Życie „na maxa”
Pan Maksymilian doskonale pamięta dzień wybuchu wojny. 1 września 1939 roku, o trzeciej nad ranem, obudziły go odgłosy strzałów z niedalekiej granicy polsko-niemieckiej. To był I piątek miesiąca.
2015-10-09
Ktoś kiedyś dowcipnie powiedział, że „śląskie autobusy słyną z tego, że jadą długo i wolno”. Nie jestem arbitrem w sprawach komunikacji miejskiej, więc trudno mi stwierdzić, czy miał rację. W każdym razie tego dnia zupełnie mi nie przeszkadzało, że stosunkowo niewielki odcinek trasy, jaki miałam do pokonania między Katowicami a Pawłowem zajął mi ponad dwie godziny. Ten czas (zwłaszcza w drodze powrotnej) był mi potrzebny, by poukładać sobie wszystko to, co usłyszałam i na własne oczy zobaczyłam, a na co zupełnie nie byłam przygotowana.
Chropaczów – początek
Pana Maksymiliana Krakowskiego poznałam podczas pielgrzymki chorych i niepełnosprawnych do Lourdes zorganizowanej z okazji 90-lecia Diecezji Katowickiej i 90-lecia istnienia Apostolstwa Chorych w świecie. Choć właściwie „poznałam” – to za wiele powiedziane. W tak dużej, ponad 400-osobowej grupie trudno bowiem o bliższą znajomość z kimkolwiek poza paroma osobami z własnego przedziału czy wagonu kolejowego, którym podróżowaliśmy. Coś jednak sprawiało, że tego starszego pana, poruszającego się – bardziej dla wygody opiekunów, niż z rzeczywistej potrzeby – na wózku inwalidzkim, nie sposób było nie zauważyć. Ale dopiero w ostatnim dniu pielgrzymki, za sprawą organizatorów usiłujących dokonać pewnego jej podsumowania, dowiedziałam się, że był on najstarszym jej uczestnikiem. Bo Bóg podarował panu Maksymilianowi już 92 lata życia w zdrowiu, które on sam, mimo przebytego zawału i choroby Parkinsona, uważa za całkiem niezłe.
Moje spotkanie z panem Maksymilianem postanowiłam poprzedzić chwilą modlitwy w parafialnym kościele św. Pawła. Wychodząc, zastanawiałam się właśnie nad pierwszym pytaniem, jakie zadam mojemu rozmówcy, kiedy nagle z drugiego końca kościelnego placu dobiegł głos mężczyzny, usiłującego zwrócić moją uwagę. Tak bardzo przywykłam do widoku pana Maksymiliana na wózku inwalidzkim, że prawie nie rozpoznałam go w lekko pochylonym mężczyźnie, podpierającym się laseczką. „To tutaj” – powiedział Gospodarz uchylając bramkę do ogrodu i prowadząc mnie w kierunku probostwa. Już miałam pytać, dlaczego mieszka w tak nietypowym dla świeckiej osoby miejscu, gdy w drzwiach pojawił się ksiądz – jak się okazało proboszcz parafii, a prywatnie syn Pana Maksymiliana. Wszystko stało się jasne, a moje pierwsze pytanie zbędne.
Pan Maksymilian dobrze przygotował się do naszej rozmowy. Na stole w pokoju gościnnym stylowej plebanii piętrzyły się piękne albumy z fotografiami z pielgrzymki do Lourdes, którą niedawno wspólnie przeżywaliśmy i liczne pamiątki z tego niezwykłego miejsca – wszystko pieczołowicie uporządkowane i opisane. Udało mi się jednak nieco go zaskoczyć. „Chciałabym poznać Pana wrażenia nie tylko z pielgrzymki, ale z… całego życia” – oznajmiłam. I popłynęła opowieść przerywana od czasu do czasu wizytami pana Maksymiliana w sąsiednim pokoju, z którego przynosił kolejne fotografie, kolejne pamiątki, kolejne dokumenty, które jak puzzle powoli zaczynały układać się w obraz ludzkiego życia – życia „na pełnych obrotach”, życia „na maxa”, jak powiedzieliby przedstawiciele nieco młodszego pokolenia. Większa część długiego życia pana Maksymiliana związana jest z położoną na Górnym Śląsku dzielnicą Świętochłowic – Chropaczowem. To tam 17 czerwca 1923 roku przyszedł na świat jako pierwsze dziecko Augusta Krakowskiego i Józefy z d. Hübszer i tam też, w kościele Matki Boskiej Różańcowej, przyjął chrzest. W rodzinie zawsze żywe były tradycje patriotyczne, czemu trudno się dziwić, zważywszy na fakt, że ojciec pana Maksymiliana jako młodzieniec był uczestnikiem wszystkich trzech powstań śląskich. Jego rodzice kładli też duży nacisk na życie religijne wszystkich swoich dzieci. Najważniejszą osobą w domu była mama. Dzieci wiedziały, że jej polecenia trzeba wykonać bez żadnych dyskusji. Była przy tym osobą bardzo pobożną i pracowitą. Nie tolerowała lenistwa i to samo starała się wpajać dzieciom. Nie była jednak kobietą zamkniętą „między kuchnią a kościołem”. Jako osoba oczytana, interesowała się również polityką i sprawami społecznymi.
Dobry uczeń i kolega
Dzieciństwo małego Maksa przypadło na czasy kryzysu gospodarczego, wysokiej inflacji i bezrobocia. Zwłaszcza rodzinom wielodzietnym nie było łatwo. Ojciec pracował w kopalni „Śląsk”, lecz podobnie jak inni górnicy tylko przez kilka dni w tygodniu, stąd jego zarobki były bardzo skromne. Aby jakoś wyżywić rodzinę musiał odsprzedawać swój węglowy deputat okolicznym piekarzom. Kiedy zbliżał się czas Pierwszej Komunii Świętej syna, rodzice bezskutecznie próbowali go przekonać, aby przystąpił do niej rok później. Mieli nadzieję, że ich sytuacja do tego czasu poprawi się na tyle, by sprawić Maksowi odpowiednie ubranko komunijne. Ostatecznie chłopcu udało się tym razem postawić na swoim i do Komunii przystąpił razem ze swoją klasą, 23 kwietnia 1933 roku. Pan Maksymilian pamięta, że po ubranko komunijne do Chorzowa udał się wraz z mamą pieszo, bo nie było ich stać nawet na bilety tramwajowe. Także sama uroczystość komunijna była bardzo skromna. Nie zaproszono żadnych gości, a jedynie pachnąca babka upieczona przez mamę wyróżniała ten dzień spośród wielu innych.
Pan Maksymilian uważa, że zawsze był przeciętnym uczniem. Jego opinii zdaje się jednak nie potwierdzać fakt, że gdy w 1937 roku ukończył szkołę podstawową, jego katecheta – ks. Kuś radził, aby chłopiec kontynuował edukację w gimnazjum. Niestety rodziców nie było stać na taki wydatek. Ksiądz Kuś zaproponował wówczas, aby wysłali go na naukę do Małego Seminarium Misyjnego Ojców Franciszkanów w Niepokalanowie. I tak, jeszcze tego samego roku, młodziutki Maksymilian udał się w swoją pierwszą, daleką podróż w nieznane. W Niepokalanowie uczyli się chłopcy z całej Polski, ale ze Śląska, poza nim, nie było nikogo. Mimo to chłopiec nie miał żadnych problemów z nawiązaniem świetnych relacji z kolegami, którym imponował zwłaszcza na zajęciach sportowych, przodując w wielu dyscyplinach. Maks nie miał problemów z nauką łaciny, historii, geografii i matematyki. Mimo że w domu rodzice nie posługiwali się językiem niemieckim, także z tego przedmiotu otrzymywał bardzo dobre oceny. Niestety najwięcej kłopotów przysparzała mu nauka języka polskiego, być może dlatego, że dotąd posługiwał się głównie śląską gwarą.
Pan Maksymilian przywołuje wspomnienia z tamtych lat. Pamięta, jak pewnego razu Małe Seminarium Misyjne gościło kleryka z Japonii, który przyjechał tam wraz z ojcem gwardianem Maksymilianem Kolbe – późniejszym świętym męczennikiem. Jako pamiątkę tamtego wydarzenia pokazuje mi pieczołowicie przechowywaną od lat kartkę, na której zapisane alfabetem japońskim widnieje jego imię i nazwisko. Do dziś pamięta też japońskie słowa wypowiadane podczas czynienia znaku krzyża.
Z szychty do kościoła
Wrzesień 1939 roku niespodziewanie odmienił życie Maksa i wielu innych młodych ludzi. Nie powrócił już do Niepokalanowa, ponieważ władze niemieckie nie zezwoliły mu na wyjazd do Generalnej Guberni. Starał się jednak utrzymywać kontakt z kolegami i dzięki temu wiedział, że już na początku 1940 roku Niemcy wywieźli z Niepokalanowa maszyny drukarskie, profesorowie wraz z o. Maksymilianem Kolbe zostali aresztowani, zaś uczniów rozpędzono.
Pan Maksymilian doskonale pamięta dzień wybuchu wojny. 1 września 1939 roku, o trzeciej nad ranem, obudziły go odgłosy strzałów z niedalekiej granicy polsko-niemieckiej. To był I piątek miesiąca. Maks był wówczas ministrantem, więc o 6.00 rano pobiegł do kościoła prosić Boga, by zechciał uchronić jego bliskich od nieszczęść. Wraz z wybuchem wojny, zwłaszcza w rodzinach powstańców śląskich, uważanych przez hitlerowskie Niemcy za „wrogi element”, z każdym dniem bardziej wzrastał niepokój. Poza 1/3 ludności Chropaczowa sympatyzującą z Niemcami, cała reszta musiała z konieczności podzielić losy wielu innych Ślązaków. Niemcy zaczęli od zburzenia pomnika Powstańca Śląskiego w Chropaczowie, wszczęto również konsekwentną walkę z językiem polskim. Maksymilian przekonał się o tym na własnej skórze, gdy jakiś starszy mężczyzna, słysząc, że chłopiec mówi coś po polsku, uderzył go w twarz. Mieszkańców Chropaczowa podzielono na tzw. volkslisty. Każdy musiał mieć zaświadczenie tożsamości z deklaracją narodowościową polską lub niemiecką oraz przydział do określonej grupy. Na przykład grupę I stanowiły osoby całkowicie lojalne wobec Trzeciej Rzeszy, zaś do III i IV przymusowo wpisywano na listę volksdeutschów pozostałych mieszkańców. Oczywiście rodzina Krakowskich przyznała się do narodowości polskiej, co wiązało się z nieustanną inwigilacją. Kiedy ojciec Maksymiliana powrócił z wrześniowej tułaczki, którą podjął w obawie przed aresztowaniem, musiał codziennie meldować się na posterunku gestapo. Do 1940 roku na utrzymanie rodziny pracowała tylko mama. Później ojca skierowano do pracy w kopalni, ale jako Polakowi potrącano mu 25% dochodów. Także Kościół chropaczowski poniósł spore straty. 3 maja 1940 roku, wraz z wieloma innymi patriotami, wywieziono do obozu, gdzie potem zginął, księdza wikarego Stanisława Krzystolika i zabroniono wizyt kolędowych. Po tym, jak powołano do armii ówczesnego kościelnego, jego funkcja przypadła najstarszemu z ministrantów. Był nim Maks, który miał wówczas 17 lat. Od tej pory jego kontakt z Kościołem jeszcze się zacieśnił. Wkrótce skierowano go także do pracy w Hucie „Zygmunt”. Musiał więc po dwunastogodzinnej nocnej szychcie biec, aby zdążyć na ranną służbę w kościele.
Front i niewola
Pewnego dnia, kiedy doszło do uszkodzenia suportu tokarskiego, oskarżono go niesłusznie o sabotaż. Tylko cudem uniknął wówczas wywiezienia do obozu pracy. W czerwcu 1941 roku, kiedy ukończył 18 rok życia, otrzymał wezwanie na komisję poborową, ale dopiero 30 marca 1944 roku wezwano go do katowickich koszar, a stamtąd, po przeszkoleniu, wraz z całą kompanią piechoty wysłano na front we Francji. No cóż, klęski na froncie wschodnim i lądowanie aliantów we Francji zmusiły Niemców do powołania pod broń nawet „elementu wrogiego ideologicznie”, za jaki uważano synów powstańców śląskich.
I tak, początkowo w mundurze Wermachtu, rozpoczęła się wojenna tułaczka Maksymiliana. Pamięta on do dziś niechętne spojrzenia ludności francuskiej kierowane na żołnierzy w niemieckich mundurach przemierzających ich kraj. Trudny i niebezpieczny przystanek w Clermond-Ferrand, długie marsze bez możliwości snu w kierunku Lyonu, nocne naloty, pobyt w Sète koło Avinionu, front pod Aubagde, otoczony winnicami bunkier, wchodzący w skład niemieckich umocnień na południowym wybrzeżu Francji i ostatni list do rodziców wysłany jeszcze spod rozkazów niemieckich… Trudna droga wielu polskich Ślązaków. 21 sierpnia 1944 roku oddział Maksa dostał się do niewoli amerykańskiej i kiedy wreszcie wydawało się, że nic już im nie grozi, w wyniku ostrzału wycofujących się wojsk niemieckich zginął najbliższy kolega Maksymiliana, tak jak on pochodzący z Chropaczowa. To było straszne przeżycie. Pan Maksymilian pamięta też dobrze wrogie okrzyki, jakie rzucali miejscowi w kierunku „niemieckich” jeńców. Ustały dopiero wówczas, kiedy na swoich czapkach umieścili biało-czerwone wstążki.
Po 44 dniach niewoli w różnych obozach, nękany głodem i wszawicą, Maksymilian wraz z kilkoma kolegami wstąpił do armii generała Andersa i z 4 kompanią 3 Dywizji Strzelców Karpackich udał się z Marsylii w kierunku Włoch. Nowi ochotnicy ciągle jeszcze mieli na sobie niemieckie mundury, stąd trudno dziwić się rozmaitym zniewagom, jakich doznawali ze strony włoskiej ludności. Dopiero otrzymane 10 listopada mundury z pagonami z napisem „Poland” uchroniły ich przed tego rodzaju przykrościami.
Od grudnia 1944 roku wraz ze swoją kompanią Maks przez 3 miesiące stacjonował w miastach na wybrzeżu Morza Adriatyckiego, w końcu dotarł nad rzekę Senio. Na jej drugim brzegu znajdowały się jeszcze siły niemieckie. W marcu, kiedy ruszyła ofensywa wojsk alianckich, uderzyli na Bolonię. Stoczyli ciężkie boje, po których wreszcie przetransportowano ich na tyły, aby mogli nieco odpocząć.
Do domu wrócimy...
Pan Maksymilian niewiele mówi o swoich sukcesach i zasługach, dlatego cieszę się, że udało mi się pożyczyć od niego krótkie wspomnienia z tego okresu i garść dokumentów. Dzięki nim wiem, że jeszcze przed Bolonią oddelegowano go do szkoły podoficerskiej, którą ukończył 22 maja 1945 roku. Zdobył też kilka medali i odznaczeń, m.in.: „Gwiazdę Italii”, Medal za wojnę 1939-1945 i „Odznakę Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie”. Pan Maksymilian pokazuje mi mapę, a na niej zakreślony swój wojenny szlak. Pod tą linią biegnącą niemal przez całą Europę kryje się spora część jego skomplikowanej, niełatwej młodości. Tęsknota, rozterki i… cierpienie.
Zakończenie działań wojennych strudzeni żołnierze przyjęli z radością, wdzięczni Bogu, że udało im się demobilizacji i upragnionego powrotu do domu. Musieli jeszcze ochraniać magazyny wojskowe i pełnić rozmaite zadania wartownicze. Maksymilian starał się nie tracić nic z wolnego czasu, jaki mu pozostawał. Dzięki zaoszczędzonym z żołdu pieniądzom postanowił odwiedzić Rzym. Taka możliwość mogła się już nie powtórzyć! Niestety, podczas pobytu w Watykanie nie było mu dane zobaczyć Ojca Świętego, ale i tak zarówno Wieczne Miasto jak i później Wenecja zrobiły na nim ogromne wrażenie. Zapisał się również do szkoły gimnazjalnej, pragnąc ukończyć przerwaną edukację, uczył się włoskiego, zawiązywał nowe przyjaźnie.
Długo zwlekał jedynie z wysłaniem pierwszego od dwóch lat listu do rodziców, bojąc się, że narazi ich na represje ze strony nowych, komunistycznych władz. W końcu 16 sierpnia 1946 roku napisał, pragnąc ich uspokoić i rozwiać niepewność co do swego losu. Ale tułaczka jeszcze się nie skończyła. 1 września 1946 roku żołnierze wypłynęli z Neapolu i pokonując Morze Śródziemne, Cieśninę Gibraltarską, Ocean Spokojny i… chorobę morską – wreszcie dotarli do Anglii, skąd po jakimś czasie skierowano ich do obozu dla repatriantów w Szkocji.
Mimo lęku, że po powrocie do Polski zostanie aresztowany i wysłany na Sybir, tęsknota za domem zwyciężyła. 19 września 1946 roku Maksymilian poprosił o zwolnienie z wojska. Dwa miesiące później, w cywilnym ubraniu, na pokładzie „Stefana Batorego” opuszczał Wielką Brytanię, by po niemal 3 latach powrócić do rodzinnego Chropaczowa.
Głowa rodziny
Początki, jak mógł się spodziewać, nie były łatwe. Choć z Komisji Społeczno-Politycznej otrzymał orzeczenie, że podczas okupacji zachował odrębność narodową i nie uczynił niczego, co byłoby niezgodne z honorem Polaka, nie oznaczało to jednak upragnionego spokoju. Początkowo pracował w księgowości Urzędu Gminnego w Chropaczowie, później w Urzędzie Stanu Cywilnego. Wkrótce też zastąpił swego brata Franka w obowiązkach kościelnego. I wtedy zaczęły się jego kłopoty. Być może bliskie relacje ze środowiskiem Kościoła, albo jego walka na froncie zachodnim, a może jedno i drugie sprawiły, że Urząd Bezpieczeństwa rozpoczął jego systematyczną inwigilację. Zachowały się nawet złośliwe i nieprawdziwe donosy na jego temat. Bez względu na wszystko pan Maksymilian nie miał zamiaru rezygnować z funkcji kościelnego, choć pewnie wówczas nie przypuszczał, że przyjdzie mu ją pełnić aż tak wiele lat.
Swoją przyszłą żonę Emmę, poznał na probostwie, gdzie pracowała jako pomoc domowa. Pobrali się 14 lutego 1954 roku. Po roku cieszyli się już narodzinami pierwszej córki Teresy, w 1957 roku urodził się ich jedyny syn Józef, zaś po 9 latach małżeństwa przyszła na świat młodsza córka Basia. W tym samym, 1963 roku, pan Maksymilian zgodził się podjąć również pracę parafialnego kancelisty. Do dziś nie wierzy, że udało mu się godzić obie te funkcje z obowiązkami rodzinnymi, zwłaszcza, iż jego żona niemal przez całe dnie pracowała w delikatesach.
Wiem już, że pan Maksymilian nie lubi się nad sobą użalać, mimo to rozpoznaję wzruszenie w jego głosie, gdy zbliża się do tych najsmutniejszych dla siebie wspomnień. Rok 1966 był jednym z najtrudniejszych w jego życiu. Najpierw w marcu zmarł mu ojciec, a kiedy jego syn Józek przystępował do I Komunii, żona przebywała już w szpitalu z diagnozą raka żołądka. Wiedział, że pozostało jej najwyżej 7 miesięcy życia i ta świadomość była nie lada ciężarem. Pan Maksymilian przypomina sobie, że żonę z okazji Komunii syna wypuszczono tylko na „kawę”, po której musiała wrócić na dalsze leczenie. Kiedy w listopadzie pani Emma zmarła, malutką Basią musiała zająć się jej ciocia z Piekar Śląskich, zaś obowiązki nad starszą dwójką – 11-letnią Teresą i 9-letnim Józkiem pan Maksymilian dzielił ze swoją matką, starając się godzić je z pracą kancelisty i kościelnego. Ktoś przecież musiał zarobić na utrzymanie rodziny. Do obowiązków kościelnego i kancelisty należało również odgarnianie śniegu zimą i codzienne uruchamianie o godz. 5.00 rano kościelnego dzwonu oraz nakręcanie zegara.
Wciąż czymś zajęty
I tak niepostrzeżenie mijały lata. Dzieci dorastały. Córki założyły własne rodziny, a syn w 1977 roku wstąpił do seminarium. Święcenia kapłańskie otrzymał z rąk ks. biskupa Herberta Bednorza, a swoją prymicyjną Mszę odprawił w kościele Chrystusa Dobrego Pasterza w Chropaczowie 28 kwietnia 1984 roku. Pan Maksymilian przebywał już na emeryturze, faktycznie jednak nadal sprawował swoje funkcje. Dla chropaczowskiego kościelnego wydarzenie to musiało być niezapomnianym przeżyciem. Kiedy dyskretnie, choć z dumą, której nie potrafi ukryć, wskazuje mi fotografię syna wykonaną w tym wielkim dniu, jestem pewna, że do dziś głęboko w sercu pielęgnuje to wspomnienie.
W 1989 roku pan Maksymilian swoje obowiązki przekazał nowemu kościelnemu zaś dwa lata później zatrudniono też nową kancelistkę. Mogłoby się zdawać, że wreszcie zacznie korzystać z zasłużonego wypoczynku. Ale próżnowanie nigdy nie leżało w jego naturze. Zmieniło się tylko to, że miał teraz trochę więcej czasu na swoje ulubione zajęcie: porządkowanie parafialnego archiwum i prowadzenie bogato udokumentowanej fotografiami kroniki parafialnej. Współdziałał także przy tworzeniu statystyki dotyczącej mieszkańców Chropaczowa począwszy od roku 1852, korzystając z dokumentów zgromadzonych w sąsiednich parafiach. Statystyka ta została zaprezentowana podczas wystawy z okazji 700-lecia Chropaczowa w 1995 roku. Z tej okazji pan Maksymilian wydał też pracę pt. „Chropaczów – miejscowość – parafia”. 25 listopada 1990 roku, w 65 rocznicę erygowania Diecezji Katowickiej, chropaczowskiemu kościelnemu w uznaniu jego zasług uroczyście wręczono medal papieski „Pro Ecclesia et Pontifice”. („Dla Kościoła i Papieża”). W 2000 roku dzięki inicjatywie, ale i benedyktyńskiej, cierpliwej i systematycznej pracy pana Maksymiliana została wydana pozycja ks. Norberta Osmańczyka „Dzieje Parafii Chropaczów 1913-2000”, której jest współautorem. W 2002 roku, kończąc ostatecznie pracę w chropaczowskiej parafii, jej wieloletni kościelny, kancelista i archiwista pozostawił w 12 albumach 2275 zdjęć i doskonale prowadzone księgi parafialne.
Ale życie pana Maksymiliana nie składało się z samej tylko pracy. Co roku wraz z parafianami pielgrzymował na Jasną Górę i do innych miejsc kultu, brał też udział w wycieczkach organizowanych przez Klub Emerytów z Pawłowa. Do dziś wspomina chwile z pielgrzymki dekanatu knurowskiego do Włoch w 1985 roku. Wiele miejsc, które wówczas odwiedzili, pan Maksymilian doskonale pamiętał z bolesnych lat wojennych. Ciągle żyje też wspomnieniami z tegorocznej pielgrzymki chorych i niepełnosprawnych do Lourdes. Twierdzi, że nie jechał tam o nic prosić, ale po to, by dziękować Bogu za swoje życie, które tam, we Francji niejako zatoczyło krąg.
Artystyczna dusza
Pan Maksymilian po objęciu przez syna funkcji proboszcza, zgodził się zamieszkać wraz nim w cichej i zielonej dzielnicy Zabrza – Pawłowie. Nie byłby jednak sobą, gdyby i tu – nie bacząc na swój wiek i dolegliwości zdrowotne – nie zabrał się ostro do pracy. Sporo wysiłku włożył zwłaszcza w uporządkowanie kancelarii parafialnej, wykorzystując swe wieloletnie doświadczenie. Dużo satysfakcji dawało mu również pielęgnowanie pięknego, dość rozległego ogrodu, dopóki lekarze stanowczo mu tego nie odradzili. Ale i tak nie poddaje się bezczynności, starając się być pożytecznym. To jego recepta na życie. Kiedy trzeba odbiera telefony i wydaje klucze z kościoła tym, którzy ich potrzebują, a jesienią grabi liście. Po ostatnim swoim pobycie w szpitalu geriatrycznym pan Maksymilian nabył komputer i zapoznawszy się z jego obsługą, zabrał się do pracy nad kalendarium gminy Pawłów, by – jak to ma w zwyczaju mówić – „nie kraść Panu Bogu czasu”. Jednak chyba i dla niego samego wielkim zaskoczeniem były kolejne talenty, jakie po latach w sobie odkrył. Przyznaje, że trochę zainspirowała go wnuczka – studentka Akademii Sztuk Pięknych.
Kiedy patrzę na drżące w wyniku choroby Parkinsona dłonie mojego rozmówcy nie mogę wyjść z podziwu, widząc te wszystkie cuda, które nieco wstydliwie, jedno po drugim odsłania przede mną. Piękno zaklęte w glinie! Wiele z nich, to małe dzieła sztuki. Jest ich tak wiele, a przecież większość pan Maksymilian rozdał już znajomym, krewnym, przyjaciołom. Kiedy myślę, że to już koniec niespodzianek, pan Maksymilian otwiera teczki wypełnione rysunkami. Wszystkie wykonał w ostatnich latach, niektóre podczas swoich pobytów w sanatoriach. Zachwycam się zwłaszcza grafiką… tak wiele zaklętej w nie młodzieńczej duszy starszego pana.
Nie narzekać
Czas naszego spotkania nieubłaganie dobiega końca, a jeszcze nawet nie zbliżyliśmy się do problemu choroby i cierpienia. Bo pan Maksymilian nie lubi użalać się nad sobą ani celebrować swoich niedoli. Taki już jest. Tylko dzięki jego notatkom, które zgodził się mi wypożyczyć wiem, jak wiele razy i od jak dawna przychodziło mu zmagać się z krzyżem choroby i cierpienia. Już w 1975 roku musiał się poddać wycięciu polipa, od 1996 roku leczy się w poradni urologicznej, przeżył zawał. Do tego dochodzi choroba nadciśnieniowa i obturacyjna choroba płuc, zwyrodnienie kręgosłupa i choroba Parkinsona. O pełnym spokoju stosunku do własnych dolegliwości niech świadczy oszczędny w słowach wpis, jakiego pan Maksymilian dokonał w swoich notatkach już 7 lat temu: „Jak wynika z moich opisów starałem się okresowo dbać o moje zdrowie, czego dowodem były regularne wizyty u urologa, kardiologa, pulmonologa, ortopedy i okulisty (…) dzięki temu dożyłem 85 lat, za podarowanie których Bogu dziękuję”. W notatkach tych znalazłam jeszcze inne „perły”, jak choćby ten fragment Psalmu 90: „… a lata nasze mijają jak westchnienie. Czas naszego życia trwa siedemdziesiąt lat, a gdy siły sprzyjają osiemdziesiąt lat a ich dumą są trud i strapienie. One szybko mijają, a my odlatujemy”.
Właściwie nie muszę już tego robić, bo wiem, co odpowie mi pan Maksymilian, ale z obowiązku zadaję to ostatnie pytanie: „Jakiej rady na długie i piękne życie udzieliłby Pan naszym chorym czytelnikom?”. „Przyjmować z wdzięcznością, to co nas spotyka i nie narzekać” – odpowiada krótko...
Te słowa niezwykłego człowieka zabieram ze sobą, a ich uzupełnieniem pozostanie dla mnie ostatni akapit „Modlitwy ludzi w podeszłym wieku”, jaką pan Maksymilian umieścił na ostatniej – jak dotąd –karcie swoich wspomnień: „Daj memu sercu siłę, bym przyjmował życie tak, jak Ty tego chcesz. Nie w poczuciu ograniczenia i bez żalu, nie w nastroju wieczoru i nie jako odchodzący, ale wdzięczny i gotowy na wszystko, do czego mnie Panie jeszcze powołasz. Dlatego proszę daj memu sercu wielką siłę”.
Zobacz całą zawartość numeru ►