Jeśli nie jestem gotowy teraz...

Poważny zawał serca, po roku drugi, operacja wstawienia by-passów, cukrzyca… Z drugiej strony – Bóg bliski, wiara, Eucharystia, drugi człowiek obok.

zdjęcie: BRAT MICHAŁ DRAGAN OSB

2016-09-02

Historia opisana poniżej była zakończeniem jednego etapu naszego życia, a początkiem zupełnie nowego. Przeżycie pierwszego zawału serca – to wejście w czas ciągłego konfrontowania się z pytaniami: „czego teraz oczekuje ode mnie Pan Bóg; jaki ma plan wobec mnie i mojej rodziny, jak mam – i jak mamy – teraz żyć, by jak najlepiej wypełnić wolę Bożą?”. Z powodu niepewności przyszłości, coraz to nowych ograniczeń związanych z chorobą, konieczności kolejnych zabiegów oraz zmiany trybu życia, a także rezygnacji z wcześniejszych planów, trzeba nam tym bardziej zaufać Bogu, Jego Miłości i Opatrzności.

Przerażona żona…

10 października przygotowałem małą, uroczystą kolację dla mojej żony, która następnego dnia obchodziła imieniny. Wiedziałem, że nie możemy świętować 11 października, bo mamy być w Częstochowie na spotkaniu Ruchu Focolari. W najdrobniejszych szczegółach ustaliliśmy nasz wyjazd i poszliśmy spać. Mieliśmy jechać naszym samochodem z trójką przyjaciół.

Ok. godz. 2.00 w nocy po raz kolejny obudziły mnie bóle klatki piersiowej i lewej ręki. Po raz kolejny – bo zdarzyło się to już na przestrzeni ostatnich kilku tygodni kilka razy. Wstałem, pochodziłem po mieszkaniu i po jakimś czasie wydawało mi się, że bóle na tyle przeszły, że mogę położyć się z powrotem spać. Pomyślałam sobie wtedy, że to szatan robi wszystko, abym się nie wyspał i następnego dnia miał problemy z czynnym uczestnictwem w spotkaniu. Poprosiłem od razu Pana Jezusa o sen, ale zasnąć już nie potrafiłem. Ból znowu zaczął się nasilać.

W pewnym momencie obudziłem żonę i powiedziałem, że dzieje się coś, na co nie mam żadnego wpływu. Bolały mnie już obie ręce, a nawet nogi. Po jakimś czasie żona stwierdziła, że dzwoni na pogotowie. Nie miałem siły jej powstrzymać. Kiedy – po dość długim czasie, ponad 20 minutach – przyjechały ratowniczki medyczne, wykonały EKG i stwierdziły, że stan jest poważny. Skontaktowały się telefonicznie z lekarzem dyżurnym w szpitalu w Katowicach-Ochojcu, który nakazał natychmiastowe przewiezienie mnie do szpitala i poinformował, że prawdopodobnie mam zawał ściany przedniej serca.

Kilka tygodni wcześniej miałem pierwszy ból i drętwienie lewej ręki, które uniemożliwiało mi zaśnięcie. Długo rozmawiałem z Jezusem o tym, co się dzieje. I wtedy po raz pierwszy świadomie wyraziłem swoją gotowość oddania życia, jeśli On tego chce. Podzieliłem się tymi myślami następnego wieczoru z moją żoną, która w moim odczuciu zbagatelizowała moje myśli o śmierci. Powiedziałem jej wtedy, że jeśli dzisiaj nie jestem przygotowany na śmierć, to kiedy będę? Chciałem jej uświadomić, że śmierć jest bardzo realna i może przyjść w każdym momencie, na przykład teraz.

Ta refleksja zrodziła się zresztą już dużo wcześniej, przed ponad rokiem, gdy umarł – również w następstwie zawału serca – jeden z moich przyjaciół. Myślałem wtedy dużo o nas jako małżeństwie, rozmawialiśmy też z żoną na ten temat. Odejście przyjaciela uświadomiło nam, że trzeba żyć pięknie, by zawsze być przygotowanym na rozstanie i niczego nie żałować.

Poza czasem

Teraz zwieziono mnie do karetki pogotowia i zaczęto wstrzykiwać różne specyfiki, które miały mnie przygotować wstępnie do zabiegu. Od tego momentu, kiedy znalazłem się w karetce, zostałem zupełnie sam. Nikt z rodziny nie mógł mi towarzyszyć w drodze do szpitala. Wiedziałem tylko, że syn z żoną mają za mną jechać. Czułem się coraz gorzej. Od tego momentu straciłem poczucie czasu, przestał się dla mnie liczyć, nie wiedziałem, która jest godzina i jak długo jedziemy do szpitala. Nie byłem w stanie składnie wyrażać swoich myśli. Zacząłem odczuwać, że to, co się ze mną dzieje, dotyczy mnie bardzo bezpośrednio, ale też było tak, jakbym w ogóle nie brał w tym udziału. Zadawano mi mnóstwo pytań, wypełniano przy mnie jakieś formularze.

Kiedy znalazłem się na izbie przyjęć, obok mnie ciągle poruszało się kilka osób, a ja odczuwałem, że jestem tak jakby trochę obok. Nie docierało do mnie to, co w rzeczywistości się ze mną działo. Jakiś pan, chyba lekarz, kilka razy wypytywał, czy wiem, że mam rozległy zawał i że muszę poddać się koronarografii i czy wyrażam na to zgodę. W pewnym momencie jakaś pielęgniarka albo lekarka dała mi do podpisania kilka papierów. Nie miałem już siły ich podpisywać, ale mobilizowano mnie, że muszę. Nie wiem, co podpisywałem, chyba zgodę na zabieg. W pewnym momencie przejęli mnie jacyś inni ludzie, mężczyźni, którzy powiedzieli, że jedziemy na salę operacyjną. Nie wiem, kiedy znalazłem się na zimnym stole, totalnie nagi. Tam zostałem poinformowany, że coś będą mi robić, że będzie trochę boleć.

Dla Ciebie, Jezu!

Kiedy poczułem pierwszy ból wbijania mi czegoś w pachwinę, zacząłem sensowniej myśleć. Jakby moja świadomość zaczęła mówić, że teraz powinienem z tym moim cierpieniem coś zrobić. Powiedziałem wtedy po raz pierwszy: „dla Ciebie, Jezu”. Potem były jeszcze dwa momenty mocnego bólu i też dwa razy powiedziałem: „dla Ciebie, Jezu”.

Lekarz poinformował mnie, że teraz już nie będzie boleć, żebym był spokojny, bo wszystko idzie po ich myśli. Słowa tego lekarza uzmysłowiły mi, że ja cały czas jestem spokojny. Że jestem osłonięty Bożą łaską, że przy mnie ciągle ktoś jest. Nie wiem, czy był to sam Pan Jezus, czy anioł. Anioł Stróż jest zawsze przy nas, wiem o tym, ale ja miałem odczucie obecności kogoś więcej. Było mi z tym bardzo dobrze. Byłem wciąż bardzo spokojny. I właśnie wtedy przypomniałem sobie moje „tak” Jezusowi – powiedzenie Mu, że może mnie zabrać. Ponowiłem je teraz. Nawet sobie wyobraziłem, że jeżeli miałbym umierać, to właśnie w takim momencie – kosztowałem bowiem czegoś pięknego, czegoś niewymownego, czegoś niewyobrażalnego. Czegoś, co na pewno nie jest z tego świata. Nie miałem świadomość, że jestem tu bez żony, dzieci, rodziny, przyjaciół i wielu bliskich mi ludzi, za których zawsze razem modliliśmy się z żoną, o których staraliśmy się pamiętać.

Byłem nagi, nie miałem wokół siebie rodziny ani przyjaciół, ale wszystkie te braki w tym momencie zostały wypełnione – nie wiem, czy obecnością obok mnie Jezusa, czy Jego wysłannika. Ten moment ukazał mi, że śmierć jest piękna, jest czymś wspaniałym. Zacząłem odczuwać jakąś pełnię, która nie tylko zastępowała mi świat, rodzinę, ale ogarniała wszystko, dawała więcej. Była to rzeczywistość bardzo przyjazna i w tym momencie czułem, że pragnąłbym w nią w pełni wejść.

W pewnej chwili zapytano mnie, czy jeśli zajdzie taka potrzeba, wyrażam zgodę na operację by-passów. Odpowiedziałem, że tak – i natychmiast powtórzyłem: „dla Ciebie, Jezu”. Później lekarz pokazał mi na ekranie, że „tu” jest zator. Był to jakiś biały odcinek. Po jakimś czasie serce moje zaczęło bardzo mocno łomotać. Zawołałem do chirurga, że bardzo mocno bije. Znowu mnie uspokajał i powiedział, że to jest normalne, że tak ma być, że za chwilę się uspokoi, bo krew zaczęła przepływać przez całą tętnicę. Ponownie powiedziałem: „dla Ciebie, Jezu”. Później powiedziałem też Jezusowi, że jeżeli mam z tego wyjść żywy, to ja sam nie będę Go prosił o swoje zdrowie. Prosiłem go tylko o to, by połowę mojego cierpienia przemienił na potrzebne łaski dla Ruchu Focolari, a z drugiej połowy zsyłał łaski na wszystkich tych, którzy będą wypraszać moje zdrowie u Niego. Ja natomiast będę kierował modlitwę dziękczynną do Jezusa za wszystkich tych, którzy będą mnie wspierać w jakikolwiek sposób.

Kiedy powtarzałem słowa: „dla Ciebie, Jezu”, miałem przed oczami Jezusa na krzyżu, a w duszy czułem Jego obecność. Chciałem, by moje cierpienie było złączone z Jego opuszczeniem, bo On opuszczony – to moje powołanie. Takiego Jezusa wybrałem, angażując się w Dzieło Maryi – Ruch Focolari, idąc za tym, co przeżyła i pozostawiła nam Chiara Lubich. Prosiłem Go, by łaski spływały na wszystkich z Jego krzyża. Myślałem też trochę o Matce Teresie – o Jezusowym „Pragnę”, które starała się zaspokoić. Również jej centrum życia i jej powołaniem – podobnie jak Chiary – był krzyż i ostatnie chwile Jezusa.

Przez cały zabieg musiałem ręce trzymać za głową, w powietrzu. Nie miałem żadnych podpórek. Ból w obojczykach był coraz większy. W pewnym momencie zacząłem trochę się uskarżać na to, że nie wytrzymuję z rękami. I też wtedy natychmiast powiedziałem: „dla Ciebie, Jezu”. Okazało się, że był to właściwie koniec zabiegu. Aparatura była już wyłączona i ktoś podsunął mi dwie podpórki. Ulżyło mi bardzo. Podziękowałem tym, którzy mi je dali, i Panu Jezusowi, że wysłuchał mojego uskarżania się.

W pewnym momencie zapytano mnie, gdzie mieszkam i jak się nazywam i któryś z lekarzy powiedział, że jest za dwadzieścia szósta. Czyli pobyt na sali operacyjnej trwał ok. 1 godziny i 40 minut. Byłem bardzo zdziwiony, że upłynęło aż tyle czasu. Po chwili ktoś wprowadził do sali wielkie łóżko. Poinformowano mnie, że teraz mnie przeniosą ze stołu operacyjnego na to łóżko. Chciałem zrobić to sam, wydawało mi się, że mam na tyle sił. Ale natychmiast, zdecydowanym głosem, któryś z lekarzy powiedział, że absolutnie przez najbliższych kilkanaście godzin nie wolno mi zginać prawej nogi. Poczułem niemoc i powiedziałem: „dla Ciebie, Jezu”. Byłem ciągle nagi. I dopiero teraz, po przeniesieniu na to łóżko, pielęgniarka z OIOM-u przykryła mnie kołdrą. Nie zdążyłem nikomu z lekarzy z sali operacyjnej podziękować; za chwilę moje łóżko wyjechało ze mną na szpitalne korytarze, do windy. W pewnej chwili usłyszałem głos mojej żony: „To żona”. W tym momencie uświadomiłem sobie, że Jezus zwrócił mnie rodzinie. Podziękowałem Mu i powiedziałem: „To dla Ciebie, Jezu”.

Na OIOM-ie podłączono mnie do różnych urządzeń. Byłem oblepiony wieloma sylikonowymi plastrami z elektrodami. Na jednej ręce miałem opaskę do mierzenia ciśnienia, która co godzinę mi ją „miażdżyła”. Do drugiej ręki miałem podłączone kroplówki, które odłączono po około 20 godzinach. Przez ten pierwszy dzień mogłem tylko leżeć i pić wodę. Musiałem dużo pić. Cukrzyca się rozregulowała, ciśnienie bardzo spadło, a ból w klatce piersiowej nie ustępował przez cały dzień – co niepokoiło lekarzy. To wszystko było „dla Ciebie, Jezu”. Łatwiej było wypowiadać te słowa, bo na ścianie obok wisiał krzyż. Starałem się często na niego spoglądać i rozmawiać z Jezusem Opuszczonym. Były to długie i szczere rozmowy. Miło tak porozmawiać ze swoim Oblubieńcem.

O świcie przyszedł ksiądz z Panem Jezusem. Zostawił pisemko informujące o działalności szpitalnego kapelana. Wyczytałem w nim, że po 16.00 każdego dnia kapłan ten przechodzi po salach, aby umożliwić pacjentom przystąpienie do sakramentu pokuty i pojednania lub też przyjęcie sakramentu namaszczenia chorych. Kiedy wieczorem przyszedł, wyspowiadał dwóch współpacjentów, a ja poprosiłem o sakrament chorych, którego mi udzielił z wielką radością.

Pocałunek dla „Maryjki”

Przychodzi ktoś z zewnątrz – można się oderwać od szpitalnej codzienności. W niedzielę odwiedzili mnie moi rodzice, bardzo przejęci moją chorobą. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że idę „śladem” mojego taty, który przeszedł już trzy zawały i operację by-passów. Ma już prawie 80 lat, a pierwszy zawał miał właśnie w moim wieku. Widziałem, że rodzice byli bardzo szczęśliwi, że mój stan zdrowia się poprawia. Również rodzeństwo dopytywało się o moje zdrowie. Wiele czasu, oprócz żony, poświęcały mi dzieci – te mieszkające w Polsce: obaj synowie i najmłodsza córka, która długie godziny spędzała przy mnie, umilając mi czas swoją obecnością. Natomiast najmłodszy syn służył chętnie jako kierowca. Córki i zięciowie mieszkający zagranicą dzwonili; miałem też radość rozmawiania przez telefon z wnukami. Odwiedzali mnie również przyjaciele, wielu telefonowało i pisało SMS-y do mnie lub do żony. Bardzo się z tego cieszyłem.

Od samego początku pobytu na OIOM-ie za kilkoma kotarami leżał pewien pacjent, którego nie widziałem, ale poznałem szybko jego problem i bardzo modliłem się w jego intencji. Został przywieziony do szpitala kilka godzin przede mną.

Lekarze stwierdzili, że mogą mu pomóc wyłącznie przez operację by-passów. On nie wyraził na nią zgody. Przez dwa dni rodzina i lekarze próbowali na różne sposoby przekonać go do zmiany zdania. Późnym popołudniem poprosił lekarza i powiedział, że się zgadza. Przypomniałem sobie od razu, jak wiele lat temu musiałem przez kilka godzin przekonywać mojego tatę do tego samego. Następnego dnia przeniesiono mnie, tego pana i jeszcze jednego współpacjenta do zwykłej sali, gdzie mieliśmy być „uruchamiani”, tzn. pod kierunkiem rehabilitantki powolutku pozwolono nam na chodzenie po sali, później nawet po korytarzu. I dopiero wtedy zobaczyłem twarz tego pana i zaczęliśmy rozmawiać. Był to człowiek o bardzo głębokiej wierze, który wywarł na mnie duże wrażenie swoją regularnością modlitwy. Kilka razy widziałem, jak siedzi na łóżku i w wielkim skupieniu się modli. Starał się to czynić bardzo dyskretnie, wręcz niezauważalnie, ale po paru minutach, kiedy zagłębiał się w modlitwę, jakby trochę o tym zapominał i odmawiał nieco głośniej swoje pacierze, a wieczorem nawet śpiewał pieśni maryjne. Kiedy na którejś wizycie lekarze poinformowali go, że następnego dnia po południu będzie przeniesiony na kardiochirurgię, zauważyłem bardzo mocną zmianę mimiki jego twarzy. Wydawało mi się, że się bardzo boi. I wtedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, żeby po wizycie podejść do niego, porozmawiać i przekazać mu obrazek Matki Bożej z Turzy Śląskiej.

Opowiedziałem mu historię z moim tatą, który też bardzo się bał i powiedziałem mu, żeby pamiętał, że ja będę się za niego modlił, a żeby nie czuł się samotnie (rodzina zresztą bardzo często go odwiedzała), poprosiłem, by przyjął ode mnie tę „Maryjkę” – jak powiedziałem – którą może zabrać ze sobą na kardiochirurgię. Dodałem, że ten wizerunek będzie dla niego widocznym znakiem opieki Matki Najświętszej nad nim. Zaczął się uśmiechać, wziął do ręki obrazek i z wielkim nabożeństwem chwilę się w niego wpatrywał, po czym skłonił się i pocałował go. Tym gestem mnie zawstydził, bo kiedy ja go otrzymałem, popodziwiałem go, położyłem na honorowym miejscu na stoliku, ale na tym się skończyło, a on go ucałował! Nie wstydził się sąsiada obok ani mnie. Ciągle się człowiek czegoś uczy. Później zwrócił się do mnie z zapytaniem, ile ma zapłacić. Odpowiedziałem, że „Maryjka” nie jest na sprzedaż! Bardzo wtedy podziękował za rozmowę, za obrazek i za to, że będę się modlił. Następnego dnia po południu, gdy przenoszono go na inny oddział, pożegnaliśmy się jak znajomi od wielu, wielu lat – bez zbędnych słów, zapewniając się jedynie o wzajemnej pamięci w modlitwie.

Człowiek potrzebuje człowieka

Kilka dni po zawale zadzwonił do mnie jeden z przyjaciół i zapewnił o pamięci modlitewnej wielu osób. Powiedział wtedy tak: „bo wiesz, gdybyś Ty sam się modlił o zdrowie, Pan Bóg mógłby Cię nie wysłuchać, ale jeśli tyle osób będzie prosiło – to jednego może nie wysłucha, drugiego, trzeciego, ale dziesiątego już tak”. Po czym poprosił, bym dał mu znać, gdy będę już czuł się lepiej i z „pierwszego miejsca intencji” będzie mnie mógł przenieść na dalszą pozycję.

Podczas swoich odwiedzin jednego dnia żona zostawiła mi kartkę z wydrukowanym fragmentem „Dzienniczka” św. siostry Faustyny. To krótkie rozważanie zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

Tak, dostałem „nowe życie” po coś. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie. Żyję i chcę żyć wciąż „dla Ciebie, Jezu”. Od czasu pierwszego mojego zawału wiele się wydarzyło. Po roku przyszedł drugi zawał serca i natychmiastowa konieczność operacji wstawienia by-passów, później pogłębiła się cukrzyca i zaczęły dochodzić inne ograniczenia związane ze stanem zdrowia. Jednocześnie wiele nowych przeżyć duchowych i jeszcze mocniejsze przylgnięcie do Eucharystii. Podsumowując, mogę powiedzieć jedno: nie jestem już od działania; jestem od ofiarowywania. Wielu ludzi modliło się i modli za mnie, a ja daję to, co mogę – moje cierpienia. Na tym polega teraz moje życie. Ofiarowuję każdego dnia. To jest teraz moja wola Boża. q q q

Przymierze

Ta sobota 11 października pozostanie na długo w naszej pamięci. Od dzieciństwa była to dla mnie szczególna data. Moi rodzice postanowili dać swojej upragnionej córeczce imię Dobromiła. Mama cieszyła się, że przypadało też wtedy święto Macierzyństwa Najświętszej Maryi Panny (później zniesione). Właśnie Maryję – Tę z Fatimy prosiła kilka długich lat o dar macierzyństwa!

Cały ostatni rok był dla mnie duchowo bardzo ważny. Pewnego dnia powiedziałam Jezusowi – i potem kilkakrotnie powtórzyłam – że zgadzam się na wszystko, czego zechce ode mnie, tylko proszę Go o łaskę, o ciągłe poczucie Jego obecności i siłę z niej płynącą. Poprosiłam Go też o jakiś znak. To było swego rodzaju przymierze, pakt… Wkrótce po tym wybraliśmy się ze Staszkiem do Częstochowy. Był to dziwny dzień; z perspektywy patrząc – związany z późniejszymi wydarzeniami. Pojechaliśmy wtedy rano na spotkanie Ruchu Focolari. Po południu zaplanowana była Eucharystia w Kaplicy Cudownego Obrazu. Po przybyciu do Częstochowy Staszek nagle poczuł się źle. Zorientowaliśmy się, że ma wysoką gorączkę. Jakoś przetrwał pierwszą część spotkania, bo bardzo chciał być na Mszy św. na Jasnej Górze, wiadomo było jednak, że zaraz po niej musimy wracać do Katowic.

W bazylice jasnogórskiej poszliśmy od razu do zakrystii. Opatrznościowo spotkaliśmy w niej „naszego” ojca Ludwika, benedyktyna. Poprosiłam go, by „zrobił coś”, by Staszek mógł gdzieś usiąść, bo nie da rady ustać przed Kaplicą; miał już wtedy coraz wyższą gorączkę. Ojciec Ludwik porozmawiał z odpowiedzialnym za zakrystię paulinem i… po chwili znaleźliśmy się w samej kaplicy, tuż przed Obrazem Czarnej Madonny. Zrozumiałam, że to niezwykły zbieg okoliczności – bo stało się to możliwe tylko dzięki nagłej chorobie Staszka. Z wdzięcznością powierzyłam na tej Eucharystii swoje osobiste, nasze małżeńskie i rodzinne oraz inne intencje Maryi. Gdy wracaliśmy samochodem do domu, opowiedziałam Staszkowi o moim „pakcie-przymierzu” i prośbie o „znak”, a Staszek stwierdził, że tym „znakiem” stała się jego choroba. I nasza Msza święta tak blisko Maryi. Choroba tym bardziej dziwna, że następnego dnia obudził się zupełnie zdrowy.

Żona przerażona?

I teraz – przeskok. Rok później, 10 października, znów przygotowujemy się do wyjazdu do Częstochowy na spotkanie Dzieła Maryi i Mszę na Jasnej Górze. Około trzeciej w nocy Staszek budzi mnie, mówiąc o niepokojących objawach. Wkrótce godzi się na wezwanie pogotowia. Dzwonię na 999 (podpowiada mi numer, bo z emocji nie pamiętam!). Szybko się ubieram. Jestem dziwnie spokojna, choć doskonale rozumiem powagę sytuacji. Na poziomie somatycznym czuję się jednak nieswojo. Kiedy wychodzę z pokoju i zostawiam na chwilę Staszka samego, wiem, że w tym czasie może stracić przytomność… Że mogę go już nie zobaczyć… Budzę dzieci. Pogotowie długo nie przyjeżdża. Dzwonię ponownie. Wreszcie są. Z niepokojem stwierdzam, że to tylko ratowniczki medyczne… Robią EKG i oświadczają Staszkowi, że właśnie przechodzi zawał.

Odprowadzam go do karetki. Chciałabym się z nim jakoś bardziej znacząco pożegnać, ale on jest jakby nieobecny. Jednak widzę, że próbuje żartować z ratowniczkami. Zawsze lubi sympatycznie zagadywać ludzi w sklepie, w urzędzie, na ulicy. Cieszę się, że i teraz chce dać tym osobom trochę radości. Nie mogę jechać z nim. Jadę z synem szybko do szpitala. Córka zostaje w domu – sam Pan Bóg wie, co przeżywa. Nie chce w środku nocy budzić rodzeństwa, dopiero rano, po nieprzespanych godzinach czuwania, powie im, że Tato miał zawał. W samochodzie piszę dwa SMS-y z prośbą o modlitwę do dwóch zaprzyjaźnionych kapłanów, których – wiem – mogę ewentualnie obudzić. Jeden z nich jest akurat w Fatimie.

Jestem wciąż spokojna. Pod szpitalem spotykamy odjeżdżające pogotowie. Ratowniczki mówią, że Staszek jest już pod opieką lekarzy. Dziękuję im i próbujemy wejść do szpitala. Jednak długo czekamy, aż ktoś nam otworzy. Wtedy myślę sobie tak: Jakże to wielka sprawa – mieć dar wiary! Jak biedni w takich sytuacjach muszą być ludzie, w których przekonaniu wszystko kończy się na śmierci… Dziękuję za to, że wierzę.

Świadomie godzę się „na wszystko”. Przypominam sobie o swoim „pakcie”. O nic Jezusa nie proszę. Czekam i ufam, że wie najlepiej…

Wreszcie wpuszczają nas na trzecie piętro; Staszek jest na pierwszym. Po pewnym czasie przychodzi lekarka. Mówi, że trzeba się uzbroić w cierpliwość i czekać. I dodaje: „to był bardzo poważny zawał. Jak przyjedzie, to tutaj”… „Jak przyjedzie”…? Rozumiem. „Jeśli przyjedzie” – czyli „jeśli go uratują” – potem przywiozą go tutaj, na III piętro. Jest po czwartej, może wpół do piątej. O wpół do szóstej piszę SMS-a do naszych benedyktynów. Zapewne już wstali, by o 6.00 rozpocząć Jutrznię. Tyle razy modliliśmy się o tej porze z nimi. Natychmiast przychodzi odpowiedź: „Modlimy się”. Odmawiam Różaniec. Dziesiątka po dziesiątce, bez dodatkowych próśb, intencji, myśli. Wiem tylko, że robię to, co trzeba. Po pewnym czasie widzę, że pielęgniarka wyjeżdża z oddziału z pustym łóżkiem. Pierwszy „znak nadziei”. I znowu czekanie. Wreszcie przyjeżdża winda! Widzę leżącego na łóżku Staszka, w duchu dziękuję Jezusowi i melduję głośno: „tu jest żona!”.

Na OIOM przez jakiś czas nie możemy wejść. Wreszcie nam pozwalają. Staszek jest przytomny, tylko bardzo obolały. Jedne z jego pierwszych słów to: „Widzisz, nie tak łatwo jest umrzeć”. Ma wciąż niepokojący lekarzy ból w klatce piersiowej, który będzie się utrzymywał przez cały dzień. Po jakimś czasie wracamy z Kazikiem do domu. Daję znać przyjaciołom, że Staszek miał zawał. Wkrótce dowiadujemy się, że „Częstochowa się modli”. Przychodzą SMS-y, są telefony, a nawet bez nich wiem, że jesteśmy otoczeni modlitwą. Ksiądz Roberto odprawia Mszę w intencji Staszka, później też inni. To bardzo ważne w takich momentach!

Ważne znaki

Na ósmą jadę na Mszę św. do katedry. Wciąż spokojna – choć podekscytowana i zmęczona. Kogo mogę, proszę o modlitwę. Wiedząc, jak ważna jest dla Staszka codzienna Eucharystia, próbuję znaleźć komórkę kapelana szpitalnego. Wysyłam SMS-a, ale nie ma odpowiedzi, pewnie numer nieaktualny. Ale telefonicznie dowiaduję się od Staszka, że ksiądz był już z Panem Jezusem! Dzięki Ci, Panie Boże! Wieczorem ksiądz przyszedł ponownie i Staszek poprosił go o sakrament chorych. Ucieszyłam się bardzo.

Potem znów jadę do szpitala, z dziećmi. Jestem ze Staszkiem, a potem schodzę do szpitalnej kaplicy. Wchodzę i staję zdumiona. W centrum – duży obraz Jezusa Miłosiernego! Znaczące! Staszek od dłuższego czasu codziennie czyta „Dzienniczek” s. Faustyny. Często na głos, bym przy swoim zapracowaniu choć na chwilę mogła się zatrzymać. Bym pamiętała o tym, co najważniejsze. A obok tego obrazu – drugi: Maryi Jasnogórskiej! Tej, która tego dnia czekała na nas w Częstochowie… Ważne znaki na ten dzień! Jest też św. Jan Paweł II i św. Juda Tadeusz.

Ale jest jeszcze jeden znak. Gdy wracam do Staszka, zaglądam do szpitalnej gazetki, którą dostał od kapelana. No tak, 11 października – to przecież wspomnienie św. Jana XXIII! Tego papieża, z którym w ostatnich miesiącach bardzo się zaprzyjaźniłam… – dużo o nim czytałam i napisałam kilka artykułów. Dziękuję mu, że tak dobrze pilnował mi męża! Po południu muszę trochę odpocząć, więc wracam do domu. Kładę się. Budzi mnie dzwonek – to przyjaciel wracający z Częstochowy. Wstępuje, by porozmawiać, pobyć ze mną. To też ważne.

Uporządkuj serce

Następnego dnia, w niedzielę, szpitalnej Eucharystii przewodniczy akurat arcybiskup Damian Zimoń, kiedyś uczeń moich rodziców. Wie już o chorobie Staszka. Staszek nie może jeszcze wstawać, ale ja idę na tę Mszę. Po niej pozdrawiam arcybiskupa Damiana i zamieniamy kilka ciepłych słów. Zawsze mieliśmy w nim jako rodzina oparcie w trudnych chwilach. Nawiązując do pieśni, mówię mu, że zapamiętałam jeden z jego wykładów sprzed lat, kiedy mówił: „Tak łatwo się nam śpiewa: wszystko Tobie oddać pragnę (…). Serce moje weź. A co stoi za tymi słowami? Czy rozumiemy, co to znaczy «wszystko»?”. Serce! Właśnie. Jeszcze jeden szczegół. Kilka dni wcześniej kupiłam w księgarni karteczkę z wielkim sercem wyrysowanym na podłodze, z ludzikiem z miotłą i napisem: „Zrób porządek w sercu”. Myślałam wtedy o swojej „pięcie Achillesa” – porządku, tym dosłownym. Również szerzej – o próbach swojej pracy nad sobą. Była ta karteczka dla mnie symboliczna i nawet wyeksponowałam ją w naszym pokoju. Teraz ma jeszcze dodatkową wymowę.

Nawiązując do „przerażenia” – czy byłam przerażona? 11 października w moim odczuciu – nie! Myślę, że nie byłam przerażona również wtedy, gdy kilka tygodni wcześniej rozmawialiśmy o śmierci, choć może zareagowałam jakimś słowem, które Staszek mógł tak odebrać. W głębi serca jednak czułam raczej wdzięczność, że Staszek porusza ten temat. Moja mama, pisząc o swoim zmarłym mężu – moim tacie, zaznaczyła, że żałuje jednego: że podczas jego ponadpięcioletniej obłożnej choroby nigdy nie rozmawiali o śmierci. Również dlatego ceniłam te nasze rozmowy – owszem, z inicjatywy Staszka prowadzone – o odchodzeniu, o tym, że trzeba być zawsze przygotowanym, że kiedyś będzie ostatnia rozmowa, ostatni pocałunek, ostatnia wspólna modlitwa. Tłumaczył mi, że dlatego zawsze trzeba być w takim usposobieniu, by niczego nie żałować… Chyba dzięki tym rozmowom łatwiej mi było przeżywać to oczekiwanie na trzecim piętrze kardiologii. A teraz przypomina mi się piękny tekst Chiary Lubich: „Tak, Jezu, pozwól mi mówić zawsze, jakby to było ostatnie słowo, które mówię. Pozwól mi czynić zawsze, jakby to była ostatnia czynność, którą spełniam. Pozwól mi cierpieć zawsze, jakby to było ostatnie cierpienie, które mogę Ci ofiarować. Pozwól mi modlić się zawsze, jakby to była ostatnia możliwość, którą mam tu na ziemi, by z Tobą rozmawiać”.

Moje „dla Ciebie, Jezu”

Ani razu tej nocy nie powiedziałam, w przeciwieństwie do Staszka, „dla Ciebie, Jezu”. A jednak żyłam dla Niego i z Nim i nie czułam żadnego oddzielenia ani rozdarcia. W pełni przylgnęłam do Jego woli. To była wielka łaska. Może była również owocem tego, co wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej. Spowiednik zadał mi wtedy oryginalną pokutę – bym kilka razy dziennie powtarzała: „dla Ciebie, Jezu”. Przede wszystkich w chwilach łatwych i radosnych. Piję kawę – dla Ciebie, Jezu. Cieszę się rodziną – dla Ciebie, Jezu. Skończyłam pracę – dla Ciebie, Jezu. Zapewnił mnie, że gdy przyjdą trudniejsze momenty, te słowa także będą naturalne. I tak się stało; teraz w duszy żyłam nimi, a mój mąż je wypowiadał.

Gdy Staszek był jeszcze w szpitalu, sięgnęłam raz po „Dzienniczek” św. siostry Faustyny. Otwarłam na chybił trafił i zaczęłam czytać. To były słowa specjalnie dla Staszka, czułam to. Znalazłam je zaraz w internecie, wydrukowałam i następnego dnia zawiozłam do szpitala. Był mi wdzięczny, bo rzeczywiście odnalazł się w nich bardzo. A ja po raz kolejny poczułam, jak bardzo jesteśmy przez to trudne doświadczenie prowadzeni, umacniani, osłonięci łaską: Czuję znaczne polepszenie zdrowia; Jezus przyprowadza mnie od bram śmierci do życia, przecież już mi niewiele brakowało, aby umrzeć, a tu znowu Pan udziela mi pełni życia (…). Widzę, że jeszcze się nie spełniła we mnie całkowicie wola Boża, dlatego żyć muszę, bo przecież wiem, że jeżeli spełnię wszystko, co Bóg względem mnie postanowił, na ziemi, to dłużej mnie nie pozostawi na wygnaniu, bo domem moim jest niebo; ale nim pójdziemy do ojczyzny, musimy spełnić wolę Bożą na ziemi, to jest – muszą się w nas dokonać próby i walki („Dzienniczek”, 897. 27 I 1937).

Były te pierwsze dni po zawale, zanim Staszek wrócił do domu, dniami wielkiej radości. Po prostu rozpierało mnie szczęście: mój mąż żyje! A mogło być bardzo różnie! I wdzięczność – za każdą łaskę, każdy dzień, każdą chwilę. I za każdy telefon, e-mail, rozmowę, zapewnienie o modlitwie. Wdzięczność za dar rodziny, dar przyjaźni, za kapłanów, za pokój serca.

A potem Staszek wrócił. I było też pięknie. Opowiedział mi o swoich przeżyciach. Byłam pod wrażeniem tego, co mówił; tego, jak przeżył ten czas. Wtedy przyszła myśl, by to wszystko spisać, by się tym otrzymanym bogactwem podzielić. Zaczęliśmy to robić.

Potem przyszły różne radości: chrzciny naszej najmłodszej wnuczki, w których Staszek, dzięki Bogu, mógł wziąć udział; były wizyty naszych „zagranicznych” córek z rodzinami, był piękny jubileusz arcybiskupa Damiana Zimonia, na który byliśmy zaproszeni; była – i jest – codzienna Eucharystia.

Przyszła, a raczej powróciła do nas w tych dniach także Matka Boża z Lourdes. W pierwszym tygodniu po powrocie Staszka ze szpitala pisałam artykuł o Lourdes. Przy tej okazji, rozważając treść kolejnych objawień, mogliśmy sobie oboje przypomnieć nasze pielgrzymowanie do tego wspaniałego sanktuarium – również czas wielu łask i duchowych przeżyć. Teraz, w czasie choroby, zbliżenie się do tego tematu też miało swoją wymowę, a Maryja stała się nam jeszcze bliższa.

Była w tych dniach, i jest wciąż, przede wszystkim nasza małżeńska jedność i nowe spojrzenie na życie, czas, hierarchię wartości. Na te darmo nam dane łaski, które teraz trzeba pomnażać. Czuję, że rozpoczęliśmy nowy etap życia. Dla mnie – to także czas przyspieszenia pracy nad sobą. Słowa „zrób porządek w sercu” rozbrzmiewają we mnie podwójnie. Spoglądam na czerwono-żółtą kartkę z tym napisem. W szpitalu powiedziano Staszkowi, że ma „upośledzone serce”. Teraz lekarze chcą je choć trochę usprawnić. Ja jednak wiem, że mój mąż, tak naprawdę, nie ma upośledzonego serca. Jego serce, jego dusza – są zdrowe, mocne i pełne miłości! Ja też chcę „uporządkować” swoje serce. Nie pozwolić mu stać się upośledzonym. Usprawnić je jak to tylko możliwe – z pomocą łaski, jaką niosą sakramenty i modlitwa, a także dzięki jedności z mężem, dziećmi, wnukami, przyjaciółmi, wszystkimi bliskimi ludźmi. Dzięki ich wsparciu oraz dzięki temu, co mogę im wszystkim dawać czynem, modlitwą i ofiarą.

Całkowite zaufanie

Przyszły też momenty trudne i pouczające. Pierwsza noc w domu. Napięcie. Lęk. I świadomość: każda chwila jest darem. Później, powoli, było spokojniej. Aż któregoś dnia Staszek – cały czas osłabiony i oczekujący na kolejny zabieg – poczuł się źle i niepewnie. Wtedy… wpadłam w lekki popłoch. I mnie serce zaczęło łomotać. Zdałam sobie sprawę, że owszem, otrzymaliśmy wiele i chcemy dać tego świadectwo. Ale też – jak napisaliśmy na początku – to doświadczenie nie skończyło się. Ono trwa. I wszystko może się zdarzyć. Każda chwila niesie nową rzeczywistość. Zrozumiałam, że wszystko może się powtórzyć i poczułam wtedy, że wcale nie jestem taka pewna, czy znowu tak samo pięknie przeżyłabym – albo przeżylibyśmy – to nowe doświadczenie. Zrozumiałam, że muszę całkowicie zaufać; być „gotowa na wszystko” i wciąż trzymać się tak blisko Jezusa, jak to tylko możliwe. Dziękując Jezusowi za każdą – małą i wielką łaskę, proszę Go: Jezu Opuszczony i Zmartwychwstały! Daj nam całkowite zaufanie w Twoje Miłosierdzie. Daj miłość, pokój i radość. Daj niezłomną wiarę w Twoją Opatrzność. Daj potrzebne łaski wszystkim, którzy modlą się za nas i pomagają nam. Bądź dla nas zawsze Źródłem życia. Amen.

 


Zobacz całą zawartość numeru ►

 

Z cyklu:, Numer archiwalny, Miesięcznik, 2016-nr-09, Autorzy tekstów, Panorama wiary, Salik Dobromiła

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024