Chciałem wyspowiadać wszystkich
O wożeniu pielęgniarek na rekolekcje, mierzeniu temperatury chorym, powrotach z dalekiej podróży i apostołach na szpitalnych salach z ks. Krzysztofem Tabathem rozmawia Dobromiła Salik.
2016-01-05
DOBROMIŁA SALIK: – Zakończył Ksiądz 20-letnią posługę kapelana chorych oraz duszpasterza służby zdrowia. Powróćmy do samych początków…
KS. KRZYSZTOF TABATH: – Przed szpitalem byłem katechetą i kapelanem szkoły katolickiej w Chorzowie i wikarym w parafii św. Józefa. To były moje obowiązki: katechizacja, organizowanie życia religijnego. Prowadziłem też kilka kręgów oazy rodzin i gazetkę parafialną. Gdy otrzymałem dekret do szpitala, byłem bardzo mocno zaskoczony. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie totalna zmiana w stosunku do tego, co robiłem dotychczas. Wiedziałem, że mam całe zaangażowanie przenieść na potrzeby chorych.
– Podsumujmy zatem najpierw posługę Księdza jako duszpasterza służby zdrowia. Jak się rodziła i jak rozwijała?
– Zanim zostałem oficjalnym duszpasterzem służby zdrowia w diecezji, w praktyce już to duszpasterstwo funkcjonowało. Przejąłem je po moim poprzedniku, a zarazem przyjacielu. To on wskazał mi, jak ważna jest współpraca ze służbą zdrowia i duszpasterstwo tej grupy. Były różne spotkania, usiłowałem nawet prowadzić w szpitalu katechezę dla personelu, ale to były dwie próby, które zakończyły się fiaskiem i wiedziałem już, że nie tędy droga, że to nie chwyci. Poszedłem więc po linii organizowania różnych wyjazdów. Najpierw były to wyjazdy luźniejsze, wędrówki po górach; oczywiście była Eucharystia, Różaniec. To był czas wyciągnięcia tych osób ze środowiska, w którym na co dzień żyły, i umożliwienie im w innym miejscu, w sprzyjającym czasie przeżywania nie tylko piękna świata, ale też – a z czasem tak było coraz częściej – treści duchowych, religijnych. Niedługo potem, po pół roku, zostałem diecezjalnym duszpasterzem chorych do pomocy ks. Czesławowi Podleskiemu.
– I, jak się domyślam, znając jego ogromne oddanie chorym, mógł Ksiądz skorzystać z jego doświadczenia i wręcz pasji, jaką było dla niego posługiwanie chorym…
– Współpracowaliśmy; ja byłem praktycznie jego kierowcą i tak się zaprzyjaźniliśmy. Od niego uczyłem się takiego wielkiego ciepła. Widziałem, z jaką troską podchodzi do wielu rzeczy. Zlecił mi też wtedy – pamiętam, że byłem tym zaskoczony – radiowe rekolekcje dla chorych, związane z audycją „Gdzie miłość wzajemna”, prowadzoną przez panią Agatę Wojterzankę. Te rekolekcje były dla mnie taką próbą – zastanawiałem się, jak taki młody kapłan jak ja, z tak krótkim doświadczeniem wśród chorych, ma takie rekolekcje głosić. I jakoś poszło… Później próbowałem dalej zrobić coś ze służbą zdrowia. Z powodu braku chętnych nie było wtedy rekolekcji zamkniętych dla tej grupy. Zorganizowałem więc samochody i zabrałem 14 pielęgniarek na rekolekcje do Brennej. To był dla nich szok! Że można wyjechać na trzy dni, modlić się i rozważać Pismo Święte. Sam prowadziłem te rekolekcje, a na kolejne zaprosiłem ks. Podleskiego. I tak się ta grupa zaczęła rozrastać, że ostatnimi laty domy rekolekcyjne z trudem mogły nas pomieścić. To wszystko owocowało nie tylko pogłębioną formacją duchową personelu, ale jednocześnie dobrą współpracą – wiedzieliśmy, że wspólnie pracujemy nad tym samym człowiekiem; szybko doszliśmy do tego, że otaczając troską chorego, tworzymy nad nim zespół, bo tam jest oczywiście miejsce dla kogoś z rodziny, dla pielęgniarki, dla lekarza i dla księdza. Każdy ma swoje obowiązki do spełnienia. Jeżeli to robimy w oderwaniu od siebie, ja może zrobię coś, co do mnie należy, ale może się okazać, że to jest takie „doklejanie łatki do ubrania”. Dzięki tym spotkaniom odkryłem potrzebę wchodzenia w głębsze relacje z personelem na oddziałach, i to na różnych szczeblach, począwszy od ordynatora, oddziałowej, przez lekarzy, pielęgniarki. Oni też odczuwali, że ja nie tyle przychodzę z posługą zewnętrzną, ale że razem jesteśmy blisko i mamy sobie wiele do powiedzenia o chorym, by mu pomóc. Były więc komunikaty zwrotne – że dany chory potrzebuje księdza czy prosi o niego, ale też z mojej strony – że kroplówka się skończyła czy że chory gorączkuje. To było nawet zabawne, bo na przykład robiłem krzyżyk na czole chorego i wyczuwałem, że ma gorączkę – wtedy nie było jeszcze elektronicznych termometrów. To było dość nagminne, pielęgniarki się śmiały – to była taka moja medyczna pomoc. Ta współpraca była bardzo trafiona, bogata, nikt nikomu nie wchodził w drogę. Bywało, że podchodziłem w czasie reanimacji, ale nigdy nikomu to nie przeszkadzało, ja też tak się poruszałem, by nie zakłócać akcji ratowniczej. Ważna jest w takich momentach umiejętność pewnego dostosowania się. Ciekawe było też to, że w czasie spowiedzi czy udzielania Komunii albo w czasie sakramentu namaszczenia, kiedy personel wchodził – i to obojętne, czy była to pielęgniarka, czy lekarz, czy profesor – każdy potrafił odpowiednio się zachować i dyskretnie wycofać.
– Główna posługa kapelana dotyczy, rzecz jasna, chorych. Tutaj ma Ksiądz ogromne doświadczenie. Proszę opowiedzieć o tej podstawowej posłudze.
– Błędem byłoby mniemanie, że chodzi tylko o wyspowiadanie, udzielenie sakramentu chorych czy rozdzielenie Komunii św. To taki stereotyp, do którego się przyzwyczailiśmy. Posługa kapelana wiąże się ze stałą obecnością, a działanie sakramentalne – to jest taki wielki finał. Zorientowałem się szybko, że w szpitalu spotykam osoby, których nie spotykam w parafii. To są często ludzie, którzy dawno nie byli w kościele, długo nie przystępowali do sakramentów świętych, nie rozmawiali z księdzem. Dojście do tego oczekiwanego „finału sakramentalnego” było dla mnie wyzwaniem. Był taki krótki czas, kiedy myślałem, że muszę w szpitalu wyspowiadać wszystkich, których mam. Praktyka pokazała jednak, że to nie chodzi o to, że ja ich chcę wyspowiadać, ale o to, czy oni chcą skorzystać ze spowiedzi…
– Taka banalna prawda…
– No właśnie… Okazało się, że pomimo moich dobrych chęci i zaangażowania potrzeba jeszcze chęci drugiej strony i otwarcia się na łaskę. I można powiedzieć, że przez te 20 lat było moją wielką radością, kiedy widziałem ludzi otwierających się na łaskę; kiedy rozgrzeszając, mogłem uczynić znak krzyża nad pacjentem, mając świadomość, że wraca z dalekiej podróży, i to nie fizycznej, tylko duchowej – z wielkiej odległości, nieraz kilkudziesięciu lat. Szpital jest miejscem, gdzie ludzie się zatrzymują w tym sensie, że mają czas na przemyślenie, na przewartościowanie swojego życia. Cierpienie, pytanie o jutro – czy ono w ogóle nadejdzie – daje możliwość zastanowienia się, gdzie w tym wszystkim jest Bóg i czy ja jestem na dobrej drodze, czy biegnę we właściwym kierunku. Po co mi to wszystko, ku czemu swoje wysiłki do tej pory kierowałem, skoro mogę to wszystko stracić? Właśnie pośród tych wątpliwości, pytań pojawia się nagle ksiądz, który zaczyna proponować coś, co ma sens nawet wtedy, gdy będę chorował; co ma sens nawet wtedy, kiedy przyjdzie mi umrzeć.
I to jest rzecz, której nie ma do zaoferowania nikt inny, tylko Pan Bóg. Nikt inny tego nie może dać. Lekarze mogą troszczyć się o zdrowie i przywracać człowieka do normalnego funkcjonowania – jeśli się to uda. A jeśli nie da się tego zrobić… – to co mi zostaje? Stąd sprawa otwarcia się na drogę wiary, życia ewangelicznego, nadziei, która jest w Ewangelii taka ważna. Oczywiście, Pan Jezus uzdrawiał chorych i nadal uzdrawia; w sakramencie chorych niejednokrotnie widziałem, że ludzie wypraszali zdrowie dla siebie albo mnie prosili o modlitwę – to wszystko się zgadzało, ale w Ewangelii istotą nie są uzdrowienia, ale nauka Jezusa o królestwie Bożym i o zbawieniu! Cała Ewangelia jest otwarciem na zbawienie, na życie wieczne, na niebo – a nie na ziemię! Nawet jeśli jest jakaś ulga na tej ziemi, jeśli Jezus uzdrawia, pociesza, daje nadzieję – to ta nadzieja, jak mówi św. Paweł, jest pełna nieśmiertelności. Mamy świadomość, że każdy z nas umrze i szpital o tym przypomina. Choroba przypomina, że nasze życie jest ułomne, ulotne, natomiast Jezus daje nam życie wieczne. Dlatego nawracanie się w szpitalu staje się – powiedziałbym – łatwiejsze. Czasem ludzie upraszczają to i mówią: nawracają się, bo się boją. Muszę powiedzieć, że przez 20 lat może spotkałem kilka osób, które się spowiadały ze strachu. Generalnie jednak ludzie spowiadają się w szpitalu dlatego, że przestali bać się spowiedzi. Nie dlatego, że boją się śmierci i potępienia, ale dlatego, że odkrywają pozytywną wartość wiary. Czyli nie negatywne podejście do sakramentu, ale pozytywne.
– Trwa obecnie Rok Miłosierdzia. Proszę o jeszcze kilka słów na temat sakramentu pojednania.
– To uwolnienie od lęku jest znamienne. Mogę to pokazać na pewnym schemacie. Co trzeba zrobić, żeby po kilkudziesięciu latach się wyspowiadać? Normalnie, w parafii, podjęcie takiej decyzji jest bardzo trudne. Najpierw mam się zdecydować. Dalej – mam przygotować się do spowiedzi, podczas gdy nie potrafię się przygotować, bo nie wiem, jak się to robi; mam pójść do kościoła, do którego nie chodziłem; iść do konfesjonału – do księdza, którego nie znam i w dodatku nie mam zielonego pojęcia, czy mnie nie wyrzuci, czy mi czegoś niemiłego nie powie, bo tylu różnych historii się nasłuchałem; stanąć w kolejce i… i tak nie wiem, jak mam zacząć. Proszę popatrzeć, ile tu jest barier – barier wiary, barier psychologicznych i jeszcze ta niepewność, czy Pan Bóg może mi jeszcze przebaczyć grzechy, skoro ja tyle nabroiłem... Tymczasem w szpitalu pacjent leży, a ksiądz do niego podchodzi i zaczyna rozmowę. Pyta: „Czy nie chciałby Pan skorzystać z sakramentu spowiedzi?”. Proszę zauważyć, że cała ta długa droga skróciła się do jednego „tak”… Tylko do jednego „chcę!”. To jest niesamowite. Ten człowiek nie musi umieć się spowiadać. To nie jest ważne, czy umie. Wystarczy to jedno „chcę” i ksiądz ma już zrobić resztę. Jak on to zrobi – jest już jego zadaniem. Ma to zrobić dobrze.
– A Ksiądz miał jakiś sposób?
– Nosiłem przy sobie rachunek sumienia na jednej kartce dwustronnie wydrukowanej. Było tam przygotowanie do spowiedzi, modlitwa przed rachunkiem sumienia, warunki dobrej spowiedzi i na końcu formuła spowiedzi – z litanią do odmówienia po spowiedzi, którą często dawałem jako pokutę, by ją ułatwić. Ludzie różnie do tego podchodzili, ktoś się raz czy drugi obraził, ale najczęściej korzystali, a nawet pytali, czy mogą mieć tę kartkę przy spowiedzi. Były różne sytuacje. Rano ktoś powiedział mi, że żadnych grzechów nie ma, więc z czego by się miał spowiadać. Ja na to: „Dobra, to zostawię panu rachunek sumienia”. Przychodzę po południu – jak miałem w zwyczaju – a on mówi mi: „Proszę księdza, dzisiaj nie da rady, ja to zacząłem czytać – mam tyle grzechów, że niech ksiądz jutro przyjdzie”. Pamiętam też na przykład długą rozmowę z innym mężczyzną przed ciężką operacją serca. Kiedy spowiedź się zakończyła, powiedział takie zdanie: „Proszę księdza, ja przyszedłem tu na operację, ale obojętne, jaki będzie jej wynik, czy się uda czy się nie uda, to nie ma już dla mnie znaczenia. Najważniejsze stało się teraz. Ja tego potrzebowałem”.
– Misterium cierpienia… Krzyż jako przekleństwo czy błogosławieństwo?
– W odpowiedzi mam taką historię. Umierająca kobieta, wyczekująca już śmierci, zapytała mnie: „Dlaczego ja jeszcze żyję? Dlaczego Pan Bóg mnie jeszcze nie zabrał? Przecież mogę już umrzeć. Jestem wyspowiadana, Komunię przyjmuję”. Coś mnie tknęło i mówię tej osobie: „Nie wiem, ale może ma pani tutaj coś do spełnienia? Może ma pani swoje cierpienie za kogoś ofiarować?”. A ona, z błyskiem w oczach, mówi, że rzeczywiście jej wnuk przestał chodzić do kościoła, przystępować do sakramentów, więc ona za niego to cierpienie ofiaruje. Po tygodniu ta kobieta mówi do mnie z uśmiechem: „Proszę księdza, był u mnie wnuk i powiedział mi, że w mojej intencji poszedł do spowiedzi i Komunii!”. Dwa dni później umarła.
To jest takie nieprawdopodobne, ale prawdziwe… Pracę ludzką, produkcję, usługi da się w jakiś sposób przeliczyć – na czas, na jakąś wartość, na efekt. Natomiast nie jesteśmy w stanie w żaden sposób przeliczyć wartości cierpienia ofiarowanego, połączonego z cierpieniem Chrystusa w jakiejś intencji. Mówiłem to chorym często: Jezus najwięcej zrobił nie przez to, że nauczał, że uzdrawiał itd. Nie! Najwięcej zrobił, kiedy cierpiąc, umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Na dobrą sprawę po to przyszedł. Największe dzieło dokonało się wtedy, gdy pozornie doszło do największej porażki. Jeśli Pan Jezus mógł przez cierpienie tyle dokonać, to kiedy mówi do nas: „Kto chce pójść za Mną, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9, 23), to rzeczywiście jak gdyby zapraszał nas do tego dzieła. Można pokusić się o takie stwierdzenie, że chorzy, cierpiący, łączący swoje cierpienia z Chrystusem – to, co mówimy w Apostolstwie Chorych: „Z Chrystusem jestem przybity do krzyża” (Ga 2, 19) – dopełniają właśnie tego, co jest potrzebne niejednemu człowiekowi do nawrócenia, do przemiany życia, do zbawienia. Ubogacają Kościół! I tego się nie da w żaden sposób przeliczyć. Jeżeli Chrystusowe cierpienie, męka, śmierć – oczywiście ze względu na Jego bóstwo – mają wartość nieskończoną, to nasze ludzkie cierpienie, choć skończone, jest nie do zmierzenia i ma dla nas wartość niepojętą, niewyobrażalną, bo w momencie, kiedy łączy się z krzyżem Jezusa, ma udział w tej nieskończoności.
Choroba jest zła, ale w znoszeniu jej, w dźwiganiu może być pozytyw. Możemy dopatrzeć się sensu w bezsensownym wcześniej cierpieniu. Zachowanie wierności Bogu i ofiarowanie Mu cierpienia czyni je szlachetnym i doniosłym. To, co było takie złe, dzięki Bożej miłości może stać się nieprawdopodobnym dobrem. Albo inaczej: zło nie stanie się dobrem, ale Bóg może wyprowadzić z niego dobro. Oczywiście nie chodzi o gloryfikowanie cierpienia. Krzyż bez Chrystusa jest „głupstwem”. Jak mówił św. Jan Paweł II, na krzyżu Chrystus zmienił sens cierpienia – nadał cierpieniu sens. Ludzie mają czasem pretensje do Pana Boga: dlaczego Pan Bóg nie uwolni mnie od tego, dlaczego nie da mi zdrowia, skoro jest taki dobry… Jezus nie wszystkich uzdrowił, ale za wszystkich wziął krzyż! I nawet jeśli tego krzyża z nas nie zdejmuje, to jak gdyby pod ten nasz krzyż podchodzi. W V stacji Drogi Krzyżowej mówimy o Szymonie, który pomaga nieść krzyż Jezusowi. Ale trzeba by powiedzieć, że to Jezus pomaga dźwigać nasze krzyże – w momencie, gdy Go pod ten krzyż, nasz krzyż, wpuścimy. To wielka mądrość.
– Jak widzi Ksiądz przygotowanie przyszłych kapłanów do posługi chorym?
– Miewałem szkolenia dla kleryków i spotkania z kapelanami; było ich wiele. To było piękne, że w tej posłudze duchownych chorym można było zauważyć, że bardzo szybko pojawiała się delikatność, empatia; próba delikatnego wchodzenia w tę rzeczywistość – nie z lęku, ale z szacunku do tego, co drugi człowiek przeżywa. To było budujące. Z kolei mogły czasami zaboleć przypadki zaniedbania, zlekceważenia pewnych sytuacji, zbytniego pośpiechu, niedelikatności. Nie chodzi o jakieś ocenianie, ale raczej o to, by być świadomym, czego trzeba unikać, a co powinno przyświecać każdemu kapłanowi posługującemu osobom chorym.
Co powinien robić dobry kapelan? Zwracałem najpierw uwagę na takie proste rzeczy, na przykład by pukać do drzwi. I by przynosić Jezusa do sali w sposób bardzo podniosły – by wszyscy mogli zauważyć, że tutaj dzieje się coś wielkiego. „Oto Baranek Boży…; „Niechaj będzie pochwalony Przenajświętszy Sakrament”… Przez słowa, krótkiej modlitwy trzeba uświadamiać, że to Bóg przychodzi do mnie i jest tutaj! Przychodzi do mnie, a więc nie jestem w tym cierpieniu opuszczony, osamotniony.
Do kapelana należy też udzielanie sakramentu chorych. W szpitalu udzielałem go nie tylko przy łóżku chorego, ale również w kaplicy. To było ważne, bo wtedy chodzący chorzy przyjmowali tam namaszczenie. Pierwszą zaletą było to, że mogli wtedy zrozumieć, że to nie sakrament udzielany przed śmiercią, „ostatnie namaszczenie”, tylko że to jest sakrament dla chorego, żeby wyzdrowiał. Odkrywali tę tajemnicę, że Pan Jezus pochyla się nad nimi, by wyzdrowieli, ale nawet jeśli nie przyjdzie to uzdrowienie, pochyla się nad nimi, aby pomóc im wytrwać w tym, co przeżywają, oraz że mogą swoje cierpienia złączyć z męką Chrystusową. W kaplicy otrzymywali obrazki i nieraz zdarzało się, że pacjent, który nie mógł pójść do kaplicy, bo był leżący, mówił: „Ja też chcę namaszczenie i obrazek”.
– No właśnie – jaka jest rola wierzącego chorego w szpitalu?
– To bardzo cenne ogniwo duszpasterstwa. „Chory dla chorego” nieraz lepiej zadziała niż sam ksiądz. Księdzu chory może powiedzieć, że nie chce namaszczenia, bo nie chce umierać. A chory kolega może go uspokoić, że sam przyjął sakrament, by wyzdrowieć, by operacja się udała. Bywa też, że chory choremu mówi: „A może byś się wyspowiadał?; A może byś poszedł do Komunii św.?; A gdybyś porozmawiał z księdzem?”. Taki chory może być prawdziwym apostołem. Pozytywne świadectwo działa na innych chorych.
– Tak jak nagle został ksiądz duszpasterzem chorych, tak nagle stał się proboszczem… Jak Ksiądz się czuje w tej sytuacji?
– No tak, prowadziłem przez 20 lat duszpasterstwo specjalistyczne, a tutaj jest parafia – ta zwyczajna forma duszpasterstwa. Pozostaje pytanie, czy dobrze się z tego wywiążę. Nie wiem, jak będzie. Ale też przez poprzednie lata mieszkałem w parafii, pomagałem w duszpasterstwie, więc ta praca nie jest mi obca, jedynie akcent jest teraz położony gdzie indziej. Faktem jest, że szpital i kontakt z chorymi wiele uczy, kształtuje wrażliwość. Ale czy dogłębnie znam ludzi? Czy wiem, czego oczekują, co czują? Tutaj potrzeba na pewno dużo pokory. Najgorzej, gdy wydaje nam się, że wszystko wiemy. Kontakt indywidualny jest najlepszy. Nigdy nie wiadomo, co kiedy zaowocuje. Tak było w szpitalu, tak – ufam – będzie i na parafii.
– Może Ksiądz zdradzić, jakie zdanie wypisał na obrazku prymicyjnym? To było ponad 26 lat temu.
– „Moje serce Jemu zaufało” – fragment Psalmu 28.
– A więc wszystko jasne. On będzie prowadził Księdza przez kolejne lata. Dziękując za rozmowę, tego Księdzu życzymy.
Zobacz całą zawartość numeru ►