Mieć w sobie to „coś”

Specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, specjalista medycyny paliatywnej oraz prezes Oddziału Śląskiego Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich – lek. med. Barbara Kopczyńska opowiada o swoim młodzieńczym pragnieniu wyjazdu na misje i o tym, co pomaga jej od wielu lat mężnie służyć chorym w hospicjum.

zdjęcie: Renata Katarzyna Cogiel

2016-10-06

REDAKCJA: – Wybrałaś trudny zawód. Jesteś lekarzem anestezjologiem.

BARBARA KOPCZYŃSKA: – Zgadza się. U mnie nie było tak – jak to bywa w przypadku wielu lekarzy – że od dziecka chciałam pójść na medycynę. Ja w ogóle o medycynie nie myślałam. W mojej rodzinie nie było lekarzy, więc też nikt na mnie nie naciskał w tym względzie. Mój brat śmiał się nawet z tego pomysłu i z początku nie dowierzał, bo w dzieciństwie mdlałam na widok krwi. Mnie w głowie była bardziej filologia polska. Chciałam pójść w ślady mojej mamy i zostać nauczycielką.

– Stało się jednak inaczej.

– Tak. W ostatnich latach szkoły podstawowej zaczęłam myśleć o wyjeździe na misje. Moja rodzina przyjaźniła się z o. Józefem Jurczygą, werbistą, który pracował w Papui Nowej Gwinei. Odwiedzał nas, mieliśmy stały serdeczny kontakt. Temat misji był mi więc bardzo bliski. Musiałam sobie jednak zadać pytanie o to, co ja ewentualnie na tych misjach chciałabym robić. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, że na misjach potrzeba głównie pielęgniarek i lekarzy i że jako nauczycielka języka polskiego, to raczej się tam nie przydam. Zmieniłam więc swoje plany i wybrałam medycynę z myślą o wyjeździe do posługi na misjach. Nigdy nie ukrywałam, że od tego wszystko się zaczęło i że to popchnęło mnie do wyboru takich, a nie innych studiów.

– Ale na misje nigdy nie wyjechałaś.

– Tak się moje życie potoczyło, że nie wyjechałam. Im byłam bliżej zakończenia studiów, tym myśl o wyjeździe na misje stawała się dla mnie coraz mniej oczywista. Już nie byłam taka pewna, że naprawdę Bóg tego ode mnie chce. Z czasem faktycznie doszłam do wniosku, że to nie moja droga. Stale jednak prosiłam Pana Boga, bym dobrze odczytała Jego wolę, by pokazał mi drogę, którą dla mnie zaplanował i którą mam pójść. Wiedziałam, że muszę znaleźć w zawodzie jakieś swoje miejsce, bo choć na misje nie wyjechałam, to nigdy nie żałowałam tego, że wybrałam medycynę. Pracowałam na półtora etatu w szpitalu i w poradni. Z moim temperamentem zawsze znajdowałam sobie zajęcie, bo lepiej funkcjonuję, kiedy coś się dzieje. Zaczęłam działać w Izbie Lekarskiej, a później także w Stowarzyszeniu Lekarzy Katolickich. To był bardzo ważny czas zdobywania doświadczenia zarówno życiowego jak i zawodowego.

– Ostatecznie swoje miejsce znalazłaś w hospicjum.

– Tak. Zostałam w tę ideę niejako wciągnięta. To był rok 1996. Oczywiście najpierw były spotkania założycielskie, wszystkie procedury administracyjne i prawne związane z rejestracją działalności hospicjum, było również zbieranie zespołu. Chcieliśmy bardzo, aby ważną osobą w zespole był kapłan, bo uznaliśmy, że to nie może być jakaś kolejna poradnia, ale miejsce, w którym będziemy dbać o wszystkie potrzeby naszych chorych, także te duchowe. Trzeba zaznaczyć, że wówczas pojęcie medycyny paliatywnej było w Polsce czymś mało znanym i musieliśmy się tak naprawdę wszystkiego uczyć i dowiadywać na własną rękę. Zaczęliśmy się intensywnie szkolić, brać udział w kursach i konferencjach. Zależało nam na tym, by dobrze przygotować się do pracy z chorymi u kresu życia, którzy – jak wiemy – wymagają szczególnej troski i opieki. Bardzo istotnym momentem w naszej działalności był maj 1996 roku, bo wtedy przyjęliśmy do opieki pierwszego pacjenta, pana Józefa. Pamiętam go bardzo dobrze, a szczególnie nasze ostatnie spotkanie. Był słaby do tego stopnia, że musiałam go podtrzymywać przy osłuchiwaniu. Ale kiedy już wychodziłam, z niezwykłą siłą i energią uścisnął moją rękę i powiedział: „dziękuję, pani doktor”. Wiedziałam, że to jest pożegnanie. Krótko potem faktycznie pan Józef zmarł. Wspominam o tym dlatego, że na pamiątkę przyjęcia do opieki pierwszego pacjenta, którym był pan Józef, wszystkie nasze hospicyjne rocznice świętujemy właśnie w maju. Za początek naszego hospicjum uznaliśmy bowiem nie datę spotkania założycielskiego, datę rejestracji czy uchwalenie statutu, ale właśnie kontakt z pierwszym chorym, którego otoczyliśmy opieką.

– Człowiek chory jest dla Ciebie najważniejszy?

– Myślę, że człowiek chory jest, a przynajmniej powinien być najważniejszy dla każdego lekarza. Ja nie mogłabym wykonywać tej pracy, gdyby było inaczej. Zwłaszcza w hospicjum bardzo dbamy o to, by dobro pacjenta było na pierwszym miejscu. Nasi chorzy są w decydującym momencie swojego życia, bo przygotowują się na przejście do Wieczności i zadaniem całego zespołu, a więc, lekarza, pielęgniarki, kapłana czy wolontariusza jest pomóc im jak najlepiej ten czas przeżyć. To zespół jest dla chorego, a nie odwrotnie.

– Co według Ciebie jest najistotniejsze w pracy lekarza?

– Są takie zawody, które z pewnością są czymś więcej niż tylko pracą. Tak jest na przykład w przypadku lekarzy albo nauczycieli. Od nich wymaga się – i słusznie – większego zaangażowania, większej wrażliwości i tego, że nie będą pracować tylko „od do”. Dla mnie bycie lekarzem jest pełnieniem życiowego powołania, misji. Lekarz musi mieć w sobie to „coś”, by mógł naprawdę służyć ludziom. Ale to „coś” jest tak trudne do uchwycenia i zdefiniowania, że właściwie można to tylko zobaczyć w praktyce. To z pewnością jakiś szczególny rodzaj empatii, a także umiejętność odczytania i zaspokojenia potrzeb chorego. Miałam to szczęście, że na swojej drodze spotkałam wielu wspaniałych lekarzy, od których mogłam się uczyć i u których widziałam to „coś” praktykowane w kontakcie z chorymi.

– Z Twoich słów wyłania się obraz arcytrudnego fachu, który wymaga od pełniącego go człowieka niezwykłej siły.

– Z pewnością nie jest to łatwa praca, ale jeśli wykonuje się ją z właściwą motywacją, to wszystkiemu można podołać. Owszem, ta stała dyspozycyjność jest dla mnie dużym wyzwaniem. Ale idąc na medycynę, zdawałam sobie sprawę, że już „zawsze będę w pracy”. Od początku miałam świadomość, że tak naprawdę nigdy nie będę mogła odwiesić fartucha na wieszak i pozwolić sobie na przerwę w byciu lekarzem. W hospicjum doświadczam tego w szczególny sposób, bo chorzy i ich rodziny widzą często w lekarzu jedyny swój ratunek. Tutaj wciąż trzeba być do dyspozycji na każde wezwanie. Na ile to możliwe, nie chce się zawieść czyjegoś zaufania. Często jednak – i to jest kolejna trudna kwestia w pracy lekarza – towarzyszy nam bezradność. Medycyna posiada wiele środków i narzędzi, by człowieka leczyć, by ulżyć jego cierpieniom, ale nieraz lekarz staje przed ścianą i jedyne co może zrobić, to złożyć broń i resztę zostawić Panu Bogu. To jest po ludzku trudne doświadczenie.

– A pewnie im trudniejsze sytuacje, tym bardziej zapadają w pamięć…

– Tak. Pamiętam na przykład bardzo młodą dziewczynę, u której byłam na wizycie krótko przed jej śmiercią. Z wyglądu przypominała mi moją ukochaną chrześnicę Anię i była nawet w podobnym wieku. Miała silny atak duszności. Kiedy ją oklepywałam, by łatwiej było jej oddychać i odkrztusić wydzielinę, ona niespodziewanie mocno się we mnie wtuliła. Wtedy poczułam wielkie wzruszenie, bo wyobraziłam sobie, że trzymam w ramionach moją Anię. To są takie chwile, kiedy słowa więzną w gardle i można tylko być. Pamiętam też inną pacjentkę, której nie mogliśmy pomóc, bo ona na to nie pozwalała. Była miła i sympatyczna, nie chciała jednak przyjmować leków i bardzo niechętnie godziła się na jakiekolwiek zabiegi pielęgnacyjne. Kiedy wracałam od niej po stwierdzeniu zgonu, płakałam z bezradności. Czułam wielki zawód i niespełnienie. Wiedziałam, że mogłam jej pomóc dużo skuteczniej, ale mi nie pozwoliła. Bezradności doświadczyłam też w kontakcie z inną pacjentką, młodą mamą dwójki dzieci. Przychodząc do niej, za każdym razem czułam, że jest między nami niewidzialny mur, że ona nie dopuszcza mnie do siebie i że pozwala tylko zająć się jej somatyką i fizycznością. A ja byłam pewna, że ona potrzebuje szczerej rozmowy i zaspokojenia także potrzeb duchowych i emocjonalnych. Niestety mnie się nie udało do niej dotrzeć, ale na szczęście znalazłam rozwiązanie i posłałam do niej kogoś innego, kto sobie z tym poradził.

– Czy w obliczu podobnych sytuacji nie rodzi się w Tobie czasem pokusa rezygnacji i ucieczki od trudności?

– Nie. Wciąż wmawia się nam lekarzom, że prędzej czy później przyjdzie w naszej pracy moment kryzysu i zawodowego wypalenia. Nie zgadzam się z tą teorią. Owszem, bywam potwornie zmęczona i wtedy muszę odpocząć, ale to nie ma nic wspólnego z wypaleniem. Oczywiście nie neguję tego, że istnieje zjawisko wypalenia zawodowego. Myślę jednak, że dotyczy ono osób, które znalazły się w miejscu przeznaczonym nie dla nich. Ktoś, kto robi coś tylko z konieczności jest narażony na wypalenie, bo obowiązki mogą go przerosnąć i nie będzie w stanie wytrzymać ich ciężaru. Kiedy jest się zmęczonym, można, a nawet trzeba odpocząć, by móc z nowymi siłami wrócić do pracy. Kiedyś razem z moją koleżanką doktor Anną Byrczek zadałyśmy sobie takie pytanie w tym temacie: „czy Jan Paweł II albo Matka Teresa z Kalkuty byli wypaleni?”. I od razu odpowiedziałyśmy: „nie, nigdy, oni bywali skrajnie zmęczeni!”. Jak widać najważniejsza jest motywacja do pracy i czasem trzeba sobie przypomnieć dlaczego (albo dla Kogo) to robię. Mnie w pracy bardzo pomaga wiara. Gdybym była osobą niewierzącą z pewnością nie dałabym rady pracować w hospicjum. To jest miejsce, w którym trudno o medyczny sukces. Tutaj lekarz raczej nikogo całkowicie nie wyleczy. Ale ja wiem, że śmierć nie jest końcem i że to jest tylko moment przejścia. Dzięki wierze trwam tutaj od wielu lat, ona daje mi siłę.

– Oprócz pracy zawodowej działasz także społecznie. Jesteś obecnie przewodniczącą Śląskiego Oddziału Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich. Na czym polega wasza działalność?

– Wiele można by powiedzieć na ten temat. Po pierwsze, Stowarzyszenie daje nam poczucie wspólnoty i pewność, że są także inni lekarze, którzy myślą podobnie i wyznają te same, chrześcijańskie wartości. To często dodaje nam odwagi, by zabrać głos w jakiejś ważnej kwestii w środowisku pracy i poza nim. Po drugie, w tym lekarskim gronie poruszamy nasze branżowe problemy, starając się znaleźć wyjście z ewentualnych trudnych sytuacji. Po trzecie, jako Stowarzyszenie, które gromadzi specjalistów w dziedzinie nauk medycznych, możemy także reagować na bieżące kwestie omawiane aktualnie w przestrzeni publicznej. Wysyłaliśmy na przykład do władz apele dotyczące gender, in vitro czy eutanazji. Kiedy pod czymś podpisują się lekarze, wśród których są uznane autorytety, to to ma swoją wielką wartość i moc prawną i musi być zauważone. Jest to grono godne szacunku i jeśli ono zajmuje jakieś stanowisko, to dla wielu środowisk stanowi to istotny i wiarygodny głos w dyskusji. Ważne jest to, że wysyłając taki apel, używamy naukowej argumentacji, pewnej medycznie, a nie tylko powołujemy się na naukę Kościoła czy nasz chrześcijański światopogląd. Wypowiadamy się przede wszystkim jako specjaliści w dziedzinie medycyny.

– Czego można Wam lekarzom życzyć?

– Na pewno tego, żeby chorzy patrzyli na nas życzliwym okiem i starali się zza sterty medycznych papierów dostrzec w nas nie tylko biurokratów, ale przede wszystkim normalnych ludzi. A wspaniałemu pokoleniu młodych lekarzy, którzy dopiero wchodzą w zawód, można życzyć tylko jednego: aby pozostali pełni wzniosłych ideałów i nigdy nie dali się stłamsić często bezlitosnej, medycznej machinie systemu.

– Oby te życzenia stały się rzeczywistością. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów, 2016-nr-10

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024