maryja często przychodzą do człowieka z dala od głównych skrzyżowań świata. Przychodzą do tego, co jest nędzne, odrzucone i nieważne – według ludzkich miar. Benedykt XVI powiedział w Portugalii, że Maryja jest oknem, przez które wchodzi Bóg, kiedy zatrzaskują się przed Nim drzwi świata. A drzwi świata są nieustannie zatrzaskiwane przed Bogiem przez totalitaryzmy i ateizmy, przez walkę z Bogiem i człowiekiem, przez mordy na gigantyczną skalę (pomyślmy o skali wojen i aborcji) i przez nasz osobisty grzech. Bóg stale „puka do drzwi świata” i nie może się dopukać. Nie poddaje się jednak, lecz wchodzi przez okno. Przez Maryję posłaną do małych i cierpiących.
– To jest właśnie owo consolatio, które przynosi Bóg.
– Tak. On chce być z człowiekiem za każdą cenę.
– Powracam do wątku cierpienia Boga dzisiaj i Jego utożsamiania się z cierpiącym człowiekiem. Jezus dzisiaj cierpi w konkretnym chorym. Podobnie rzecz ma się z każdą Mszą świętą, która jest uobecnieniem tego, co wydarzyło się w Wieczerniku. Jezus przychodzi, by dotknąć człowieka, by zdjąć z jego serca ciężar. Dokonuje się to realnie, tu i teraz.
– Ważne, aby pamiętać, że to nie jest jakaś tylko pamiątka wielkiego wydarzenia, jakieś tylko jego wspomnienie i symbol. To realność, twarda rzeczywistość. Oczywiście dokonuje się to w taki sposób, że zmysłami nie mamy do tej realności dostępu, ale przecież fakt, że czegoś nie widzimy albo nie słyszymy, nie oznacza, że to coś nie istnieje.
– Wydaje się, że jest to jedna z fundamentalnych kwestii w duszpasterstwie chorych – owo przejście z poziomu intelektu na poziom serca i wiary. Bo jeśli uwierzę, że w chorym człowieku, któremu służę, realnie cierpi Chrystus, wówczas zmieni się moje podejście do opieki nad nim i będzie to już służba nie tylko choremu człowiekowi, ale również cierpiącemu Chrystusowi.
– Chrystus powiedział: „Wszystko cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). I trzeba traktować te słowa z absolutną dosłownością. To nie jest – po Wcieleniu Boga – żadna przenośnia czy jedynie piękna metafora. To jest istota sprawy i istota tego, o czym rozmawiamy. I też – podkreśla nasz Pan w Ewangelii – podstawa ostatecznego obrachunku z naszym życiem. Jezus się realnie utożsamia z najmniejszym z braci. Powtórzę: to, że czegoś nie widać, albo, że nie można tego zważyć i zmierzyć, nie oznacza, że tego nie ma. Miłość, na przykład. Czy ona naprawdę istnieje? Nie da się jej ani zobaczyć, ani zmierzyć. A jednak, ostatecznie i głębiej – i ją widać, i da się zmierzyć jej ogrom bądź małość. Po czynach.
– Bóg realnie przychodzi w codzienność naszego życia. Jego obecność nie jest jakimś symbolem. W naszym życiu działa i przebywa rzeczywisty, żywy Bóg!
– To sam rdzeń naszej wiary. Na początku i na końcu ziemskiego życia Chrystusa miały miejsce dwa wydarzenia, które pokazują, że Bóg w świecie, który stworzył, jest naprawdę suwerennym Panem. Na początku Jezus począł się w łonie Dziewicy, bez udziału mężczyzny. Potem realnie umarł i prawdziwie zmartwychwstał. Te dwa wydarzenia, które spinają życie Jezusa klamrą wszechmocy i wszechpotęgi Boga, pokazują, że Bóg jest i pozostaje Panem świata. Bóg nas tymi wydarzeniami przekonuje, że ma władzę nad materią, że nie wycofał się ze świata, że jest przy człowieku. My, aby tę prawdę przyjąć, mamy do dyspozycji tylko jedno narzędzie – wiarę. Wiara jest dokładnie tym, czego Bóg od nas chce. My mamy tylko wierzyć, On z resztą sobie poradzi.
– Święty Paweł notuje ważne słowa, które w Apostolstwie Chorych są niczym magna carta (Wielka Karta): „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Czy to znaczy, że męka Jezusa była w jakiś sposób niewystarczająca? Na czym polega to dopełnienie udręk Chrystusa?
– Dla mnie ma to m.in. głęboki związek z pokorą Boga. Bóg nie jest Kimś, kto chce się przed nami popisywać. Jest jak mądry wychowawca, który pozwala nam uczestniczyć w swoim życiu i w dziele odkupienia. Zbawienie nie jest protekcjonalnym darem Boga. Bóg nie jest próżny, jest prawdziwie miłością. Miłości zawsze zależy na tym, by nie upokarzać; Największej Miłości – tym bardziej. Bóg chce, byśmy mieli w tym największym dziele – zbawienia – swój współudział. Żeby to było nasze wspólne dzieło. Dar odkupienia nie jest ochłapem rzuconym psu. Jest czymś, w co Bóg świadomie włącza naszą wolność i naszą miłość. Z drugiej strony ma to związek z tajemnicą Kościoła. Kościół jako komunia, jako Mistyczne Ciało Chrystusa uczestniczy we wszystkim, co jest udziałem jego Głowy – Chrystusa. W Kościele jesteśmy systemem naczyń połączonych. Sam Chrystus nie jest jeszcze Kościołem, On jest jego Głową. Dopiero z nami tworzy Kościół. I Bóg potrzebuje nas nie dlatego, że nie potrafi sobie z czymś poradzić sam, ale dlatego, że nasz współudział w Jego życiu i dziele jest dobry dla nas.
– Dochodzi tutaj do głosu prawda, o której na innym miejscu wspomina św. Paweł, że cierpienie jednego członka w Ciele powoduje cierpienia pozostałych. Bardzo dziękuję Księdzu Profesorowi za tę rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►