Pielgrzymie zamyślenia
Pielgrzymi dzielą się doświadczeniem swojej wiary.
2015-08-28
ŚWIADECTWO WALERII:
Moi rodzice pochodzili ze Wschodu. Obydwie ich rodziny mieszkały w dziś już nieistniejącej wiosce, położonej kilkanaście kilometrów od Wilna. Miłość do Matki Najświętszej – jak to zwykli mówić – „wyssali z mlekiem matek”. W moich wczesnodziecięcych wspomnieniach pozostał sporych rozmiarów ryngraf przedstawiający Matkę Bożą Ostrobramską, wiszący nad łóżkiem dziadków i to, że w domu obu moich babć, podobnie jak w domu moich rodziców, nigdy nie siadało się do stołu bez modlitwy. Tak było wtedy, kiedy po wojnie ich przesiedlono, ale pamiętam też niekończące się wspomnienia babci Zofii, której Bóg pozwolił dożyć 90 lat, o tym jak to, jeszcze w czasach wileńskich, raz w roku zostawiali cały swój dobytek pod opieką krewnych i sąsiadów, zabierali czeladkę dzieci (nawet niemowlęta) i przemierzali – niekiedy wozem zaprzężonym w konia, ale najczęściej pieszo – trasę dzielącą ich od Wilna, po to tylko, by pokłonić się Maryi i podziękować za „łaski i dobrobyt, jakim nas Matuchna obdarzyła”.
Medalik i mysz w pudełku
Ten „dobrobyt” to była jedna chuda krowa, jedna koza, kilka kur – no i siódemka głodomorów do wykarmienia. Ale moi dziadkowie czuli się bogaci i zdziwiliby się, gdyby ktoś próbował ich przekonać, że są w błędzie. Moi rodzice także niewiele potrzebowali, żeby być szczęśliwymi. Pobrali się już po repatriacji. Uważali, że najważniejsze jest to, że mogą być razem, że niedaleko zamieszkali także ich rodzice, no i że będą mieć „blisko do Matki Bożej”, bo do Częstochowy całkiem niedaleko. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, jeszcze zanim zmarli obaj moi dziadkowie i babcia ze strony taty, podróżowaliśmy całą rodziną na Jasną Górę przynajmniej dwa, trzy razy w roku. Lubiłam te wyprawy, lecz głównie dlatego, że po „obowiązkowej” i – jak mi się wówczas wydawało – trwającej o wiele za długo wizycie w Kaplicy Cudownego Obrazu zabierano mnie i moich braci do okolicznych kramów.
Nas, maluchów, nie bardzo interesowały różańce i medaliki; dużo bardziej fascynujące były „zaczarowane” myszki wyskakujące z pudełka przypominającego te z zapałkami czy barwne wiatraczki szumiące na wietrze. Niestety, najczęściej pieniędzy starczyło już tylko na powrót do domu, więc na te wszystkie „cuda” mogliśmy sobie tylko popatrzeć.
Bóg za ścianą
Chociaż rodzice wkładali wiele wysiłku i zapału w nasze religijne wychowanie i nie szczędzili nam własnego przykładu, ani ja, ani moi bracia nie należeliśmy do – mówiąc delikatnie – zbyt pobożnych. Jeszcze bardziej oddaliłam się od Boga po niespodziewanej śmierci starszego z braci, który utonął podczas pobytu na obozie harcerskim. Mama ciężko odchorowała tę stratę; musiała nawet przez kilka miesięcy leczyć się w zakładzie psychiatrycznym. A ja, zbuntowana nastolatka, zaczęłam wówczas myśleć, że Bóg, jeśli w ogóle istnieje, musi być okrutny i niesprawiedliwy, skoro skrzywdził kogoś tak pobożnego i dobrego jak ona. Żeby nie martwić rodziców zachowałam pozory praktyk religijnych, ale tak naprawdę postawiłam wówczas coś na kształt ściany nieprzyjaźni pomiędzy Nim a sobą. I tak już pozostało. Lata studiów i moja przeprowadzka do Gliwic jeszcze bardziej tę sytuację utrwalały. Ta ściana miała runąć dopiero po czterdziestu latach. Oczywiście z czasem rodzice spostrzegli, że w moim życiu nie ma już miejsca dla Boga. Przez całe lata musieli z tego powodu bardzo cierpieć, choć nigdy nie czynili mi wymówek. Upewniłam się co do tego, kiedy po śmierci mamy, porządkując jej rzeczy, natknęłam się na jej dziennik, w którym najwięcej wpisów dotyczyło mojej osoby. To były takie krótkie, dramatyczne modlitwy – jakby akty strzeliste zanoszone do Boga bądź Maryi: „Panie Boże, Walunia jest przecież Twoim dzieckiem – ratuj ją”. „Pani Jasnogórska, Najsłodsza Opiekunko, nie daj zginąć we mgle mojej córeczce”. „Wala ostatnio taka smutna i niecierpliwa. Może chora? Przytul ją do swego Serca i obdarz zdrowiem i łaskami”…
Zawieszenie broni
Skłamałabym mówiąc, że pamiętnik mamy nie zrobił na mnie wrażenia. Przeciwnie – przepłakałam wiele godzin… Usiłowałam nawet powrócić do praktyk religijnych, ale z dość żałosnym, krótkotrwałym skutkiem. Wkrótce moje życie wróciło do „normy” – czyli prawie bez Boga. Z jednym małym wyjątkiem; raz w roku, 6 lipca, ogłaszałam „zawieszenie broni”. Od kilku lat, od czasu pierwszego zawału mamy, kiedy podczas pobytu w szpitalu zapisała się do Apostolstwa Chorych, moi rodzice, zaczęli pielgrzymować na Jasną Górę właśnie w patronalne święto Apostolstwa Chorych. Później, od kiedy w 1998 roku tacie amputowano nogę, niewiele się zmieniło poza tym, że udawali się tam autokarem, wraz z parafialną pielgrzymką chorych. Tak było dużo wygodniej. Kiedy po śmierci mamy zabrałam ojca do siebie, do Gliwic, nie zgłaszał żadnych sprzeciwów, lecz postawił jeden warunek: raz w roku, 6 lipca, choćby nie wiem co się działo, będę go zawoziła na Jasną Górę. Dotrzymałam słowa. Prawie…
Rok 2010 był dla mnie bardzo trudny. Tata nie najlepiej się czuł; zaawansowana cukrzyca coraz bardziej dawała się we znaki, a do tego coś niedobrego zaczęło dziać się z jego drugą nogą. Moje dzieci usamodzielniły się, więc sprzedałam mieszkanie i kupiłam nowe, mniejsze, ale za to wygodniejsze dla niepełnosprawnej osoby. Było tyle spraw do załatwienia, więc uważałam się za usprawiedliwioną, mówiąc tacie, że trudno, ale w tym roku nie pojedziemy na Jasną Górę. „Świat się przecież nie zawali” – powiedziałam kategorycznie. Popatrzył na mnie w taki sposób, że przez moment prawie uwierzyłam, że jednak… się zawali. Dwa miesiące później mój tato już nie żył. Zapadł w śpiączkę i już się nie obudził.
Podobno to normalne, że po śmierci kogoś bliskiego ci, którzy pozostali, wyrzucają sobie rozmaite słowa, gesty czy zaniedbania wobec zmarłego. Z pewnością wiele takich „grzechów” wobec moich rodziców mam i ja na swoim sumieniu. Ale najbardziej żałuję tamtej pielgrzymki, na którą nie zabrałam mojego taty. Nie wiem, czy padły na niej jakieś ważne słowa, czy działo się coś nadzwyczajnego, lecz nieustannie towarzyszy mi przeświadczenie, jakbym odmówiła umierającemu „ostatniej przysługi”, jakbym odebrała mu kawałek tego Nieba, w które tak wierzył i do którego – jak ufam – poszedł. Ale, choć może zabrzmi to irracjonalnie, to moje zaniedbanie, ten mój – jak mi podpowiada sumienie – grzech, był chyba tym momentem, który ostatecznie sprawił, że runęły resztki tego nędznego muru, który przez tyle lat wznosiłam na drodze dzielącej mnie od Boga. Tegoroczna, 50. Pielgrzymka Chorych i Niepełnosprawnych na Jasną Górę dla mnie też była takim małym jubileuszem. Już od 5 lat, dobrowolnie, a nie dlatego, że muszę, odwiedzam tu Matkę Najświętszą, której moja mama tak często mnie powierzała. Wreszcie trafiłam w Jej ramiona, mimo „mgły” buntu, zwątpienia i zbyt małej wiary. Staram się też zadośćuczynić za moje zaniedbanie wobec zmarłego taty. W moim samochodzie zawsze są miejsca dla osób, które w dotarciu na Jasną Górę potrzebują pomocy. Jestem wdzięczna Bogu, że dał mi i w tym roku taką szansę. A mojej sędziwej sąsiadce – pani Marcie i jej przyjaciółce dziękuję, że zgodziły się przyjąć moje towarzystwo i opiekę w drodze do Jasnogórskiej Matki.
ŚWIADECTWO MARIANNY:
Pani Marianna właśnie wróciła ze szpitala. Musiała zostawić tam swego męża, Tadeusza. „To był fałszywy alarm, prawdopodobnie zasłabł z powodu upału, ale po dwóch zawałach lepiej dmuchać na zimne. Lekarze też postanowili go poobserwować. 6 lipca, podczas tegorocznej pielgrzymki chorych na Jasną Górę też była podobna pogoda, więc stchórzyliśmy i zostaliśmy w domu” – wyjaśnia ze skruchą. To zresztą jedna z nielicznych pielgrzymek chorych i niepełnosprawnych, jakie opuścili. Swoje jasnogórskie pielgrzymowanie w patronalne święto Apostolstwa Chorych rozpoczęli ponad dwadzieścia lat temu.
Gość w dom, Bóg w dom
To był dla nas bardzo trudny okres życia. W styczniu 1993 roku zmarła na raka nasza jedyna córka. Miała 24 lata. Osierociła nie tylko nas, ale także swego męża i półtorarocznego synka. Wszyscy, każdy na swój sposób, zamknęliśmy się w bólu. Wyglądało na to, że nasza rodzina może tego nie przetrwać, że ucierpi także nasza wiara. I wtedy odwiedził nas były proboszcz – ks. Czesław Podleski. Do dziś nie wiem, dlaczego. Lubiliśmy go bardzo, ale nigdy wcześniej nie był w naszym domu, a od kiedy został Krajowym Sekretarzem Apostolstwa Chorych – w ogóle nie mieliśmy z nim kontaktu. Może ktoś mu opowiedział o nas, o naszej sytuacji... Zasiedział się dość długo, ale rozmawialiśmy o sprawach raczej obojętnych (tak przynajmniej mi się wtedy wydawało). Mówił o swojej nowej posłudze, trochę o tym, na czym polega Apostolstwo Chorych. Odchodząc, zostawił nam obrazek Matki Bożej, mówiąc, że to Matka Boża Uzdrowienie Chorych oraz kilka numerów czasopisma, które redagował. Obiecał, że wkrótce znów nas odwiedzi.
Wypowiedzieć ból
Tej nocy miałam dziwny, ale i piękny sen. Po raz pierwszy, od kiedy od nas odeszła, przyśniła mi się nasza Ania. Wyglądała piękniej niż w dniu swojego ślubu, z tą różnicą, że jej sukienka nie była biała, lecz jasno błękitna, we włosach miała kwiaty trochę przypominające chabry, a na szyi nietypowy, dość duży krzyżyk. Od dawna nie obudziłam się tak spokojna i pogodna. Towarzyszył mi jednak pewien niepokój… Ten krzyżyk. Miałam niejasne uczucie, że gdzieś już podobny widziałam i bardzo męczyło mnie to, że nie mogę sobie przypomnieć, gdzie. Zagadka wyjaśniła się po kilku dniach, kiedy porządkowałam stolik, na który mąż miał zwyczaj odkładać przeczytane gazety. Przysłonięte stertą z ostatniego tygodnia leżały tam również czasopisma, które przyniósł nam ks. Czesław. Od razu rozpoznałam krzyżyk, który we śnie zobaczyłam na szyi naszej córki. Postanowiłam nie czekać na wizytę ks. Podleskiego i sama się do niego udałam. Nie wiedziałam, gdzie mieszka, ale w miesięczniku znalazłam adres redakcji, więc poprosiłam w pracy o dzień urlopu i poszłam tam. Ksiądz Czesław nie wydawał się zaskoczony moją wizytą, wyglądało nawet jakby się jej spodziewał. Długo rozmawialiśmy, a właściwie to ja mówiłam, a on słuchał. Wypłakałam przed nim to wszystko, co tak bardzo bolało; całą moją rozpacz po śmierci córki, rozpacz, której się wstydziłam i którą musiałam ukrywać przed bliskimi, by nie powiększać ich bólu. Ksiądz Czesław wysłuchawszy mnie długo milczał. Myślałam, że już nic nie powie i byłam trochę rozczarowana, ale nagle się odezwał. Choć wcześniej tego nie robił, teraz zamiast „pani” zwrócił się do mnie na „ty”. Powiedział: „Widzisz, czasami ciało ma się dobrze, a człowiek mimo to jest ciężko chory. Choruje jego dusza. Tak jak twoja teraz. Ale to nie jest choroba nieuleczalna. Trzeba tylko poszukać naprawdę dobrego Lekarza, jedynego, który się na tym zna”. Potem oprowadził mnie po pomieszczeniach Apostolstwa Chorych, a do pracujących tam pań powiedział: „Zapiszcie panią Mariannę na pielgrzymkę do Częstochowy”. Byłam trochę zaskoczona, bo wcześniej w ogóle na ten temat nie rozmawialiśmy, ale niegrzecznie byłoby odmówić. Więc zapisałam także męża i 6 lipca tamtego roku po raz pierwszy wzięliśmy udział w Ogólnopolskiej Pielgrzymce Chorych i Niepełnosprawnych na Jasną Górę.
Lekarstwo
Nie wiem czy dokładnie to miał na myśli ks. Czesław, ale jak się okazało, to właśnie tam, na Jasnej Górze, znalazłam potrzebne mi lekarstwo, a nawet się od niego… uzależniłam. Podczas Drogi Krzyżowej na Wałach jasnogórskich po raz pierwszy dotarło do mnie, że jestem tylko jedną z matek, które utraciły swoje dziecko. Że przede mną przydarzyło się to wielu innym, a nawet samej Matce Bożej i że tak naprawdę tylko Ona jedna potrafi zrozumieć, co czuję. Poczułam też, że odtąd nic złego nie może mnie już spotkać, bo znalazłam się w gronie Jej bliskich. To nieprawdopodobne, ale wszystko nagle stało się jasne: i wizyta ks. Czesława, i moja córka w błękitnej sukience z krzyżem Apostolstwa Chorych na szyi i nasza niespodziewana pielgrzymka… Może to zuchwałe z mojej strony, ale myślę, że to sam Chrystus przyprowadził mnie tam – do swojej Matki. Bo wiadomo, że tylko Matka potrafi zaradzić każdemu nieszczęściu kiedy tylko pozwalało na to zdrowie i inne okoliczności – 6 lipca staraliśmy się uczestniczyć w pielgrzymkach chorych. Bo lekarstwo trzeba zażywać regularnie. Myślę, że bez tego zastrzyku duchowej energii nie dalibyśmy rady, a nasza rodzina poniosłaby niepowetowane straty. Jednak tamta, pierwsza pielgrzymka, najgłębiej zapisała się w mojej duszy. Wiele radości dostarczyła nam także pielgrzymka, jaką odbyliśmy rok temu w towarzystwie naszego wnuka. To była jego pierwsza podróż ze świeżo zdobytym prawem jazdy. Modliłam się wówczas, niejako w zastępstwie jego zmarłej mamy, prosząc Matkę Najświętszą, aby zawsze pomagała mu podróżować bezpiecznie i we właściwym kierunku.
ŚWIADECTWO JERZEGO:
Na Jasną Górę wraz z osobami chorymi i niepełnosprawnymi pielgrzymuję od 1975 roku. Od tego czasu opuściłem tylko jedną pielgrzymkę, w 1992 roku, z powodu pobytu w szpitalu. Myślę, że tegoroczna jubileuszowa pielgrzymka jest moją ostatnią, ponieważ mam już 89 lat i coraz mniej sił. Oddaję jednak tę sprawę w ręce Boga i Maryi.
Cały rok czekam na to wydarzenie i staram się do niego jakoś przygotować. Przez wiele miesięcy zbieram intencje osób z mojego najbliższego otoczenia, spisuję w zeszycie i właśnie w dniu pielgrzymki chorych na Jasną Górę, przywożę je do Matki Bożej. To taka moja tradycja od lat. Bywały lata, że te intencje zajmowały kilka zeszytów. Zawsze bardzo się cieszyłem, gdy mogłem polecać Bogu i Maryi intencje osób, które prosząc mnie o modlitwę, okazały mi wielkie zaufanie. Wśród tych intencji było także wiele podziękowań za otrzymane łaski i Boże błogosławieństwo. Spisując te prośby i dziękczynienia, jakby niechcący, stałem się świadkiem wzruszających powrotów do Boga, duchowych uniesień i zwykłych zmagań ze słabościami. Uświadamiam sobie, że to wielkie wyróżnienie mieć dostęp do tych przecież tak intymnych relacji ludzi z Bogiem. Bogu i ludziom jestem za to wdzięczny.
Wróciłem
Sam także doświadczyłem łaski przez wstawiennictwo Matki Bożej. To właśnie w Częstochowie podczas jednej z pielgrzymek chorych, odważyłem się po latach niespowiadania się uklęknąć u kratek konfesjonału. Dzisiaj wiem, że to Maryja wyprosiła mi wtedy tę łaskę. Musiałem pokonać swoje opory, wstyd i strach, ale to była jedyna droga powrotu do Boga, do Kościoła.
Dopóki starczy mi sił, będę modlił się za wszystkich, którzy mnie o to proszą i którym tę modlitwę jestem winien. Matka Boża Uzdrowienie Chorych to cudowna Lekarka duszy i ciała. Ona wszystkich wysłuchuje i nikomu nie odmawia swej pomocy.
Zobacz całą zawartość numeru ►