Brat odtrąconych

Ojciec Damian musiał być nie tylko duszpasterzem, ale i administratorem, stolarzem, nauczycielem, kucharzem, pielęgniarzem, lekarzem i… grabarzem.

zdjęcie: WWW.SERCANIE-SSCC.PL

2016-01-05

Są takie miejsca, które określa się mianem „piekła na ziemi” lub wydają się opuszczone nawet przez Boga. Jednym z nich była odosobniona osada Kalaupapa na hawajskiej wyspie Molokai, trafnie nazywanej „wyspą przeklętą”.

Kiedy umiera nadzieja

Było to miejsce, gdzie ludzie umierali zanim rzeczywiście dopadła ich śmierć, ludzka godność stała się pojęciem zapomnianym, zaś samotność i rozpacz powszednim chlebem nieszczęśników, którym odebrano nawet marzenia. Było to w czasach, kiedy na Hawajach rozprzestrzeniały się nowe, wcześniej nieznane i nieuleczalne wówczas choroby. Jedną z budzących największy strach i odrazę był trąd. W tej sytuacji król Kamehameha IV, na oddalonej 100 km od Hawajów wyspie Molokai zarządził całkowitą izolację dotkniętych tą chorobą ludzi. Trędowaci zajęli część wyspy z jednej strony graniczącą z morzem, a z drugiej – ze stromymi skalnymi wzgórzami Pali. Wszystkich, u których stwierdzono objawy choroby – zarówno umierających, jak i tych, których kondycja była jeszcze całkiem niezła, przewożono na wyspę, której mieli już nigdy nie opuścić. Nawet dzieci, które rodziły się zdrowe, wkrótce dzieliły los swoich trędowatych rodziców. Ponieważ społeczność, do jakiej jeszcze niedawno należeli, pozostawiła ich swemu losowi, trudno dziwić się panującemu tu chaosowi i bezprawiu. Prym wiedli najsilniejsi i najbardziej zuchwali mieszkańcy wyspy, szerzył się alkoholizm, przestały obowiązywać jakiekolwiek normy moralne, bo i po co, skoro przed nimi i tak nie było już żadnego „jutra”. Wprawdzie rząd raz w miesiącu zrzucał na wyspę żywność i niektóre środki potrzebne do życia, nie był jednak w stanie zapewnić wystarczającej pomocy medycznej, administracyjnej, nie mówiąc już o opiece duszpasterskiej. Przestano wierzyć, że do miejsca takiego jak to, może jeszcze kiedyś powrócić nadzieja. Ale ona powróciła wraz z młodym, 33-letnim zakonnikiem o imieniu Damian, który 10 maja 1873 roku postawił stopy na „przeklętej wyspie”, aby właśnie tu spełnić swoje młodzieńcze marzenia o oddaniu swego życia Bogu w posłudze misyjnej wobec Jego „braci najmniejszych”.

Wobec Bożych planów

Józef – bo takie imię na chrzcie otrzymał późniejszy zakonnik, znany dziś pod imieniem o. Damiana – przyszedł na świat 3 stycznia 1840 roku w dość zamożnej i bardzo religijnej rodzinie flamandzkich chłopów, w belgijskim Tremeloo. Rodzice planowali dla niego przyszłość rolnika wierząc, że podtrzyma tradycję rodzinnej uprawy zbóż i hodowli pijawek używanych wówczas w celach leczniczych. Ale Bóg miał wobec Józefa inne plany. Już jako nastolatek – być może zainspirowany przykładem starszej siostry, zakonnicy w klasztorze sióstr urszulanek i brata Augusta, który wstąpił do zakonu sercanów – również i Józef de Veuster zdecydował się wkroczyć na podobną drogę. Ojciec, choć nieco zawiedziony, postanowił nie stawać w poprzek wyborom syna i Bożym planom, i już na początku1859 roku odwiózł go do Louvain, do Zgromadzenia Najświętszych Serc. Początkowo wyjazd planowano jako odwiedziny u starszego syna, ale po spotkaniu obu braci stało się jasnym, że Józef nie wróci już do rodzinnego domu. Być może rodziców przekonały słowa, jakie skierował do nich w liście na Boże Narodzenie 1858 roku, jeszcze z Braine-le-Comte, gdzie uczył się francuskiego: „Wszyscy powinniśmy obierać ten stan, do którego przeznaczył nas Bóg, abyśmy mogli być na wieki szczęśliwi”.

18-letni chłopiec, przerywając gimnazjum, zdawał sobie sprawę, że z powodu niedostatecznego wykształcenia, nie od razu będzie mógł zostać kapłanem. 2 lutego 1859 roku przyjmując habit postulanta oraz imię Damian, jako brat zakonny rozpoczął nowicjat. Przełożeni wkrótce zorientowali się z jak bystrym i inteligentnym młodzieńcem mają do czynienia. Trudno było też nie zauważyć jego nabożeństwa do św. Franciszka Ksawerego i wielkiego misyjnego zapału, co w zgromadzeniu o tradycjach misyjnych było bardzo pożądanym objawem. Swoje śluby wieczyste brat Damian złożył w kościele Matki Bożej Pokoju w Paryżu 7 października 1860 roku, po czym wrócił do Louvain, aby kontynuować studia filozoficzne i teologiczne.

Ochotnik na Molokai

W tym czasie jego brat, który miał właśnie wyjechać na misje na Hawaje, rozchorował się. Ulegając prośbom Damiana przełożeni pozwolili mu wyjechać w zastępstwie brata, mimo iż nie ukończył jeszcze studiów. 9 listopada 1863 roku z małą grupą misjonarzy wsiadł na pokład w Bremerhaven. Do Honolulu dopłynął 19 marca 1864 roku, osiem dni później otrzymał święcenia subdiakonatu, po trzech tygodniach diakonatu, zaś miesiąc później, 21 maja, wikariusz apostolski udzielił mu święceń kapłańskich. Tuż po święceniach młodego kapłana wysłano na Hawaje – odurzający swym pięknem wulkaniczny archipelag, przy zachodniej stronie wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Miał tu spędzić 9 pierwszych lat zdobywając w okręgach Puna i Kohala doświadczenie potrzebne w pracy misyjnej. Zasadniczy zwrot w życiu Damiana nastąpił dopiero w 1873 roku, kiedy wikariusz apostolski poprosił o ochotników, którzy zgodziliby się odwiedzać, przynajmniej co jakiś czas, trędowatych zesłanych na wyspę Molokai. Ojciec Damian nie wahał się ani chwili. Czyż to właśnie nie była misja, dla której został tym, kim został? Wyruszył natychmiast przepełniony wewnętrzną radością, że może „służyć Panu w jego biednych, chorych dzieciach, odrzuconych przez innych ludzi”. Łatwo domyślić się, jakie uczucia targały młodym, wrażliwym kapłanem na widok tylu chorych istot skazanych na samotność i odrzucenie, o twarzach w niczym nieprzypominających tych, które widywał dotąd. Pod odrażającą powłoką zniekształconych ludzkich twarzy uczył się rozpoznawać umiłowane dzieci Boga, odkupione Krwią Chrystusa, którym trzeba było za wszelką cenę pomóc osiągnąć wieczne zbawienie. Początkowo myślał jedynie o tym, z czasem pojął jednak, że aby uzdrowić dusze tych biednych ludzi, musi najpierw przynieść ulgę ich cierpiącym ciałom. Czyż nie tak właśnie postępował Jezus podczas swej ziemskiej wędrówki?

Lekarstwa i orkiestra

Damian miał do swej dyspozycji tylko bardzo skromne środki i zaledwie kilka podstawowych leków. Ale miał również serce przepełnione miłością do Chrystusa cierpiącego w tych ludziach. I to na razie musiało wystarczyć. Tak wiele należało zrobić! Trzeba było postawić kościół i założyć parafię, ale równocześnie podjąć starania, żeby sześciuset nowych podopiecznych miało się w co ubrać i mogło zamieszkać w znośniejszych niż dotąd warunkach. Już wkrótce schludne domki miały zastąpić walące się rudery, posklecane byle jak i z byle czego, zaś codzienne życie w Kalaupapo zaczęło trochę bardziej przypominać życie zwykłych ludzi, którym los oszczędził choroby i wygnania. Jedyne, dotąd mało bezpieczne miejsce do cumowania statków zostało unowocześnione, zaś w celu zapewnienia godziwej rozrywki o. Damian zorganizował orkiestrę dętą i założył ujeżdżalnię koni, a czasem musiał wcielać się w policjanta, by zaprowadzić spokój i porządek. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Prawo nareszcie zaczęło być respektowane, powstały szkoły, przynoszące nadzieję młodym, a ludzie – mimo kalectwa spowodowanego trądem – uczyli się od nowa uprawiać ziemię i radzić sobie z wieloma innymi wyzwaniami, jakie stawiało przed nimi życie. Ze wszystkim zaś, co przekraczało ich możliwości, nauczyli się przychodzić do tego zakonnika, którego Bóg zesłał im tak nagle, jako swojego anioła. A on, na ile potrafił, niósł im pomoc medyczną, starając się łagodzić skutki choroby, opiekował się coraz liczniejszymi sierotami, założył sklep, w którym wszelkie produkty wydawano za darmo, zaś pragnąc jeszcze bardziej ulżyć trudom życia swoich podopiecznych postanowił doprowadzić wodę pitną dla mieszkańców wyspy. Równocześnie nie ustawał w staraniach o większą pomoc z zewnątrz i przyjazd zakonnic. Wiedząc, że przełożeni planowali jego pobyt w kolonii trędowatych zaledwie na miesiąc, poprosił o pozostawienie go w tym miejscu dłużej. Zapewne nie przypuszczał, że to „dłużej” będzie dla niego znaczyło: „do końca życia”.

Upragniona pomoc

Wieści o odważnym zakonniku szybko dotarły do opinii publicznej, budząc zainteresowanie nawet rodziny królewskiej. Z pomocą dla trędowatych pospieszyła zwłaszcza księżniczka Lilliuokalani. Skromny zakonnik wracając z krótkiego pobytu w Honolulu, gdzie przybył w celu odbycia spowiedzi, wiózł „swoim trędowatym” dary, które pozwalały im przeżyć godnie następne miesiące. Z czasem taka pomoc zaczęła napływać z wielu stron świata, a o. Damian pozyskiwał nowych współpracowników, zarówno wśród duchownych, sióstr zakonnych jak i wśród świeckich.

W okresie 15 lat, które o. Damian przeżył na Molokai, przebywało tam zazwyczaj od 600 do 1000 chorych, a populacja chorych wymieniała się mniej więcej co 5 lat. W ciągu tygodnia – zwłaszcza zimą – umierało tu ok. 5 osób, a mimo to osada stale się rozrastała. Dla nich wszystkich o. Damian musiał być nie tylko duszpasterzem, ale i administratorem, stolarzem, nauczycielem, kucharzem, pielęgniarzem, lekarzem i… grabarzem. Pewien profesor, który odwiedził Molokai nazwał go nawet „człowiekiem 36 zawodów”. Z czasem o. Damian coraz lepiej rozumiał, że aby naprawdę zbliżyć ludzi do Boga, trzeba z nimi być – zawsze i bezwarunkowo. Zaprzestał nawet krótkich wizyt w Honolulu, spowiadając się przed kapłanem, który pozostawał na łodzi. Starając się nie pamiętać, jak łatwo i on sam może zarazić się trądem, dzielił ze swoimi parafianami życie, spożywał z nimi posiłki, opatrywał ich rany. To był najlepszy i jedyny sposób, aby przekonać tych nieszczęśliwych, odrzuconych ludzi, że nie są sami, że nawet tu, na tej przeklętej wyspie jest Bóg, który ich kocha i który ich nie opuścił.

Brat trędowatych

Od czasu do czasu kolonię trędowatych odwiedzali lekarze-ochotnicy. Podczas jednej z takich wizyt, w 1884 roku, okazało się, że nastąpiło to, czego o. Damian od dawna się spodziewał. Odtąd mógł już przebywać ze swymi podopiecznymi, jako „trędowaty wśród trędowatych”. Z pewnością nie było to łatwe doświadczenie. Był jeszcze stosunkowo młodym człowiekiem, ale zdążył już doskonale poznać tę chorobę, wszystkie jej straszne objawy i budzące grozę zniszczenie, jakie po sobie pozostawia. Doświadczył też udręk duchowych, jakie towarzyszą ludziom odrzuconym; pomagający mu współbrat odszedł, zaś przełożeni potwierdzili, że nie wolno mu już nigdy opuścić Molokai. Tym bardziej godne podziwu staje się jego wyznanie z listu do brata, z 9 listopada 1887 roku: „Uważam się za najszczęśliwszego misjonarza świata. Stoję już nad grobem. Taka jest wola Boża, a ja umieram na tę samą chorobę, co moi trędowaci. Jestem bardzo szczęśliwy i radosny”. W chorobie jego życie duchowe stało się jeszcze bardziej intensywne, a on sam pełen ufności w nieskończone miłosierdzie Boże. W swym cierpieniu rozpoznał „czynnik, jakim Opatrzność posługuje się, aby go oderwać od wszelkich ziemskich przywiązań...”. Nim w poniedziałek Wielkiego Tygodnia, 15 kwietnia 1889 roku, Bóg wezwał go do siebie, zdołał jeszcze raz potwierdzić słowami to, czego dowodził całym swoim życiem: „O, jak pięknie jest umierać jako dziecko Najświętszych Serc!”.

Nikt nie miał wątpliwości, że odszedł wielki Święty. 5 czerwca 1995 roku, podczas wizyty w Belgii, papież Jan Paweł II zaliczył go w poczet błogosławionych. Wypowiedział wówczas znamienne słowa: „Wszyscy ludzie mają prawo do tego, aby bracia wyciągali do nich pomocną dłoń, znajdowali życzliwe słowo, obdarzali spojrzeniem, zapewniali swą cierpliwą i pełną miłości obecność, nawet wtedy, gdy nie ma już nadziei na wyzdrowienie”. Papież Benedykt XVI kanonizował o. Damiana 11 października 2009 roku, ogłaszając go patronem ludzi chorych na trąd, na AIDS, patronem ludzi odrzuconych. Posługa tego „ojca i brata trędowatych” do dziś inspiruje wiele misjonarek i misjonarzy.

Ojciec Damian de Veuster udowodnił, że każdy jest zdolny do miłości zdającej się przekraczać ludzkie możliwości, jeśli tylko oprze się na Bożej łasce i podda Bożemu kierownictwu. Jemu udało się przemienić „wyspę śmierci”, jak nazywano Molokai, w miejsce tętniące życiem. Bóg wzywa i nas do różnorodnych zadań. Każdy ma jakieś swoje „Molokai”. Oby i nam udało się je zmienić w miejsce pełne obecności Boga.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Dajmund Danuta, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2016-nr-01, Z cyklu:, Nasi Orędownicy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024