Ratunek od Marianka
25 marca, w Uroczystość Zwiastowania Pańskiego, w Kościele obchodzony jest Dzień Świętości Życia. Ma on za zadanie przypominać, że życie każdego człowieka pochodzi od Boga i jest święte niezależnie od kondycji.
2017-03-09
Nasze spotkanie miało miejsce ponad rok temu. Czas między Uroczystością Narodzenia Pańskiego a Nowym Rokiem zwykle sprzyja tego rodzaju spotkaniom, zwłaszcza, jeśli odkładaliśmy je tak długo, że już dłużej naprawdę nie wypada. Na długie miesiące zapadło ono w moją pamięć, ale jakoś – jak dotąd – nie miałam odwagi z nikim podzielić się tym, co wówczas usłyszałam. Po roku niewidzenia się znów spotkałam Teresę i natchnęło mnie, aby poprosić ją o zgodę na opublikowanie jej historii, którą opowiedziała mi rok temu. Zgodziła się prosząc, abym w mojej opowieści zmieniła jej imię, co też niniejszym czynię. Chodziłyśmy do tej samej podstawówki, ale do innych klas. Znałyśmy się lepiej tylko dzięki temu, że razem brałyśmy udział w przedstawieniach organizowanych przez siostry katechetki przy naszej parafii. W latach szkoły średniej nasze drogi na dłuższy czas się rozeszły. Wiedziałam tylko, że została pielęgniarką-położną i wyszła za mąż. Spotkałam ją ponownie dopiero kilka lat temu, po tym, jak zobaczyłam jej fotografię w pewnym pisemku wydawanym przez jeden z ruchów obrony życia, które regularnie przychodzi na mój pocztowy adres. Wzięłam wówczas udział w spotkaniu organizowanym przez ów ruch, na które w tamtym pisemku zapraszała właśnie Teresa.
Potem widziałyśmy się jeszcze kilka razy, ale dopiero podczas naszego spotkania sprzed roku miałyśmy okazję żeby trochę więcej dowiedzieć się o sobie i życiu, jakie wiodłyśmy przez ostatnie dziesięciolecia. To co usłyszałam od Teresy bardziej przypominało spowiedź, niż zwykłą rozmowę.
Dziecka nie będzie
Teresa tuż po skończeniu nauki w liceum medycznym wyszła za mąż. Jej mąż, lekarz, znacznie od niej starszy, uważał że nie powinna pracować, a jedynie pełnić honory pani domu. Zgodziła się bez większych oporów licząc, że i tak wkrótce pewnie zostanie matką i dziecko, którego od początku bardzo pragnęła skutecznie uchroni ją od nudy i monotonii. Jednak miesiące zamieniły się w lata, a upragnionego dziecka nie było. Coraz bardziej zaniepokojona postanowiła poddać się badaniom, które pomogłyby stwierdzić, co może być przyczyną tego, że ciągle jeszcze nie udało jej się zajść w ciążę. Czekając na wyniki, pewna, że przyczyna leży po stronie jej organizmu, z niepokojem myślała o tym, jak powie o tym mężowi. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że nie ma żadnych powodów do niepokoju i jest zupełnie zdrowa oraz zdolna do poczęcia zdrowego dziecka. Zasugerowano, aby również mąż poddał się odpowiednim badaniom w tym kierunku. Kiedy po raz pierwszy mu o tym powiedziała, zbył ją śmiechem i jakimś niesmacznym żartem. Ale nie dawała za wygraną i raz po raz ponawiała swoje prośby. Za którymś razem doszło do awantury, podczas której wykrzyczał jej, co myśli na ten temat: „dziecka nie ma i nie będzie, bo ja tak chcę”. Pomyślała, że to skrajny egoizm, była na niego zła, ale wierzyła, że zdoła go jakoś przekonać. Dopiero kilka miesięcy później w przypadkowej rozmowie z przyjaciółmi męża dowiedziała się całej prawdy: „to ty nic nie wiesz? Przecież on nie może mieć dzieci. Zaraz po studiach kazał się wysterylizować”. Nazwać szokiem to, co wówczas przeżyła, byłoby za mało. Wprawdzie nigdy przed ślubem nie rozmawiali na temat swych przyszłych planów dotyczących potomstwa, ale przecież czegoś takiego nie wolno mu było zataić przed przyszłą żoną! Jednak zrobił to, a jej życie w jednej chwili legło w gruzach. Gdzieś ulotniła się miłość, zaufanie czy choćby przyjaźń – wartości, na których – jak sądziła – opierał się ich związek. Zapewne wcześniej czy później i tak doszłoby do rozpadu ich małżeństwa, ale wydarzyła się tragedia. Jej mąż zginął w wypadku samochodowym wraz z młodą stażystką ze szpitala, o której wszyscy już wiedzieli, że jest kolejną „wielką miłością” pana doktora. Wszyscy… oprócz niej. Ten bolesny rozdział życia Teresa ciężko odchorowała. W końcu jakoś udało jej się pozbierać. Największy koszmar swojego życia miała już za sobą. Tak przynajmniej sądziła.
Zło zastawiło pułapkę
Po odpowiednim przeszkoleniu, które miało uzupełnić jej niewykorzystywane przez kilka lat kwalifikacje, podjęła pracę na oddziale położniczym niewielkiego, podmiejskiego szpitala, a równocześnie, po pomyślnie zdanych egzaminach, rozpoczęła studia. Początkowo cieszyła się z nowo podjętej pracy. Chyba wydawało jej się, że kontakt z noworodkami zaspokoi chociaż niektóre potrzeby jej niespełnionego macierzyństwa. Jednak każdy kolejny miesiąc pokazywał, jak bardzo pomyliła się w swoich oczekiwaniach. Coraz trudnej było jej patrzyć na radosne twarze młodych matek tulących do piersi swe nowonarodzone dzieci, na dumnych ojców, z czułością całujących swe żony i maleńkie paluszki swych pociech. Z coraz większą zazdrością w sercu towarzyszyła matkom wydającym na świat swoje dzieci, aż w końcu któregoś dnia zdała sobie sprawę, że najchętniej udusiłaby ślicznego bobaska z zadartym noskiem, zamiast pokazać go zmęczonej porodem, ale szczęśliwej mamie. To był dla niej wielki wstrząs. Przeraziła się własnych myśli i zamiarów. Coś musiała z tym zrobić. Tylko co? Odpowiedź przyszła bardzo szybko w osobie młodziutkiej położnej, której kazano towarzyszyć w zabiegu przerwania ciąży u 36-letniej kobiety. Pracowały wówczas na tej samej zmianie. Gdy dziewczyna usłyszała polecenie (a były to czasy, kiedy nikt nie liczył się z cudzym sumieniem, zwłaszcza sumieniem młodej pielęgniarki, zaś pojęcie „klauzuli sumienia” w ogóle nie funkcjonowało), Teresa zauważyła, że dziewczyna staje się bielsza od własnego fartucha, a z kącików jej oczu płyną łzy. Teresa nie pamięta już czy to współczucie dla młodszej koleżanki czy też coś innego kazało jej zaproponować lekarzowi, że może zastąpić młodą pielęgniarkę, która i tak chwilowo nie nadawała się do żadnej pracy.
Nowa rzeź niewiniątek
I tak to się zaczęło. Tak zaczęła się jej współpraca z diabłem. Niedługo po tym pierwszym razie sama zaproponowała siostrze oddziałowej swoją gotowość do asystowania przy aborcjach. Oczywiście początkowo nie obyło się bez pewnych oporów, ale przecież człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, a w dodatku w jej przypadku – jak sądziła – korzyści niemal równoważyły straty. Nie musiała teraz już tak często z ciężkim sercem patrzeć na szczęśliwe mamy tulące w ramionach swoje dzieci, ani obawiać się, że pewnego dnia może skrzywdzić któregoś z tych pięknych maluszków. Te, których rozdarte ciałka każdego dnia spadały do ginekologicznego kubła w niczym przecież nie przypominały różowych bobasków, a kobietom, które je poczęły nie dzieje się żadna krzywda, skoro ich nie chciały ani nie potrafiły pokochać. Z czasem nie szukała już nawet takich usprawiedliwień dla własnych uczynków.
Uratował ciocię
Taka sytuacja trwała ponad cztery lata, aż do czasu wielkiej tragedii, jaka przydarzyła się jej siostrze, a która – choć cały świat Teresy przewróciła do góry nogami – uratowała jej duszę. Siostra Teresy po ciąży, której od początku towarzyszyły poważne powikłania, a także podejrzenie wady płodu, po skomplikowanym porodzie urodziła synka z dużym niedotlenieniem mózgu. Już pierwsze badania potwierdziły przypuszczenia lekarzy sprzed porodu: dziecko cierpiało na zespół Downa. Teresa nigdy nie zapomni pierwszych słów, jakie jej młodsza siostra skierowała do męża i najbliższych, którzy przyszli wesprzeć ją w tym trudnym dniu, kiedy miesiąc po porodzie mogła wreszcie zabrać synka do domu. „Spójrzcie jaki on jest boski” – powiedziała z niekłamanym zachwytem w głosie, całując małe, wychudzone ciało synka tak bardzo nieprzypominające uroczych bobasków z sali porodowej, których Teresa swego czasu tyle się naoglądała. Tego pierwszego zachwytu nie zabiły nawet kolejne długie miesiące, które trzeba było spędzać u rozmaitych specjalistów, nieprzespane noce, kłopoty z karmieniem dziecka, ani nawet ten 11-ty, ostatni miesiąc życia dziecka, który na zmianę z siostrą Teresa spędzała w szpitalu, asystując lekarzom w walce o każdy oddech chłopczyka. Tę walkę niestety przegrali, ale Teresa wiedziała, że nie wróci już do tego, w czym brała udział zanim Bóg obdarzył ich rodzinę tym cudem w postaci małego Marianka. To nie było takie łatwe. Trzeba było podjąć wiele radykalnych i czasem dość ryzykownych decyzji. Ale najtrudniejsza była walka z własnym poczuciem winy i wyrzutami sumienia. Z czasem jednak zrozumiała, że nie powinna z tym walczyć. Ta świadomość własnej grzeszności i wyrzuty sumienia, które stale odczuwała i to nawet po generalnej spowiedzi, którą odbyła przed pogrzebem siostrzeńca, świadczyły o tym, że jej dusza właśnie wraca do zdrowia. A powrót do zdrowia czasem boli i to prawie tak, jak sama choroba.
Zacząć jeszcze raz
Kolejne lata to jedna wielka wędrówka do „utraconej niewinności” i próba zadośćuczynienia Bogu i ludziom za popełnione zło. Teresa nie poszła na łatwe rozwiązania. Odrzuciła dwukrotnie propozycję małżeństwa, pozbawiając się tym samym upragnionego szczęścia rodzinnego z własnymi dziećmi. To swoista „kara”, jaką wymierzyła samej sobie. Pracuje jako pielęgniarka w jednym ze śląskich hospicjów, a jako wolontariuszka pomaga w ośrodku dla dzieci z ciężkimi wadami rozwojowymi i w jednym z Domów Pomocy Społecznej dla dorosłych. Działa także aktywnie na rzecz ochrony życia nienarodzonych na razie w dość prozaiczny sposób, rozprowadzając ulotki i plakaty dotyczące ochrony życia ludzkiego.
Ta szczera rozmowa, którą przed rokiem przeprowadziłyśmy okazała się dla niej próbą generalną przed pierwszym publicznym świadectwem własnego życia, jakie wkrótce potem miała okazję złożyć na Jasnej Górze przed dość sporą grupą młodych ludzi. Nie wie, czy jeszcze kiedyś się na to odważy, ale od tego czasu czuje się dużo spokojniejsza. Ci młodzi ludzie pomogli jej zrozumieć, że Bóg ją kocha, potrzebuje jej i już dawno jej wybaczył, nawet jeśli ona sama nie wybaczy sobie do końca życia.
Zobacz całą zawartość numeru ►