Ufając Bożym planom
W momencie kiedy odpuściliśmy i powiedzieliśmy Bogu: „dobrze przyjmujemy wszystko i niech się stanie wola Twoja, Panie”, zostaliśmy szczęśliwymi rodzicami.
2016-12-02
Nasze spotkanie z naprotechnologią zaczęło się około 5 lat temu, gdy jako małżeństwo z dwuletnim stażem zapragnęliśmy mieć potomstwo. Nie nastawiałam się, że od razu wszystko będzie tak jak tego chcemy, ale gdy po roku starań o dziecko nic się nie wydarzyło, zaczęliśmy szukać przyczyny.
Gdzie tkwi przyczyna?
Niestety nie od razu trafiliśmy we właściwe ręce. W jednej z prywatnych klinik, która reklamuje się jako „klinika leczenia niepłodności” zostałam skierowana na laparoskopię diagnostyczną, a mąż na badanie nasienia. Mamy bardzo złe wspomnienia z tego czasu… Na pierwszej wizycie, gdy pokazałam moje karty obserwacyjne, lekarz spojrzał na mnie jak na kosmitkę – chyba w ogóle nie wiedział o co w nich chodzi, bo szybko je schował. Następnie wykonano zabieg laparoskopii, po którym okazało się, że mam endometriozę z którą można było „zawalczyć” już podczas tego zabiegu, ale nikt nie usunął zmienionych chorobowo ognisk. Widocznie łatwiej było na wypisie napisać: niepłodność II stopnia, a w zaleceniach: in vitro. Dzięki Bogu nie doszło do tego; ani mnie ani mężowi nie mieściło się to w głowie. Zaczęliśmy więc szukać dalej.
Pewnego dnia dostałam od mojej mamy kontakt do dra Adama Kuźnika, do Skoczowa. Pierwsza wizyta trwała 3,5 godziny, ale po raz pierwszy od długiego czasu byliśmy pełni nadziei, a przede wszystkim spokojni, że tym razem trafiliśmy we właściwe miejsce. Pan doktor jest niesamowicie ciepłym człowiekiem a jednocześnie wybitnym fachowcem. Najbardziej zaskoczył nas fakt, iż naprotechnologia bada przyczyny niepłodności na podstawie obserwacji całego organizmu obu małżonków. Nie są brane pod uwagę tylko układy rodne i to nam się wydało bardzo logiczne. Po raz pierwszy ktoś zapytał mnie o choroby współistniejące. Okazało się, że neutropenia z leukopenią – czyli schorzenie hematologiczne, które u mnie zdiagnozowano parę lat wcześniej, również może mieć ścisły związek z poczęciem ponieważ leukocyty przyczyniają się do tworzenia pęcherzyków owulacyjnych. Nigdy wcześniej, ani ja ani żaden lekarz o tym nie pomyśleliśmy. Ale to był dopiero początek naszej drogi.
Później wstawałam o 4.00, żeby na 7.00 rano być w Skoczowie, dokąd mieliśmy ok. 130 km i jeszcze zdążyć wrócić przed pracą. Wizyty musiały odbywać się w konkretnych dniach cyklu więc czasami takie wizyty w miesiącu były 3 lub 4. Sprawy nie ułatwiało nam rozstanie, gdyż mąż w tym czasie pracował w Austrii. Równolegle z wizytami w Skoczowie uczyłam się obserwacji cyklu metodą Creightona na Skype ze świetną instruktorką z Milówki – Katarzyną Morzy. Na początku nie było łatwo pozbyć się starych nawyków, a metoda wymagała sumienności i systematyczności. Ale jest bardzo czytelna, przejrzysta i każdy lekarz naprotechnolog od razu widzi cały cykl jasno i klarownie.
Teraz trzeba czekać
Najgorsze były jednak diagnozy. Za każdym razem jadąc na wizytę, byliśmy pełni nadziei, że w końcu znaleźliśmy przyczynę, że zastosowana terapia działa. Jednak za każdym razem czekało nas ogromne rozczarowanie. Dochodziły kolejne rozpoznania, powtarzał się schemat leczenia i... przepłakane noce. Zaczęto podawać mi luteinę w bardzo dużych dawkach ponieważ okazało się, że mam niedomogę lutealną. Testy pokarmowe wykazały także, że jestem uczulona na gluten i kilka innych pokarmów. Rozpoczęłam więc ścisłą dietę bezglutenową. Doszedł również niedobór witaminy D3 i hiperprolaktynemia. Podczas kolejnych badań, w obrazie USG uwidoczniły się pęcherzyki, które niestety nie pękały samoistnie, więc musiałam brać zastrzyki z progesteronu. Co miesiąc trzeba było wykonywać całą masę badań laboratoryjnych, a po zapasy leków czasami jeździć za granicę, gdyż u nas były niedostępne. W końcu pojawiły się duże torbiele endometrialne i trzeba było wykonać operację jajników.
Zostałam skierowana do Pyskowic, do dra Przemysława Binkiewicza. I kolejny raz w tak ciężkiej sytuacji Pan Bóg postawił na naszej drodze anioła w postaci lekarza. Pan doktor niesamowicie ciepło nas przyjął, wykonał fachowo zabieg i dodał ogromnej otuchy i nadziei. Po zabiegu, rekonwalescencji i wizycie kontrolnej lekarze zgodnie powiedzieli, że teraz trzeba tylko czekać.
Najlepszy plan
I tak po czterech latach starań, w momencie naszego życia w którym się nie spodziewaliśmy, otrzymaliśmy od Boga najpiękniejszy prezent w postaci małego ziarenka w obrazie USG, które teraz jest już 10-kilogramowym, 8-miesięcznym „słodziakiem”. Chcielibyśmy powiedzieć wszystkim, którzy starają się o potomstwo, że dobrze rozumiemy ich sytuację. Wiemy jak jest ciężko, ile potrzeba na to czasu, siły, cierpliwości i niestety pieniędzy, ale najważniejsza jest wiara. W momencie kiedy odpuściliśmy i powiedzieliśmy Bogu: „dobrze przyjmujemy wszystko i niech się stanie wola Twoja, Panie”, zostaliśmy szczęśliwymi rodzicami. Z perspektywy czasu widzimy, jak te trudne chwile zbliżyły nas do siebie i jak wiele pokory nas nauczyły. Wystarczyło „tylko” zaufać, że dla każdego z nas Pan Bóg ma najlepszy plan, lepszy niż każdy z nas może sobie wymarzyć i tylko dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Zobacz całą zawartość numeru ►