Bank modlitwy
Pamiętam dzień śmierci taty – przyjechał ks. Antoni, usiadł przy oknie i zobaczyłam jego łzy. Kilka dni później odprowadził tatę na cmentarz wraz z innymi kapłanami i uczniami, którzy nieśli trumnę ulicami na swoich ramionach...
2016-01-08
Wzrastałam w cieniu – a może raczej trzeba powiedzieć: w świetle – choroby mojego sparaliżowanego ojca, Kazimierza Herza. Trwała pięć i pół roku. Kiedy zachorował, byłam dzieckiem. Kiedy umierał – dorastającą dziewczynką. Przeżycia tych lat „wdrukowały się” we mnie, choć chwilami wydaje się, że tak mało pamiętam… Pamięć wspomaga jednak książka napisana po śmierci taty przez moją mamę. Piękna historia, której streszczeniem mogą być trzy słowa: wiara, nadzieja, miłość. Trwały „te trzy” – jak mówi św. Paweł – z nich zaś największa była miłość. Ona została: we mnie, w tych, którzy znali Kazimierza i jego żonę Łucję, wreszcie w ludziach bezimiennych, którzy z owoców cierpienia Kazimierza w jakiś sposób korzystali. O tym chcę krótko opowiedzieć.
Człowiek promieniujący duchem
Jego wiara była mocna i bezkompromisowa. Zarówno przed chorobą, jak i podczas długiej próby cierpienia. Najpierw był pełnym oddania nauczycielem w powojennej szkole – rybnickim Państwowym Gimnazjum im. Powstańców Śląskich (dziś liceum). Uczył języka francuskiego, a także logiki. Kochał teatr, dlatego założył i prowadził amatorski zespół, który przynosił wiele radości i uczniom, i widzom, a nawet odnosił sukcesy ogólnopolskie. Ważna była jednak przede wszystkim pasja. Język francuski, teatr i oczywiście uczniowie. Kazimierz kochał młodzież i chciał kształtować szlachetnych ludzi. To był priorytet. I były owoce – z uczniów wyrośli kapłani, lekarze, aktorzy, inżynierowie – ludzie nie tylko wykształceni, ale rzeczywiście uformowani pod względem moralnym i religijnym – choć w czasach stalinowskich nie można było jawnie mówić o Panu Bogu i wierze w Niego. Z „Profesora” jednak wiara promieniowała, o czym wiernie odwiedzający go później wychowankowie nieraz świadczyli. Jego odejście z ukochanej szkoły (w której notabene przez początkowe lata mieszkał), a później choroba były spowodowane właśnie panującym ustrojem i jego wymogami, niedorzecznościami, niesprawiedliwością.
Triada
W czasie choroby żył trzema ważnymi dla niego sprawami: rodziną, szkołą i Kościołem, a ściślej mówiąc parafią. Rodzina – to sprawa oczywista. Łączyła Kazimierza i Łucję wielka miłość małżeńska, umocniona jeszcze – niejako paradoksalnie – czasem próby (w książce Łucja napisze, że ten okres choroby był najpiękniejszy, najbardziej bogaty w ich wspólnym życiu). Cieszyli się oboje mną – ich jedynym, długo oczekiwanym dzieckiem, zdrowo się rozwijającym, czasem pomocnym w codziennych czynnościach, ale przede wszystkim wnoszącym w rodzinę radość i nadzieję.
Życie szkołą – to było dla Kazimierza wracanie pamięcią do ukochanych murów, a zwłaszcza twarzy – grona pedagogicznego i uczniów. Każda wizyta (a było tych wizyt sporo) czyniła go szczęśliwym. Oprócz uczniów i kolegów regularnie odwiedzał nasz dom niezawodny przyjaciel Kazimierza: ks. Antoni Gasz ze Świętochłowic-Lipin. Pamiętam dzień śmierci taty – przyjechał ks. Antoni, usiadł przy oknie i zobaczyłam jego łzy. Kilka dni później odprowadził tatę na cmentarz wraz z innymi kapłanami i uczniami, którzy nieśli trumnę ulicami na swoich ramionach…
I była parafia. Parafia Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Katowicach, popularnie zwana – i wtedy, i dzisiaj – Mariacką. Nasza parafia. Zanim Kazimierz zachorował, chodził zawsze w niedzielę na pierwszą Mszę świętą, bodaj na godzinę piątą rano. Gdy miałam sześć lat, przystąpiłam do Wczesnej Komunii Świętej. Pamiętam jedynie pewne szczegóły, ale zachowało się zdjęcie naszej trójki ze mną w środku, w białej, prostej, liturgicznej sukience. Dwa lata później przyszła nagła choroba i paraliż taty.
Gdy Kościół „przychodzi” do chorego
W okresie choroby Kazimierza parafią Mariacką kierowali trzej proboszczowie. Byli to: ks. Damian Zimoń, ks. Czesław Domin i ks. Józef Nowok. Dwaj ostatni odeszli już do Wieczności.
Z każdym z nich wiąże się wiele wspomnień. Ksiądz Damian – później biskup i arcybiskup katowicki – był rybnickim uczniem Kazimierza i Łucji, więc więź z nim była szczególna, a radość z jego duszpasterzowania w parafii wielka. On również żegnał swojego Profesora na cmentarzu; przyjechał już z Krakowa, gdzie pełnił funkcję wicerektora śląskiego seminarium.
Ksiądz Domin odprawiał wielokrotnie przy łóżku chorego Mszę świętą, częściej już jako biskup. Tworzył się wówczas prawdziwy Kościół, nawet nie tylko domowy – bo przychodzili przyjaciele i znajomi oraz panie z sąsiedztwa, te, które na co dzień niejednokrotnie niosły konkretną pomoc. Była więc z nami część parafii. Ksiądz Domin mówił zawsze homilię, a po zakończonej Mszy świętej Kazimierz wygłaszał tradycyjne przemówienie – swego rodzaju kazanie. Był zresztą wspaniałym mówcą. Usta mówiły z głębokości serca; poza tym nie był cierpiętnikiem – świadomy daru krzyża, jakim został obdarzony, potrafił mówić o nim z pewną lekkością, budując tych, którzy go słuchali.
Pan Jezus przychodził także
Ksiądz Nowok – ostatni proboszcz Kazimierza – pozostawił po sobie pamiątkę, która do dziś jest w mojej rodzinie: podarował mu sporych rozmiarów figurkę św. Józefa. Umieszczona była wysoko, w rogu pokoju, by ten święty, którego chory bardzo umiłował i wierzył w jego orędownictwo, „pilnował” jego dni i bezsennych nieraz nocy.
W każdą niedzielę rano przychodził do nas z parafii ksiądz z Panem Jezusem, jak mówiliśmy. Razem z moją mamą klękałyśmy obok łóżka i w trójkę przyjmowaliśmy Eucharystię, mimo że później my dwie szłyśmy oczywiście na Mszę świętą. Pamiętam skupioną twarz taty i chwile adoracyjnej ciszy, a potem przyjacielskie rozmowy z kapłanem; nie znano jeszcze wtedy posługi nadzwyczajnych szafarzy Komunii. I znów – podobnie jak przy okazji odprawianych w domu Eucharystii – chory nie mógł pójść do kościoła, więc kościół przychodził do niego.
Parafialny anioł
I była jeszcze jedna bardzo ważna osoba – prawdziwy parafialny anioł: szarytka, s. Zofia. Cóż to był za człowiek! Pojawiła się na samym początku choroby Kazimierza, by już nigdy nas nie opuścić. Przez wszystkie lata było może kilkanaście dni, że nie zajrzała do naszego mieszkania. Jeszcze dzisiaj widzę ją w drzwiach – już wtedy stareńką, wolno się poruszającą, przygarbioną, zawsze z siatką wypełnioną bułkami dla chorych, lekarstwami, owocami, słodyczami. Nieraz zostawiała parę groszy. Ale przede wszystkim przybywała z dobrym słowem, z pokojem swojego siostrzanego serca. To ona była stałym łącznikiem między chorym, a jego kościołem. Przynosiła Kazimierzowi parafialne wieści, te radosne i te trudne. I było jasne: to sprawy, które chory może „unieść” – nawet jeśli inni tego nie potrafią. Były więc konkretne intencje: o nawrócenie, o zdrowie, o rozwiązanie spraw materialnych. Wszystko, co nałożono na barki siostrze Zofii – ofiarnej pielęgniarce, ale przede wszystkim prawdziwej siostrze miłosierdzia, jak nauczył ją założyciel jej zgromadzenia, św. Wincenty à Paulo – ta składała na ołtarzu cierpienia Kazimierza i zapewne innych osób świadomych swojej roli orędowników u Boga. W długich godzinach bólu i niemocy powierzał te intencje dobremu Bogu (tak właśnie często powtarzał: „Jaki Bóg jest dobry!”), nieraz nawet półgłosem albo i głośno, co przez mgłę pamiętam.
Niezwykłe wyznanie
Mieszkali też w pobliżu kościoła wspaniali małżonkowie, którzy wraz ze swoimi dziećmi często nam pomagali. Dzięki ich wizytom podobnie jak dzięki siostrze Zofii parafia „przybliżała się” do Kazimierza. Był zorientowany w wielu bieżących sprawach, a także w różnych intencjach modlitewnych. Kiedyś przyszedł do taty w odwiedziny ich syn – dziś ofiarny kapłan naszej diecezji. Byłam w drugim pokoju i usłyszałam część tej rozmowy. Zapadła mi mocno w serce – mimo że byłam dzieckiem, odczułam, jak bardzo była ważna. Maturzysta wyznał mojemu tacie, że wybiera się do seminarium i zaznaczył, że specjalnie chciał mu to zakomunikować osobiście. Myślę, że niejedna modlitwa, a przede wszystkim niejedno cierpienie Kazimierza „popłynęło” ku niebu w tej intencji, tym bardziej że od młodości żywił wielką miłość i głęboki szacunek do kapłanów. Po kilku latach, już po śmierci taty, zostałyśmy obie z mamą zaproszone na święcenia kapłańskie i prymicje tego księdza-parafianina.
Dwa światy
Modlitwę Kazimierza tak opisała jego żona Łucja w „Sztafecie miłości” (Łucja Herzowa, „Sztafeta miłości”, PAX, Warszawa 2003): Nie wiem, czy miał w ogóle czas modlić się we własnych intencjach – inni byli ważniejsi, a on tak niewiele potrzebował dla siebie, skoro tak się czuł bezpieczny w rękach Opatrzności Bożej! Czasem nie mógł nadążyć z tymi modlitwami. A modlił się właściwie bez przerwy. Jedne – to były modlitwy oplatające konkretne osoby. Od rana odbywał myślą wędrówkę po Polsce, po różnych miastach i wsiach, po różnych ulicach, gdzie mieszkali ludzie bliżsi czy dalsi, ale wszyscy potrzebujący modlitwy, a przez nią pomocy. Dnie składały się z denerwujących chwil czekania, a każde czekanie było trudne, (…) te trudne chwile czekania łagodził modlitwą. Chwile zmierzchu, nim zapaliło się światło, chwile przed snem, chwile po Komunii, ileż było tych różnych chwil, tych różnych modlitw! Dzień nie był nigdy pusty, ściany pokoju chorego, naszego pokoju, wypełniała zawsze modlitwa.
I tak przez te wszystkie lata wytworzył się wokół chorego specyficzny klimat modlitwy. Powstał jakby „bank modlitwy”. Wymieniało się swoje potrzeby i wzajemnie prosiło o modlitwę. Nieuleczalnie chory, który mógł być przecież przykładem modlitwy niewysłuchanej, stał się centrum wiary w jej moc i potęgę. Świat choroby i cierpienia z jednej oraz świat zdrowia, ale i miłosierdzia z drugiej strony – te dwa światy połączyła w jedno przedziwna więź modlitwy, która miała przetrwać, więź silniejsza od śmierci.
Oby nasze parafie wzbogacały się o coraz to nowe „banki modlitwy” – wzbudzane miłością i trwające dzięki niej.
Zobacz całą zawartość numeru ►