Kiedy Pan Bóg strzela gola!
Marek Talarczyk opowiada o tym, jak pozornie nic nieznaczący mecz piłki nożnej może zmienić całe życie i o tym jak odkrył, że Bóg ukochał go nieskończoną miłością.
2016-08-10
REDAKCJA: – Rok 2016 jest czasem przeżywania dwóch ważnych jubileuszy: Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia oraz 1050. rocznicy chrztu Polski. Tak się składa, że również Pan świętuje w tym roku pewien ważny jubileusz...
MAREK TALARCZYK: – Tak. Dokładnie 20 lat temu jako dorosły mężczyzna, wówczas 21-letni, zostałem ochrzczony.
– Jak doszło do tego, że nie został Pan ochrzczony w wieku niemowlęcym?
– Moi rodzice są ludźmi niewierzącymi. Oboje dorastali w domach, w których w ogóle nie podejmowano tematu Pana Boga. Taki dom rodzice stworzyli także mnie i mojemu rodzeństwu. W swoich decyzjach byli konsekwentni do tego stopnia, że w domu nigdy nie obchodziliśmy żadnych świąt, nie mieliśmy choinki w grudniu, ani koszyka ze święconką na wiosnę. Rodzice tłumaczyli nam, że Jezus jest jedynie postacią historyczną. Nie widzieliśmy w Nim Boga, z którym można wejść w relację i który może działać w naszym życiu. Jako dzieci bezgranicznie ufaliśmy rodzicom, nie mieliśmy zatem powodu, aby się im sprzeciwiać i szukać drogi wiary na własną rękę.
– A jednak przyszedł taki moment w Pana życiu, że zaczął Pan dopytywać i szukać Boga.
– Można tak powiedzieć, chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze, że szukam Boga. Próbowałem raczej odnaleźć jakiś wewnętrzny ład, poukładać swoje sprawy, odpowiedzieć sobie na nurtujące mnie pytania. To było bardzo trudne zadanie, bo jako nastolatek nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Nie wiedziałem od czego zacząć i do kogo pójść po pomoc. Byłem zagubiony i głowę miałem pełną wątpliwości.
– O ile wiem, Pan Bóg sam zatroszczył się o to, by trafił Pan wreszcie na ten właściwy trop.
– Tak, ale dopiero teraz wiem, że ciąg niezwykłych wydarzeń w moim życiu był działaniem Boga. Przez długi czas okoliczności i własnemu sprytowi. Upłynęło sporo czasu zanim dotarło do mnie, że to Pan Bóg nieustannie mnie prowadził i ochraniał, by nie stała mi się najmniejsza krzywda.
– Posłał do Pana ludzi, którzy okazali się niezwykłymi świadkami wiary.
– Najpierw to oni okazali się niezwykłymi piłkarzami!
– Jak to?
– Ano tak, że wszystko zaczęło się od meczu piłki nożnej. Na moim osiedlu było boisko, z którego każdy mógł skorzystać. Przychodzili na nie także młodzi chłopcy w towarzystwie kilku starszych i regularnie rozgrywali mecze. Jak się później okazało była to grupa ministrantów razem z księżmi wikarymi z pobliskiej parafii. Któregoś popołudnia usiadłem, aby poprzyglądać się ich grze. Byłem naprawdę urzeczony. I nie chodzi mi tylko o ich duże umiejętności piłkarskie, które prezentowali na boisku, ale przede wszystkim o wielką kulturę i szacunek z jakim się do siebie nawzajem odnosili. Nie było słychać przekleństw. Nie było także brutalnych fauli i wymuszania rzutów wolnych. Była po prostu czysta gra, zdrowa rywalizacja oraz wzajemna pomoc. Pamiętam, co wówczas poczułem – bardzo chciałem do nich dołączyć, zagrać z nimi.
– I co, udało się?
– Tak, ale nie od razu się odważyłem poprosić o możliwość wejścia na boisko. Jeszcze trochę obserwowałem ich z trybun, aż w końcu zagrałem swój pierwszy mecz. Potem grywałem już z nimi regularnie.
– Wciąż się zastanawiam, co ma wspólnego ta Pana piłkarska kariera w drużynie trampkarzy z faktem przyjęcia chrztu?
– Każdy mecz rozpoczynał się i kończył krótką modlitwą. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale pomyślałem, że jeśli chcę grać, wypada pojawiać się na tych modlitwach przynajmniej „ciałem”. Oczywiście wówczas nie modliłem się z całą grupą, bo zwyczajnie nie znałem żadnej modlitwy. Było mi strasznie wstyd i pamiętam, że nauczyłem się naprędce modlitwy „Ojcze nasz”, by nie odstawać od reszty. Myślę, że oni od razu zorientowali się, że ja w sprawach wiary jestem inny, ale nie dali mi tego odczuć. Słowa modlitwy recytowałem tak, jak recytuje się wiersz. Nic z tych słów nie rozumiałem, w żaden sposób nie dotykały mojego serca. Ja po prostu nie znałem Boga.
Któregoś razu po meczu, ks. Eugeniusz – główny opiekun i trener drużyny – poprosił mnie o chwilę rozmowy. Zapytał mnie wprost, bez owijania w bawełnę o moją wiarę. Do dzisiaj, choć minęło już wiele lat, dokładnie pamiętam każde słowo, które wówczas padło. Przyznałem się, że jestem niewierzący, że się nie modlę, że nie jestem nawet ochrzczony. Uczciwie powiedziałem też, że na drużynowe modlitwy przychodzę tylko po to, by móc rozegrać kolejny mecz. Bałem się, że po takim wyznaniu wylecę z drużyny, ale tak się nie stało. Takt ks. Eugeniusza okazał się wielki. Ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział, że mogę grać, tak często, jak tylko będę chciał. Zapewnił mnie też, że w razie jakichkolwiek pytań czy wątpliwości mogę liczyć na jego pomoc.
– Domyślam się jak bardzo taki gest zrozumienia był ważny dla kilkunastoletniego, zagubionego chłopca.
– Dzisiaj wiem, że to był moment, który tak naprawdę zmienił całe moje życie. Oczywiście uświadomiłem to sobie dopiero po latach. Po tej pamiętnej rozmowie z ks. Eugeniuszem, grałem w drużynie jeszcze cztery lata. Pozornie nic się nie zmieniało. Nadal byłem niewierzący, nadal znałem tylko „Ojcze nasz”.
Czasem jednak bywałem z drużyną na jednodniowych wycieczkach, co służyło budowaniu przyjacielskich relacji. Na tych wyjazdach zawsze była Msza święta. Nikt mnie nie zmuszał, bym brał w niej udział, ale ja sam chciałem. Coś mnie w tę stronę ciągnęło. Niewiele rozumiałem, ale siadałem gdzieś w tyle i po prostu byłem. Kiedy widziałem modlących się kolegów z drużyny, do głowy zawsze przychodziła mi myśl, że Pan Bóg to chyba jednak nie może być „jakaś lipa” skoro wszyscy oni się modlą i starają się, także na boisku, postępować zgodnie z Jego przykazaniami. W końcu, w wieku 19 lat, powziąłem w sercu postanowienie, że chcę poznać Boga, że chcę przyjąć chrzest.
– I rozpoczął Pan przygotowania do chrztu?
– Oczywiście nie z dnia na dzień. Najpierw odbyłem ważną i długą rozmowę z ks. Eugeniuszem, który wówczas był już na innej parafii, ale z którym wciąż utrzymywałem przyjacielskie kontakty. Bardzo się ucieszył, kiedy powiedziałem mu o swoich zamiarach. Poszedł ze mną do miejscowego proboszcza i przedstawił moją sytuację. Potem dopiero zaczęły się przygotowania.
– Intuicja podpowiada mi, że Pana przygotowaniem do przyjęcia chrztu zajął się ks. Eugeniusz...
– Tak! Mówiąc szczerze nie wyobrażałem sobie nikogo innego w tej roli, ale to nie był mój wybór, ani tym bardziej warunek – to była decyzja ks. Eugeniusza. Na naszej pierwszej katechezie usłyszałem od niego słowa: „Chłopie, tak się cieszę, że jesteś! Pan Bóg właśnie strzelił ci gola”.
– Jak długo trwały przygotowania?
– Dokładnie 22 miesiące. Na katechezy chodziłem zwykle dwa razy w tygodniu, a część materiału przerabiałem sam. Miałem mnóstwo pytań, chciałem dowiedzieć się jak najwięcej. Na wszystkie moje wątpliwości cierpliwie odpowiadał ks. Eugeniusz. Nie poganiał mnie ani nie pouczał. On mnie prowadził. Ale najważniejsza była dla mnie w tamtym czasie rodząca się w sercu prawdziwa tęsknota za Bogiem. Modliłem się regularnie, mimo, że jeszcze nie byłem formalnie chrześcijaninem. Czułem, że jestem umiłowanym dzieckiem Boga od zawsze, od momentu, w którym zaistniałem. Radości i pokoju w sercu, które płyną z tej świadomości nie da się porównać z niczym innym.
– A jak wspomina Pan sam moment przyjęcia chrztu?
– To była bardzo podniosła chwila, jak dotąd najważniejsza w moim życiu. W jednym dniu przyjąłem trzy sakramenty: chrzest, Komunię świętą oraz bierzmowanie. Dodatkową radością była dla mnie obecność moich rodziców i rodzeństwa. Co prawda nie weszli do kościoła, ale czekali na mnie po uroczystości, by życzyć mi szczęścia. Oni na swój sposób zaakceptowali mój wybór i jestem im za to bardzo wdzięczny.
– To, że okrągła rocznica Pana chrztu przypada akurat w roku świętowania 1050. rocznicy chrztu Polski jest dla mnie zaskakującym zrządzeniem Bożej Opatrzności.
– Pan Bóg faktycznie niesamowicie kieruje losami człowieka. On niesamowicie kieruje moimi losami. Bóg upomniał się o mnie i wciąż pozwala mi doświadczać swojej nieskończonej miłości. Wiem, że On nigdy mnie nie zawiedzie, że zawsze będzie przy mnie. Nie potrafię opowiedzieć słowami, jak wielkich łask dostąpiłem od chwili zaproszenia Boga do mojego życia.
Pragnę w tym miejscu wspomnieć nieżyjącego już ks. Eugeniusza, który przyprowadził mnie do Boga. To dzięki niemu i przez jego posługę zrodziłem się do życia w Bogu. Niech On wynagrodzi mu w Wieczności wszelkie uczynione za życia dobro.
Zobacz całą zawartość numeru ►