By nie żyć byle jak

Rozmowa z Barbarą Brylak – emerytowaną laborantką, babcią i przewodniczącą zespołu charytatywnego przy parafii św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Katowicach.

zdjęcie: Danuta Dajmund

2017-01-05

DANUTA DAJMUND: – Basiu, przyjaźnimy się już prawie pół wieku, a za każdym razem, gdy się spotykamy, nie mogę wyjść z podziwu, jak Ty to robisz, że właściwie się nie zmieniasz; jakby upływający czas nie miał do Ciebie dostępu. Dlatego zastanawiam się czy wybrałam właściwą osobę do dzisiejszej rozmowy…

BARBARA BRYLAK: – Dlaczego?

– Bo ma to być rozmowa o przeżywaniu własnej starości lub mówiąc bardziej elegancko o urokach seniorskiego życia.

– Moje cechy fizyczne nie są moją zasługą. Odziedziczyłam je po moim tacie, który w wieku 80 lat nie wyglądał nawet na 60-latka. Był też człowiekiem bardzo czynnym. Pracował zawodowo do 82. roku życia i to jako nauczyciel. Kiedy później zaczął zauważać swój wiek, przypominałam mu – pół żartem, pół serio: „tatusiu, zapomniałeś? Przecież starość zaczyna się od setki, a do setki to ci jeszcze sporo brakuje”. No więc ja też staram się tego trzymać… Definicje starości są potrzebne lekarzom i demografom, ale w rzeczywistości starość to pojęcie względne.

– Spośród znanych mi seniorek jesteś jedną z najbardziej zapracowanych i aktywnych. Po swoim tacie odziedziczyłaś więc chyba nie tylko cechy fizyczne, ale także aktywność.

– Czy ja wiem? Może trochę tak, ale chyba bardziej zależy to od wewnętrznego nastawienia. Jeśli ktoś chce pozostać aktywnym, to pozostanie – i to niezależnie od swoich uwarunkowań fizycznych; zdrowia czy stopnia sprawności. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym kiedyś nic nie robić. Czasem słyszę, gdy ktoś mówi: „nie wychodzę do ludzi, bo mam depresję” lub odwrotnie: „mam depresję, bo jestem samotna, nie mam kontaktu z ludźmi”. Takiej osobie radzę zwykle, by spróbowała się włączyć w pracę zespołu charytatywnego przy którejś z parafii. Jestem przekonana, że na brak zajęć czy kontaktów z innymi ludźmi nie będzie narzekać. Gdy zobaczy też tyle ludzkiego nieszczęścia, któremu trzeba zaradzić, łatwo zapomni o własnej depresji. Być może, widząc osoby chore i niepełnosprawne, zdobędzie się na pokorną refleksję: „przecież ja ciągle jeszcze potrafię chodzić, mam zdrowe ręce i jasny umysł. Czy nie powinnam wykorzystać tego niczym niezasłużonego daru także dla innych, a właściwie przede wszystkim dla innych?”.

– Czy jesteś rzeczywiście przekonana, że istnieje tak duże zapotrzebowanie na osoby w naszym wieku pracujące na rzecz innych? Kiedy byłyśmy młode, to właśnie my i nasi rówieśnicy angażowali się w podobne dzieła, choć nie nazywano nas jeszcze wówczas wolontariuszami?

– Tak. Nawet w zespołach charytatywnych sporo było osób stosunkowo młodych, jeszcze czynnych zawodowo. Ale czasy się zmieniły, a właściwie zmieniły się okoliczności życia. To one, a nie zła wola czy brak wrażliwości młodszego pokolenia, niejako wymuszają większą aktywność osób starszych. Młodzi – często z konieczności – uczestniczą w wyścigu szczurów, przesadnie angażując się w swoje obowiązki zawodowe. Aby nie ucierpiała rodzina właściwie nie może już być mowy o jakiejkolwiek innej działalności. I tu otwierają się ogromne możliwości dla nas. Wiek, w którym – zwłaszcza panie – przechodzą na emeryturę nie powinien stanowić granicy dla naszej aktywności. Do tego zwykle dopisują nam jeszcze siły zarówno fizyczne jak i umysłowe. Jest naprawdę sporo okazji, aby osoby, które skończą swoją pracę zawodową, mogły skupić się na czymś innym. Niektórzy dopiero na emeryturze odkrywają np. swoje artystyczne zdolności. Można też dokonać nowych wyborów, a do tego co się robi, łatwiej podejść z autentycznym zapałem.

– Masz rację. Myślę, że pomaga przy tym świadomość, że „teraz już nie muszę, ale mogę”. To taka moja, nieoficjalna definicja wieku emerytalnego. A jak to było z Tobą?

– Nim przeszłam na emeryturę nieraz bolałam nad tym, że z powodu rozmaitych okoliczności życiowych nie udało mi się skończyć studiów. Pocieszała mnie świadomość, że może nadrobię to, gdy już przejdę na emeryturę, chociażby poprzez uczestnictwo w zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Rzeczywistość okazała się inna. Jestem na emeryturze, ale „uniwersytet”, który ostatecznie wybrałam, jest zupełnie innego rodzaju.

– Opowiedz o tym.

– 10 lat temu nie myślałam jeszcze o zakończeniu swojej pracy zawodowej. Decyzja przejścia na emeryturę, tzw. „pomostówkę”, została niejako wymuszona okolicznościami wynikłymi z rozmaitych reform w systemie sanitarnym, kiedy to zamykano liczne laboratoria. Zdecydowałam się skorzystać z tej okazji. Choć finansowo była to decyzja dość ryzykowna (jedna z córek jeszcze ciągle studiowała i to w Krakowie), pomyślałam, że po trzydziestu kilku latach pracy powinnam spróbować czegoś innego. Oczywiście najpierw rzuciłam się w wir obowiązków domowych, remontów i porządków, które zwykle odkłada się latami na czas „gdy już będę na emeryturze”. Ale kiedy już prawie wszystko zrobiłam i do tego zaczęło mnie to trochę nudzić, tak sobie usiadłam na kanapie i pomyślałam: „Panie Boże – i co dalej? Ja przecież do końca życia na tej kanapie nie zamierzam siedzieć. Tylko co mam robić? Przesiadać się z kanapy na fotel i z powrotem?”. Jak pewnie pamiętasz, świętowaliśmy akurat urodziny twojego syna, a mego chrześniaka. Była tam również twoja mama, która od wielu lat przewodniczyła parafialnemu zespołowi charytatywnemu. Zapytała, czy nie mogłabym trochę pomóc w pracach zespołu. Zgodziłam się, ale tylko „na próbę”, bo nie byłam pewna, czy w ogóle się do tego nadaję.

– I ta „próba” trwa do dziś?

– Tak. Gdy twoja mama była już bardzo chora, przeżyłam w zespole charytatywnym swój „chrzest bojowy”. Trzeba było koordynować i uczestniczyć we wszystkich pracach związanych z organizacją i podaniem wieczerzy wigilijnej dla blisko 250 osób bezdomnych i samotnych, organizowanej od lat w naszej parafii. Dwa miesiące później, po śmierci twojej mamy ówczesny proboszcz zaproponował mi kierowanie zespołem charytatywnym, którego byłam najmłodszym członkiem – i stażem i wiekiem.

– Przy stale rosnących potrzebach i angażowaniu się zespołu charytatywnego w coraz to nowe inicjatywy, musiało ci nie starczać czasu już na nic innego?

– Przeciwnie. Uważam, że kiedy się naprawdę chce, to czas zawsze się znajdzie. Tak było i ze mną. Gdy zdecydowałam się pomóc w pracach zespołu charytatywnego, od znajomej dowiedziałam się, że potrzebna jest opiekunka dla trzymiesięcznej Julci, której mama musi wrócić do pracy, by nie stracić szansy na etat w Akademii Muzycznej.

– Jak widać Pan Bóg szczodrze odpowiedział na tamto Twoje pytanie, zadane Mu w owym fotelu; prawie równocześnie otrzymałaś do wyboru dwie różne propozycje.

– Tak i postanowiłam wybrać… obie. Oczywiście także i w tym wypadku próbowałam się asekurować, że „to tylko do czasu, póki nie znajdą bardziej odpowiedniej opiekunki”.

– I znaleźli?

– Chyba nie, bo przyszywaną babcią dla dziś już 10-letniej Julci jestem nadal. Nasze rodziny bardzo się do siebie zbliżyły, pomagamy sobie i wspieramy w różnych problemach. Dzięki rodzicom Julci dowiedziałam się na przykład o koncertach w Akademii Muzycznej, w których często wspólnie z mężem uczestniczymy.

– O ile wiem, praca w zespole charytatywnym i opieka nad przyszywaną wnuczką to nie jedyne Twoje obowiązki?

– Oczywiście, że nie. Mam także dwóch rodzonych wnusiów, a niedługo moja młodsza córka urodzi córeczkę, więc moją babciną miłość będę musiała znów pomnożyć. Zresztą nie wyobrażam sobie opiekować się kimkolwiek – czy to dzieckiem, czy osobą starszą, bezdomnym czy ubogim człowiekiem – bez miłości. I nie mam tu na myśli miłości opartej na emocjach i uczuciach, ale miłość, jako drogę do drugiego człowieka, jako świadomy wybór oparty na empatii, akceptacji, życzliwości, obecności i współodczuwaniu z drugim człowiekiem. W moim wypadku tym drugim człowiekiem jest często człowiek bezdomny, głodny, ubogi.

– Mówiłaś, że zgodziłaś się na posługę w zespole charytatywnym „na próbę”. Jak to się stało, że trwa ona już tyle lat?

– Przede wszystkim dość szybko polubiłam to, co tam robię, ta służba daje mi wiele satysfakcji. Czuję się potrzebna. Poza tym uważam, że skoro ma się więcej czasu, którego nie chce się spędzać na wiecznym narzekaniu, że „za mało mnie lubią, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie odwiedza i czuję się taka samotna” – lepiej samej wyjść do ludzi. I nie chodzi tu o samotność spowodowaną brakiem kogoś bliskiego w pobliżu. To ogromna różnica być samym, a być samotnym. Na bycie samym czasem niewiele możemy poradzić, ale nawet będąc samym nie trzeba być samotnym. Jeśli wyjdę do ludzi, przestanę być samotnym, a nawet mogę stać się potrzebnym. Pragnę być potrzebna nawet wtedy, gdy nikt tego nie widzi, ani nie doceni. Ale nie przeczę, że na przykład, kiedy po comiesięcznym spotkaniu seniorów słyszę słowa świadczące o ich wdzięczności, albo o tym, że nawet kawa podana naszymi rękami smakuje im dużo lepiej, niż ta wypita samotnie w domu, robi mi się ciepło na sercu. Czasem gdy któraś z osób, którym pomagamy w ramach pomocy żywnościowej lub przy okazji innych akcji, zaczepia mnie na ulicy, dzieli się swoimi radościami czy troskami, albo prosi o radę, to jest mi bardzo miło i dodaje mi to zapału do dalszej służby. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jak wielu ludzi mnie akceptuje. Jest sporo osób, które oprócz doraźnej pomocy potrzebują rozmowy, obecności czy po prostu chcą tylko, aby ktoś ich wysłuchał. Zdarzyło się, że kilku osobom, które akurat znalazły się na swoim życiowym zakręcie, czasem po śmierci lub odejściu kogoś bliskiego, zaproponowałam udział w wieczorze uwielbienia. Cieszę się kiedy potem widzę, jak zaczynają radzić sobie ze swoimi problemami, bo tam odkryły, że mogą je powierzyć Bogu. Czasem warto odkryć, że pod słowami „jak trwoga to do Boga” naprawdę nie kryje się nic złego.

– Czy prosisz Boga o pomoc w Twoich relacjach z podopiecznymi lub z innymi wolontariuszami?

– Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Modlę się: „Panie Jezu, uczyń mnie swoim narzędziem, kieruj mną, posyłaj mnie tam, gdzie jestem potrzebna”. Z reguły czekają mnie bardzo trudne zadania, przynajmniej z mojego punktu widzenia, ale Pan Bóg nigdy nie zostawił mnie z nimi samej; zawsze postawił na mojej drodze ludzi, którzy w danym momencie byli potrzebni do realizacji tych zadań. Modlę się sama i proszę o to innych. Gdy jest jakaś trudna sytuacja do rozwiązania, proszę o pomoc grupę modlitewną Odnowy w Duchu Świętym. Poznałam siłę modlitwy. Nieraz myślę, że zbyt wiele osób, zdrowych i chorych, przesiaduje samotnie w domach, spędzając czas na narzekaniu. Zastanawiam się czy pamiętają o tym, w jak wielu różnych intencjach mogłyby się modlić czy to podczas całodziennej adoracji w naszym kościele parafialnym czy we własnym domu, jeśli choroba lub niepełnosprawność nie pozwala im go opuścić. Ile wielkich i ważnych spraw mogłyby omodlić! Ilu dziełom mogłyby pomóc! Myślę, że nawet jak nie mamy już sił na aktywne działanie, to zawsze możemy ofiarować Bogu i ludziom swoją modlitwę czy cierpienia. Możemy być silni siłą naszych modlitw.

– Mówiłaś, że po przejściu na emeryturę zrezygnowałaś z Uniwersytetu Trzeciego Wieku na rzecz innego „uniwersytetu”. Czy to, czym zajęłaś się po przejściu na emeryturę czegoś cię nauczyło?

– Nic nie dzieje się przypadkowo. Niedługo przedtem nim przeszłam na emeryturę, brałam udział w rekolekcjach, które prowadził śp. ks. Marek Drogosz – egzorcysta. Zapamiętałam jego słowa: „jeśli mieszkamy byle jak, jemy byle jak, mówimy byle jak – to i nasze życie staje się byle jakie”. Te słowa stały się moim życiowym mottem na emeryturze. Pomogły mi podejmować kolejne decyzje. Po prostu chciałam, aby moje życie po zakończeniu pracy zawodowej nie było byle jakie. Paradoksalnie pomagają mi w tym ludzie, którym próbuję służyć. Z pewnego spotkania z osobami niepełnosprawnymi zapamiętałam dziewczynkę na wózku inwalidzkim, która ułożyła piękną modlitwę. Słyszałam też o pewnym niepełnosprawnym chłopcu, który zbierał nakrętki, aby po ich sprzedaży, móc spełnić jakieś swoje marzenie. W tym samym czasie dowiedział się o innej osobie, która nagle zachorowała i postanowił ofiarować jej wszystkie uzbierane przez siebie nakrętki. Dzięki takim osobom uczę się, że nie ma sytuacji, która stanowiłaby ograniczenie dla kogoś, kto chce być potrzebny i pożyteczny. Ani wiek, ani choroba, ani niepełnosprawność nie zamykają drogi do tego, by być aktywnym (także w sferze duchowej czy modlitewnej). Od nich uczę się ufać Panu Bogu w każdym czasie. Nauczyłam się też nie traktować tego, co robię, jako poświęcenie. Czuję się po prostu jednym z robotników w Winnicy Pana. Pan Bóg jest moim Pracodawcą, a ja staram się to, co robię, wykonywać najlepiej jak potrafię. To dzięki pracy w zespole charytatywnym łatwiej jest mi dostrzegać potrzeby innych i lepiej rozumieć moich bliźnich. I cieszę się, że uczę się nie tylko ja. Od kilku lat podczas większych i bardziej pracochłonnych akcji charytatywnych do pomocy włączyły się także moje córki, zięciowie, a od czasu przejścia na emeryturę także mój mąż.

– A czy wyobrażasz sobie taką sytuację, że nagle Bóg – na przykład poprzez chorobę – każe Ci się zatrzymać i nie robić nic przez dłuższy czas?

– Szczerze mówiąc – nie, nie wyobrażam sobie tego, ale myślę, że Bóg znajdzie na mnie jakiś swój sposób. Na przykład, gdy niedawno dokuczał mi kręgosłup i właściwie nie mogłam się w ogóle ruszać, robiłam jedyne, co jeszcze potrafiłam: obierałam orzechy.

– Jesteś więc osobą, która potrafi szukać kolejnych drzwi, kiedy jedne się zamykają. Dla niektórych taką „furtką” staje się modlitwa, która pozwala im być mimo choroby czynnymi i potrzebnymi. Wspierają bowiem służbę tych, którzy jeszcze są fizycznie aktywni i starają się zrobić coś dobrego dla innych.

– Może nawet nie zdają sobie z tego sprawy, ale ich część pracy jest nieraz ważniejsza niż to, co robimy my.

– Podsumowując naszą rozmowę myślę, że Twoje dawne zmartwienie dotyczące przesiadki z kanapy na fotel i odwrotnie dawno odeszło w niepamięć. Domyślam się, że przez te wszystkie lata dużo częściej brakowało Ci czasu, niż skarżyłaś się na jego nadmiar?

– Z doświadczenia wiem, że człowiek, kiedy tylko chce, znajduje czas na to, na czym mu zależy. Jest taka piękna modlitwa, którą ktoś ułożył z myślą o studentach, ale z której ja dość często korzystam i którą polecam wszystkim, którzy pragną by ich życie nie było byle jakie: „Panie Boże, daj mi czas na wszystko… żeby się modlić, żeby pracować, żeby kochać, żeby odpoczywać i czas, żeby nie robić nic”.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Miesięcznik, Numer archiwalny, W cztery oczy, Dajmund Danuta, Autorzy tekstów, 2017-nr-01

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024