Współpracownik Bożego Miłosierdzia

Kiedy ostrzegano go, aby nie chodził do niebezpiecznych, cieszących się złą sławą dzielnic, odpowiadał: „Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro”.

zdjęcie: AFORISMI.MEGLIO.IT

2017-11-16

Nie od dziś wiadomo, że nasze wybory, a co za tym idzie nasze późniejsze życie determinują wydarzenia z wcześniejszego okresu, zwłaszcza z dzieciństwa i młodości. Tak też było w przypadku człowieka, o którym papież Jan Paweł II 25 października 1987 roku powiedział: „Człowiek, którego dzisiaj ogłosimy Świętym Kościoła powszechnego, jawi się nam jako konkretne spełnienie ideału chrześcijanina świeckiego”.

Jakiś czas przed tą datą matce umierającego na białaczkę robotnika, Giuseppe Montefusco, przyśnił się lekarz w białym kitlu. W kościele Gesù Nuovo rozpoznała ona jego twarz w wizerunku pewnego błogosławionego lekarza. Zaczęła za jego wstawiennictwem błagać Boga o zdrowie dla syna, który wkrótce w pełni je odzyskał i wrócił do pracy.

W bliskości cierpienia

Kim był ów lekarz w białym kitlu? Józef Moscati, bo o nim mowa, przyszedł na świat we Włoszech, w Benewencie, 25 lipca 1880 roku w wielodzietnej rodzinie urzędnika sądowego, a zmarł 12 kwietnia 1927 roku w Neapolu. Te dwie daty dzieli niespełna 47 lat życia – życia stosunkowo krótkiego, za to wypełnionego niezliczonymi zasługami, które otwarły mu Niebo.

Był szóstym z dziewięciorga dzieci. Jego dzieciństwo ze względu na obowiązki służbowe ojca, upłynęło w Neapolu. Tam przyjął I Komunię świętą, tam się uczył i tam zdał maturę. Z cierpieniem i niepełnosprawnością zetknął się już w dzieciństwie. Kiedy miał 12 lat jego starszy brat Alberto spadł z konia. W wyniku tego wypadku doznał bardzo poważnego urazu głowy, a w konsekwencji do końca życia skazany był na opiekę innych. Właśnie to tragiczne wydarzenie i troskliwa opieka, jaką rodzina obdarzała chorego sprawiły, że młody Józef zainteresował się medycyną. Dlatego po zdanej w 1897 roku maturze wstąpił na uniwersytet. W tym samym roku stracił niestety ojca, a kilka lat później także brata – Alberta.

Po szczeblach kariery

W 1903 roku, już jako młody adept medycyny, Józef Moscati wygrał konkurs na starszego asystenta w Szpitalu Zjednoczenia w Neapolu. Otwierało mu to drogę do dalszej kariery medycznej, ale także stawiało przed nim rozmaite wyzwania, którym zawsze starał się sprostać najlepiej jak potrafił. Zaledwie 3 lata później, podczas erupcji Wezuwiusza, przyszło mu z narażeniem życia kierować ewakuacją szpitala w Torre del Greco. Dzięki jego determinacji udało się wówczas uratować wszystkich pacjentów i to tuż przed zawaleniem się dachu. Kolejny poważny egzamin ze swoich kompetencji i medycznej wiedzy musiał zdawać w 1911 roku. W Neapolu panowała wówczas epidemia cholery. To właśnie doktorowi Moscatiemu polecono zbadać przyczyny epidemii i opracować metody jej zatrzymania. W tym samym roku wstąpił na kolejny szczebel swojej kariery. Wygrał bowiem konkurs na zastępcę ordynatora w Szpitalu Zjednoczenia, a wkrótce potem został też członkiem senatu Akademii Medycznej i obronił tytuł doktora w dziedzinie chemii fizjologicznej. Warto wspomnieć, że był również jednym z pierwszych w swoim środowisku lekarzy, którzy zainteresowali się zastosowaniem insuliny w leczeniu cukrzycy. Z pewnością przyczynił się do tego fakt, że jego zmarła w 1914 roku matka chorowała właśnie na tę chorobę. W roku 1919 Józef Moscati został ordynatorem III Sali Nieuleczalnie Chorych a trzy lata później, już jako docent nauk ogólnoklinicznych, stał się również wykładowcą. W 1923 roku Józefowi Moscatiemu przypadł w udziale zaszczyt reprezentowania Włoch podczas Międzynarodowego Kongresu Fizjologii w Edynburgu. Także jego praca jako lekarza okazała się tak niezbędna, że kiedy w czasie I wojny światowej chciał wstąpić w szeregi armii, nie przyjęto jego zgłoszenia, twierdząc, że lepiej przysłuży się swej ojczyźnie ratując życie i lecząc 3000 rannych żołnierzy, którzy przewinęli się przez zajęty przez wojsko szpital, w którym pracował.

Lekarz-ewangelizator

Ze swoją jakże płodną, ale i wyczerpującą działalnością naukową, błyskotliwą karierą medyczną, a także odpowiedzialnością za lokalny Instytut Anatomii, doktor Moscati nie przestawał łączyć zwykłej, codziennej praktyki lekarskiej. Wszystkie te dziedziny potrafił nierozerwalnie i bezkompromisowo związać ze swoim chrześcijańskim światopoglądem.

Na każdym polu działalności, ale chyba najbardziej podczas codziennej praktyki lekarskiej Moscati dał się poznać jako człowiek o ogromnej wrażliwości na cierpienie drugiego człowieka. Należał do tych lekarzy, którzy dostrzegają i uwzględniają jedność duchowo-cielesną swoich pacjentów. Dlatego też troszczył się nie tylko o ich fizyczne zdrowie, ale także o stan ich ducha. Wbrew panującym wówczas tendencjom pozytywizmu i wzmożonego laicyzmu, kiedy wiarę stawiano w opozycji do nauki, ten lekarz, ale i naukowiec, jak rzadko kto potrafił udowodnić, że powszechne powołanie do świętości nie jest jakąś fikcją lecz zadaniem do spełnienia dla każdego wierzącego człowieka i to w każdej sytuacji oraz w każdym środowisku zawodowym. Niejednego ze swoich pacjentów zachęcił do rzetelnego rachunku sumienia i spowiedzi świętej nieraz po wielu latach rozłąki z Kościołem. Gdy trzeba było, wraz z poradami lekarskimi potrafił upomnieć w kwestiach duchowych czy moralnych lub nakłonić do podjęcia na nowo zaniedbanego życia sakramentalnego i modlitewnego.

Wiedza i wiara

Pewną ciekawostkę w biografii Józefa Moscatiego, potwierdzającą ten fakt, stanowi spotkanie z ciężko już chorym, sławnym włoskim tenorem Enrico Caruso. Moscati, jako jeden z nielicznych, potrafił postawić właściwą diagnozę, ale niestety było już za późno na podjęcie skutecznego leczenia. Choć tenorowi nie mógł już pomóc Moscati-lekarz, pomógł mu Moscati-chrześcijanin, który wypomniał śpiewakowi, że „konsultował się u wszystkich lekarzy, lecz nie u Jezusa Chrystusa”. Na prośbę Enrica Caruso Moscati zadbał o to, by na czas udzielono mu sakramentów i towarzyszył mu do samego końca.

Niejeden raz na doktora Moscatiego, i to niestety także ze strony środowiska lekarskiego, sypały się gromy za sposób, w jaki podchodził do swoich pacjentów i dbałość o ich życie duchowe na równi z cielesnym. Jeden ze świadków tak o tym mówił: „Był poniżany, wyszydzany przez tych, którzy źle widząc jego szczerość, proste i odważne wyznawanie wiary chrześcijańskiej, nazywali go maniakiem, histerykiem, człowiekiem egzaltowanym, fanatykiem”. Można przypuszczać, że i dziś jego postawa budziłaby nie mniejsze kontrowersje, niż w latach, w których żył, zwłaszcza ze strony tych, których oburza najmniejszy przejaw „sakralizacji” tego, co ich zdaniem powinno być wyłącznie „świeckie”.

Tymczasem doktor Moscati swoje „świeckie” życie czynił świętym. Doskonale potrafił łączyć naukę z wiarą i to, co ludzkie z tym, co chrześcijańskie. Wszędzie, gdzie się pojawiał i gdzie przyszło mu pracować, dawał świadectwo swej chrześcijańskiej wiary. Na przykład, kiedy jego pieczy powierzono Instytut Anatomii, w prosektorium zawiesił krzyż a obok niego umieścił podpis nawiązujący do zmartwychwstania Chrystusa: O mors ero mors tua czyli: „O śmierci, będę twoją śmiercią”.

Swoim studentom niejednokrotnie przypominał prawdy, które uważał za święte dla lekarza: „Macie, w swoim posłannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede wszystkim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nieszczęściu. Nauka i wiara!”. O chorych zawsze mówił z największym szacunkiem i miłością: „Błogosławieni jesteśmy, my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne, względem których posiadamy ewangeliczny nakaz, żeby kochać je jak siebie samego”.

Lekarz ciał i dusz

Nic dziwnego, że przylgnął do niego przydomek „lekarza ciał i dusz”. Potwierdza to wspomnienie jednego ze świadków jego życia: „Wszystkich chorych pytał, czy są w stanie łaski Bożej, czy uczęszczają do sakramentów, czy są w zgodzie z własnym sumieniem. Słowem, leczył najpierw dusze, a następnie ciała tych, którzy zgłaszali się do niego”. Twierdził, że „wiele bólu w sposób łatwy można uśmierzyć poprzez radę odnoszącą się do duszy, zamiast zimnej recepty przesłanej farmaceucie”. Nigdy jednak nie pogardzał nauką i jej możliwościami, starając się zawsze zachować niezbędną równowagę. Na przykład pewnej kobiecie systematycznie lekceważącej wskazania medyczne zwrócił uwagę: „dla pani duszy ważniejsze jest wykonanie jednego zastrzyku leczącego chorobę niż odmawianie wielu modlitw”.

Inną cechą, która zdecydowanie wyróżniała doktora Józefa Moscatiego w jego środowisku, była bezinteresowność i brak jakiegokolwiek przywiązania do pieniędzy. Czasem w ogóle nie przyjmował honorarium lub drastycznie je obniżał, jeśli tylko uznał je za zbyt wysokie w stosunku do zasobności portfela swoich pacjentów. Pewien lekarz takie złożył o nim świadectwo: „On, który lubił widzieć w chorych bolesną postać Chrystusa, nie chciał przyjmować pieniędzy i każdą ofertę w widoczny sposób boleśnie przeżywał. Jeśli badał osoby bogate i dobrze sytuowane, oczywiście przyjmował należną zapłatę, ale jego niepokój – przed samym sobą i przed Bogiem – budziła obawa, by nigdy nie stać się wyzyskiwaczem”. Zdarzało się i tak, że nie tylko nie przyjmował honorarium, ale to on dzielił się swoimi pieniędzmi z najuboższymi ze swoich pacjentów, wsuwając niepostrzeżenie banknoty pomiędzy recepty czy zaopatrując ich w potrzebne lekarstwa. Niejednemu z tych, którzy nie mieli takiej możliwości, opłacał nawet pobyt w szpitalu. Kiedy zaś ostrzegano go, aby nie chodził do niebezpiecznych, cieszących się złą sławą dzielnic, odpowiadał: „Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro”.

Trudno się nie dziwić, jak w ogóle podołał swym licznym zajęciom, łącząc je w dodatku z posługą zwykłego lekarza. Jako badacz musiał przecież poszerzać swoje wiadomości, dokonywać doświadczeń w laboratorium, pisać sprawozdania naukowe. Jako lekarz, musiał być obecny zarówno w szpitalu, jak i w domach pacjentów. Jako docent przygotowywał i głosił wykłady, nauczał i sprawdzał prace uczniów. Przy tym wszystkim zawsze kierował się zasadami chrześcijańskiej wiary i nigdy nie uchylał się od niesienia pomocy najbiedniejszym. Skąd czerpał na to wszystko siły? On sam zwykle tak to wyjaśniał: „Kto przyjmuje Komunię każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie ulega wyczerpaniu”. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że doktor Moscati oparcia w swej służbie i sił w trudnych momentach życia szukał uczestnicząc codziennie w porannej Mszy świętej i przyjmując Komunię świętą.

Zapewne z tego samego źródła czerpał też niezachwianą pewność, że w służbie dla chorych czy to w szpitalach, w domu lub w innych miejscach, „posłannictwem wszystkich”– sióstr zakonnych, pielęgniarzy, lekarzy – jest „współpraca z Bożym Miłosierdziem”. Pewien lekarz tak o nim powiedział: „Był najdoskonalszym wcieleniem miłosierdzia, które kiedykolwiek znałem”.

Strata dla wszystkich

Niestrudzony doktor Józef Moscati zmarł tak, jak żył – na stanowisku pracy. 12 kwietnia 1927 roku, jak każdego dnia, uczestniczył we Mszy świętej, a potem pracował w szpitalu. Po powrocie do domu znów przyjmował pacjentów, ale po południu źle się poczuł. Zmarł w fotelu, w swoim gabinecie. Jego śmierć poruszyła bardzo wiele osób; uczonych, studentów, ale szczególnie najuboższych pacjentów, którzy tak wiele razy doświadczyli jego troskliwości. W księdze kondolencyjnej jakiś staruszek napisał: „Opłakujemy go, ponieważ, świat utracił świętego, Neapol – przykład wszelkiej cnoty, a biedni chorzy stracili wszystko”.

Jestem jednak przekonana, że człowiek ów nie miał racji. Nie utraciliśmy bowiem wszystkiego. 16 listopada Kościół obchodzi wspomnienie liturgiczne św. Józefa Moscatiego. My wszyscy, ale zwłaszcza środowisko ludzi służących zdrowiu, może na nowo odczytać przesłanie życia tego Świętego, które – jak spadek po sobie – zostawił w liście do młodego lekarza podejmującego swą pierwszą pracę: „Nie nauka, lecz miłosierdzie przemieniło świat... Mam w sercu zawsze żywe ubolewanie z powodu tego, że odchodzicie, a pociesza mnie fakt, że zachowujecie w sobie coś ze mnie; nie dlatego, żebym był coś wart, ale z powodu tego daru duchowego, który umacnia mnie do przetrwania i do promieniowania wokoło. Jesteście we mnie obecni, bądźcie pewni. Całuję was w Chrystusie!”.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Dajmund Danuta, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2016-nr-10, Z cyklu:, Nasi Orędownicy, Najnowsze, Orędownicy dnia

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024