Wykluczeni
O dramacie trądu i o tym, jak poganie uczą chrześcijan świętości opowiada Katarzyna Krzyżanowska.
2016-02-05
REDAKCJA: – Przez lata pracowała Pani na misjach wśród osób chorych na trąd. Jak długo trwała ta posługa?
KATARZYNA KRZYŻANOWSKA: – Na pierwszą placówkę misyjną wyjechałam w 1993 roku. Po kilku miesiącach musiałam jednak wrócić do Polski ponieważ choroba tropikalna prawie mnie zabiła. Na dobre do pracy misyjnej wróciłam dopiero w 1996 roku. Wyjechałam wówczas do Nigerii, gdzie w miasteczku Idah, w stanie Kogi spędziłam z przerwami 13 lat, służąc chorym na trąd.
– O ile dobrze rozumiem, pomimo przebycia ciężkiej choroby, nie zawahała się Pani pojechać w miejsce, w którym czekało o wiele więcej nędzy i chorób niż na pierwszej placówce misyjnej.
– Tak. Wyjeżdżając do Nigerii wiedziałam, że jadę do chorych na trąd, a więc do osób najbardziej pogardzanych i opuszczonych. Miałam również świadomość, że to choroba zakaźna i że w związku z tym grozi mi poważne niebezpieczeństwo.
– Co w takim razie sprawiło, że jednak podjęła Pani decyzję o wyjeździe?
– Jestem z wykształcenia lekarzem. Wybrałam ten zawód, bo zawsze chciałam służyć chorym. Przed laty usłyszałam w sercu także głos Boga, który zapraszał mnie nie tylko do posługi medycznej, ale także do ewangelizacji. Na pewnym etapie życia zrozumiałam, że wyjazd na misje pozwoli mi połączyć moje dwa wielkie pragnienia – pomoc chorym i głoszenie żywego Boga. Wyjazd na misje nie był w moim przypadku długo planowanym i przygotowywanym wydarzeniem. To był impuls, światło! Takie rzeczy po prostu się wie. Czułam, że tam będę na swoim miejscu. To, czy osoba wyjeżdżająca do pracy misyjnej jest lekarzem, zakonnikiem, budowlańcem czy menadżerem, nie ma najmniejszego znaczenia. Misjonarzy łączy to, że posyła ich Chrystus, aby głosili Jego miłość. Różne są okoliczności, warunki i miejsca posługi, ale misja jest zawsze taka sama: dawać ludziom Boga.
– Spośród wielu możliwości i miejsc posługi, Pani wybrała akurat wioskę, w której nie brakowało chorych na trąd i inne ciężkie choroby.
– Kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Idah, nie wahałam się ani chwili. Proszę pamiętać, że trędowaci to ludzie, którzy często traktowani są gorzej niż zwierzęta. Społeczność, w której żyją zwykle wyklucza ich spośród siebie, urywa wszelkie kontakty i robi wszystko, by zapomnieć o ich istnieniu. Dzieje się tak ponieważ ludzie boją się zarażenia. A strach potrafi robić z człowiekiem potworne rzeczy. Człowiek, który się boi jest zdolny niemal do wszystkiego. W moim sercu było wielkie pragnienie pójścia właśnie tam gdzie jest najtrudniej, tam gdzie nikt inny pójść nie chce. I nie było w tym żadnej mojej zasługi. Tylko dzięki Bożej pomocy byłam w stanie przez lata radzić sobie ze skrajnie trudną codziennością wśród chorych.
– A jak dokładnie wyglądała ta Pani codzienność?
– W Idah byłam jedynym lekarzem z dyplomem uczelni medycznej. Do pomocy miałam pielęgniarza-amatora oraz miejscowych szamanów, którzy „leczyli” ludzi czarami. Wielu ludzi w Afryce wciąż nie zna Chrystusa i zgodnie z tradycją swych plemion oddaje cześć bóstwom pogańskim. Z tym wiąże się często brak zgody na przyjmowanie leków i stosowanie się do zaleceń lekarza. Nieraz musiało upłynąć wiele czasu zanim osoba chora przekonała się, że nie mam wobec niej złych zamiarów i była gotowa mi zaufać. Dopiero wówczas mógł rozpocząć się właściwy proces leczenia.
– Ilu chorym udało się Pani pomóc?
– Nigdy nie prowadziłam takich statystyk, ale czasem zdarzało się, że chociaż byłam na miejscu i dysponowałam potrzebnymi lekami, choremu nie udało się pomóc na czas. Jak już wspomniałam, działo się tak dlatego, że wierzenia plemienne nie pozwalały tym ludziom przychodzić po pomoc do białego człowieka. Wielokrotnie musiałam dogadywać się z miejscowymi szamanami, by zgodzili się na leczenie chorych w wiosce. Bywało różnie: czasem się zgadzali, a czasem nie. Na szczęście wielu chorym udało się pomóc, ale bliskie jest mi także doświadczenie klęski w leczeniu i śmierci pacjentów. Najbardziej zawsze boli mnie śmierć maleńkich dzieci, które odchodzą w opuszczeniu, odrzucone przez najbliższych.
– Istnieje skuteczne lekarstwo na trąd?
– Tak, o ile podane jest we właściwym czasie i we właściwy sposób. Trąd jest przewlekłą, bakteryjną chorobą zakaźną, którą wciąż, mimo postępu medycyny, trudno się leczy. Trąd występuje w dwóch postaciach: lepromatycznej i tuberkuloidowej. Odmiana lepromatyczna jest zaraźliwa, a jej objawy to guzowate krosty podobne do występujących w innych infekcjach i alergiach. Postać tuberkuloidowa jest mniej zaraźliwa, ale groźniejsza dla samego zarażonego: początkowo pojawiają się plamy na skórze, stopniowo utrata czucia, szczególnie w palcach nóg i rąk. Nieleczona prowadzi do zwyrodnień i utraty tkanki. Mówiąc najprościej – osobie chorej na trąd gnije tkanka, a kiedy już zgnije, odpada od reszty ciała. Cała trudność w leczeniu tej choroby polega na współpracy pacjenta z lekarzem. Aby leczenie przyniosło efekty, chory musi nie tylko przyjmować leki, ale także regularnie się odżywiać, ubierać suchą odzież i spać w czystym łóżku. W Afryce są to często warunki niemożliwe do spełnienia. Proszę pamiętać, że oprócz trądu dużym problemem są tutaj także inne choroby np. malaria i infekcje odzwierzęce, a także głód. Bardzo często bywa tak, że lekarz wielkim wysiłkiem doprowadza chorego do w miarę dobrego stanu, a ten wracając do swojej nędznej i wilgotnej lepianki – nie ze swojej winy – w krótkim czasie zaprzepaszcza wszystkie efekty leczenia i wraca w dużo gorszym stanie. Nie zawsze da się go ponownie uratować.
– Trudno uwierzyć, że w XXI wieku takie rzeczy w ogóle mają miejsce.
– Dla mnie najbardziej bulwersujące i jednocześnie najsmutniejsze nie jest to, że trąd i głód się zdarzają, ale to, że istnieją w dużych miastach i dzieją się na oczach zamożnych i obojętnych ludzi. Idah, miasteczko, w którym pracowałam nie jest zbyt duże i raczej biedne. Ale w wielu miastach, obok banków, urzędów i ekskluzywnych restauracji zobaczyć można głodujące rodziny i chorych umierających na śmietnikach. Nie ma chyba bardziej przerażającego widoku w czasach cyfrowych technologii i inżynierii kosmicznej.
– Jak w tych skrajnie trudnych warunkach udaje się misjonarzom ewangelizować?
– My misjonarze jesteśmy tylko narzędziami. O wiarę i zbawienie ludzi, którym służymy troszczy się Bóg. Wielokrotnie idąc z misją do – jak nam się wydaje – pogan, dostajemy od nich szkołę niezwykłej wiary i świętości. W rezultacie to oni ewangelizują nas, chrześcijan. Dzieje się to zwykle za pomocą bardzo prostych, codziennych gestów, które pokazują jednoznacznie, co dla tych ludzi jest w życiu ważne. Ewangelizacja, której my się podejmujemy to także nie są jedynie płomienne katechezy i mówienie wprost o Jezusie. Osobiście doświadczyłam wielokrotnie, że najbardziej wiarygodne w ewangelizacji jest ofiarowane drugiemu konkretne dobro. Podam przykład. Opiekowałam się przed laty w Idah pewnym starszym już człowiekiem, który cierpiał na trudną w leczeniu infekcję tropikalną. On i jego liczna rodzina czcili plemienne bóstwa, wierzyli w czary i aktywnie uczestniczyli w pogańskich rytuałach. Wiedzieli, że jestem chrześcijanką, ale sami nigdy bliżej nie poznali Osoby Jezusa. Jako lekarz podjęłam się trudnego leczenia infekcji chorego i dbałam także o to, aby jego rodzina miała stały dostęp do czystej wody i pożywienia. Któregoś dnia, gdy choroba była już zażegnana, ów człowiek przyszedł do mojego szpitalika, bez słowa zdjął wiszący na ścianie krzyż i z wielką czcią objął go i ucałował. Kiedy zapytałam go, dlaczego to zrobił, odpowiedział: „Nie znam twojego Boga, ale ty każdego dnia modlisz się do Niego i czynisz wiele dobra. Musi On zatem być wielki i potężny, skoro pomaga ci przetrwać wśród nas w tak trudnych warunkach i nieść nam pomoc”. Stanęłam jak wryta. Nie wiedziałam w jaki sposób mam się zachować wobec tego człowieka. W końcu objęłam go tylko, a on wyszedł bez słowa. To wydarzenie przekonało mnie ostatecznie, że aby być wiarygodnym świadkiem Jezusa, trzeba przede wszystkim działać, niekoniecznie mówić. Dlatego najpierw staram się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki lekarza i na ile to możliwe zabezpieczać podstawowy byt chorych. Oczywiście głoszę także Jezusa słowem, ale można powiedzieć, że odbywa się to jakby przy okazji, między wierszami codzienności.
– Zawsze podziwiałam ludzi, którzy mimo przeszkód nie cofają się przed tym, co trudne. Słuchając Pani zaczynam jednak rozumieć, że pojęcie „trudne” nie we wszystkich miejscach na świecie oznacza to samo. Posługując się metaforą: to co dla mnie jest podłogą, dla kogoś w Nigerii może być upragnionym sufitem...
– Jest dokładnie tak, jak pani mówi. Ale nie trzeba koniecznie wyjeżdżać na misje, aby zobaczyć, jak bardzo ludzie podzieleni są ze względu na możliwość zaspokojenia swoich choćby podstawowych potrzeb. Czasem zdarza się, że na jednej ulicy lub na tym samym piętrze, obok nas żyje ktoś, kto jest wykluczony ze społeczności z powodu biedy, choroby, czy gorszego wykształcenia. I tutaj rodzi się pytanie, co ta „lepsza” reszta z tym zrobi? Czy zauważy? Czy zareaguje? Czy pomoże? Jeśli tak, Bogu dzięki. Jeśli nie, to powstaje kolejne pytanie, dużo bardziej dramatyczne: Jak to się stało, że w cywilizowanym świecie, kobiety w szpilkach i mężczyźni w krawatach cierpią na trąd duchowy – o wiele dotkliwszy niż choroba skóry? Co poszło nie tak? Co ważnego przeoczyliśmy?...
Zobacz całą zawartość numeru ►