Jezus prowadzi mnie do dzieci
Siostra dr Bożena Leszczyńska OCV, asystentka pastoralna w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie-Prokocimiu, opowiada o swojej obecności i posłudze wśród chorych dzieci.
2017-06-19
REDAKCJA: – Jaka była Siostry droga do posługi chorym dzieciom? Jak to się stało, że wybrała Siostra takie właśnie życie?
S. BOŻENA LESZCZYŃSKA: – Po dwudziestu kilku latach towarzyszenia chorym dzieciom, mogę powiedzieć, że na pewno jest to sprawa Pana Boga. Sama takiego życia nie mogłabym sobie wymyśleć. Z coraz większym zachwytem patrzę, jak to właśnie Bóg zatroszczył się o wszystko, by spełnić moje pragnienie, a dobrze pamiętam, że najczęściej prosiłam: „Jezu, chcę być jak najbliżej Ciebie”. Nie wiedziałam wówczas jeszcze, że jedną z najważniejszych form tej bliskości jest krzyż. I tego Bóg cierpliwie i powoli mnie uczył. Poprzez cierpienie osobiste, moich bliskich i innych ludzi ukazywał swą miłość i troskę. Zawsze jest obecny w tym, który cierpi i oczekuje pomocy.
Kończyłam studia polonistyczne, wczytywałam się w teksty o znaku krzyża w literaturze pięknej i wówczas jeszcze nic nie zapowiadało tego, że Bóg wezwie mnie do „sanktuarium swego cierpienia”, czyli do dziecięcego szpitala. Przyznam, że byłam bardzo zaskoczona tą propozycją. Cierpienie dzieci przerastało moje wyobrażenia. A właśnie wśród nich, w dziecięcej klinice w Warszawie, miałam podjąć moją pierwszą w życiu pracę po wstąpieniu do zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa. Pracowałam przez rok, najpierw w laboratorium przy myciu probówek, a potem jako salowa. I codziennie w chorych dzieciach czekał na mnie Mały Jezus. Taki, jaki mnie zachwycił w kaplicy u sióstr. Ale w szpitalu – ożył uśmiechem, cierpieniem, oczekiwaniem na każdą nawet najkrótszą razem spędzoną chwilę. Tak właśnie zaczęła się moja wielka miłość. Ujrzałam w chorych dzieciach cierpiące Oblicze mojego Pana. Sama nieraz zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że oddałam im swe życie, że miałam siłę, by pokonywać różne trudności, żeby tylko wśród nich pozostać, służyć im… Myślę, że Pan Bóg przygotowywał mnie do tego od dawna. Tę wrażliwość na cierpienie wyniosłam zapewne z domu. Tata, który zmarł półtora roku temu, nieraz opowiadał mi, jak cała rodzina cierpiała w czasie wojny. Miał wtedy kilka lat. Widziałam też jego łzy, gdy wspominał o tym, jak tuż po wojnie jako 14- letni chłopiec zachorował na gruźlicę kości i cały Wielki Post spędził samotnie w szpitalu, bardzo cierpiąc. Wtedy przychodzili do niego ksiądz i siostra zakonna. To właśnie ona go pocieszała i ocierała łzy. Nigdy o jej dobroci nie zapomniał. „To Bóg przez jej serce przychodził do mnie”– kończył zawsze swą opowieść. Nie zapomnę też, jak mama mówiła mi o swoim ukochanym starszym bracie Stasiu, który tuż po wojnie, w wieku 16 lat, zmarł na zapalenie płuc. Nie było możliwości przewiezienia go do oddalonego o 20 kilometrów szpitala, nie było lekarza. Nie da się opowiedzieć, co przeżywali wówczas moi dziadkowie i siostry Stasia, ale nigdy nie było w nich żalu do Boga. Poprzez te bolesne wspomnienia moich rodziców Bóg kształtował moje serce, by stało się wrażliwe na cierpienie drugiego człowieka. Teraz rozumiem, że nie po to słuchamy i czytamy o cierpieniu innych, by z tą wiedzą pozostać obojętnym. Jedyną właściwą odpowiedzią na krzyż drugiego człowieka jest współuczestnictwo. Trzeba po prostu z miłością trwać pod krzyżem Jezusa z tymi, którzy cierpią. Dopiero ta decyzja przynosi zranionemu sercu pokój.
– Posługuje Siostra w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie-Prokocimiu. Na czym polega Siostry praca i co należy do Siostry codziennych obowiązków?
– Ze szpitalem w Prokocimiu związana jestem od ponad 20 lat. Najpierw byłam wolontariuszką na oddziale hematologii, bo ze względu na czekającą mnie operację serca nie mogłam podjąć pracy. Potem przez 3 lata pracowałam w szpitalnej bibliotece, więc oczywiście znowu odwiedzałam chore dzieci. Kolejny etap formacji zakonnej wymagał jednak opuszczenia Krakowa. Ciężko mi było zostawić szpital, ale wyjechałam na półtora roku. Wiem, że dzieci bardzo modliły się, bym wróciła i czekały. I wtedy, na prośbę o możliwość złożenia profesji wieczystej, otrzymałam list od sióstr z Rady generalnej, że trzeba, bym znalazła taką drogę życia konsekrowanego, która pozwoli mi pozostać w szpitalu. Modlitwa chorych dzieci – jak widać − ma moc ogromną i może wszystko w życiu dorosłego człowieka poprzestawiać. Powróciłam więc do Prokocimia, jak mogłam najszybciej, a ks. kardynał Franciszek Macharski – niezapomniany przyjaciel małych pacjentów, w odpowiedzi na moje głębokie pragnienie powiedzenia Bogu „tak” na zawsze, udzielił mi uroczystej konsekracji w ramach indywidualnej formy życia konsekrowanego, zwanej ordo consecrationis virginum (stan konsekracji dziewic), potwierdzając w ten sposób moją misję w Kościele. Na pytanie, jak ma wyglądać teraz moje życie, powiedział z uśmiechem, by zawsze było „tak, jak chcą chore dzieci”. A one chciały na przykład, abym była ubrana zwyczajnie, jak mama i żebym była z nimi od rana do wieczora.
Od tej chwili pomagam więc kapelanowi, ks. Lucjanowi Szczepaniakowi SCJ, w duszpasterstwie szpitala jako asystentka pastoralna. Dbam o kaplicę, prowadzę bibliotekę religijną i oczywiście codziennie odwiedzam chore dzieci. Ukoronowaniem mojej obecności pośród nich i najważniejszą posługą jest to, że jestem nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej. Nigdy wcześniej nie marzyłam o pełnieniu tak zaszczytnej misji.
– Skąd taki pomysł?
– Oczywiście nie wymyśliłam tego sama. Kiedyś wieczorem 16-letnia Magda na kardiologii dzieliła się ze mną swoim lękiem przed czwartą operacją serca. „Możesz mi przynieść Pana Jezusa?”− zapytała z nadzieją w głosie. „Tylko On może mi pomóc”. Byłam zaskoczona tą prośbą. Razem z innymi dziećmi z sali zaczęła mnie przekonywać, że byłoby cudownie, gdybym miała taką możliwość. Nie spałam wtedy całą noc. Modliłam się, by Magda przeżyła operację i by jej pragnienie, jeśli jest to wolą Boga, spełniło się. Dla siebie modliłam się o odwagę. Następnego dnia ks. Lucjan napisał prośbę w tej sprawie do ks. kardynała Stanisława Dziwisza. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Nie muszę mówić o radości, jaką ujrzałam w oczach Magdy, gdy po szczęśliwie przeżytym zabiegu, mogłam na oddział intensywnej terapii zanieść Jej Pana Jezusa ukrytego w białej Hostii… Od tej chwili minęło już pięć lat, a mi wciąż drży serce i dziękuję Jezusowi za wielkie rzeczy, jakie mi uczynił. Bardzo często przez parę godzin pomagam więc księdzu i przemierzając długie szpitalne korytarze, zanoszę Najświętszy Sakrament – Największe Szczęście tym, którzy oczekują. Czynię to w stroju podobnym do mojego błękitnego jak niebo habitu. I jestem najbliżej Jezusa, tak jak pragnęłam, choć na pewno na tak piękną obecność nie zasługuję. I to właśnie Jezus prowadzi mnie do dzieci i ich rodziców. Szpital jest ogromny i sama nie umiałabym znaleźć tych, którzy są w największej potrzebie.
– Proszę opowiedzieć, czego uczą Siostrę spotkania z małymi pacjentami i ich najbliższymi? Co z tych spotkań czerpie Siostra dla siebie?
– To również bardzo obszerny temat. Dzieci uczą mnie pokory i radości pomimo cierpienia. Uczą prawdziwej wiary, głębokiej miłości i niezachwianej nadziei. Uczą miłości krzyża, uczą ufności i wdzięczności. Niedawno 8-letni Marcinek z hematologii napisał mi ułożoną przez siebie modlitwę. Obiecałam mu, że tym jednym zdaniem będę się modlić odtąd codziennie: „Panie Jezu, dziękuję Ci, że jesteś przy mnie i że pomagasz mi być dobrym”. Cóż więcej potrzeba? Znamy się od kilku lat, tak długo, odkąd choruje. Niedawno na oddziale przyjął I Komunię Świętą. Nie umiem opisać szczęścia, z jakim oczekiwał na ten dzień i z jakim codziennie przyjmuje Jezusa. Z podziwem patrzę, jak w skupieniu się modli. W jego oczach widać niebo duszy. Ten chłopiec swoim pokornym cierpieniem naprawdę pomaga Jezusowi nieść krzyż.
Dzieci będące bardzo blisko Boga, są prawdziwymi mędrcami. Nieraz przekazują mi swoje myśli, a gdy pytam, czy mogę powiedzieć to dorosłym, dziwią się: „To oni tego nie wiedzą?”. Małe dziecko jest pewne, że Bóg istnieje i nie ma wątpliwości, że jest przez Niego kochane. Marcinek pocieszał mamę, mówiąc by wcale nie martwiła się tym, że choroba powróciła, bo dla niego większym szczęściem niż zdrowie jest to, że będzie mógł wcześniej przyjmować Komunię Świętą.
– Dla takich chwil i spotkań warto podjąć nawet największy wysiłek... Ale z pewnością przychodzą również trudniejsze momenty. Co zatem w tej posłudze jest najtrudniejsze, a co przynosi największą radość?
– Może najpierw o radości! Radością jest możliwość służby cierpiącym dzieciom, czyli samemu Jezusowi, który w nich jest obecny. Radością jest widzieć, jak wracają do zdrowia i opuszczają szpital. Jeszcze większą radością jest to, że razem ze zdrowiejącym ciałem, tutaj w szpitalu zdrowieje dusza. Nieraz słyszę, że to przeżyte cierpienie sprawiło, że dziecko stało się dojrzalsze, że w wierze ugruntowali się jego najbliżsi. Czasem radość, jak drogocenna perła, tkwi także w głębi ogromnego bólu, gdy dziecka nie da się uratować, ale rodzice nie tracą wiary i choć bardzo cierpią, potrafią Bogu dziękować, że dał im je choć na parę dni, kilka czy kilkanaście lat… Tak, jak mama Wiktorii, która napisała, że dziękuje Bogu, że dał jej córkę na 16 lat: „Przecież, jak się rodziła, nikt mi nie powiedział, na ile ją dostałam. Nawet jeżeliby Bóg powiedział: daję Ci ją na rok, 5 czy 16 lat, to czy bym jej nie wzięła... oczywiście, że bym ją chciała!”.
Tak, jak do ratowania zdrowia szpital w Prokocimiu jest dobrze przygotowany, tak też jest, jeśli chodzi o ratowanie duszy. Piękna kaplica z nieustanną adoracją Najświętszego Sakramentu i łaskami słynącym obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy jest prawdziwym skarbem szpitala i jego sercem. Tutaj niedawno modlił się papież Franciszek. W tym szpitalu był św. Jan Paweł II. Tutaj od dwudziestu kilku lat posługuje wytrwale ksiądz Lucjan. Był lekarzem, ale w odpowiedzi na Boże wezwanie, podjął decyzję, że będzie leczył dusze, bo to jest najważniejsze. Na nieustannym dyżurze, codziennie pochylający się z troską nad głębią ludzkiego cierpienia, sprawuje sakramenty, ratuje nadzieję i wiarę, podnosi na duchu i cierpliwie tłumaczy, że Bóg jest Miłością. Radością jest spotkać w życiu kogoś tak oddanego.
Najtrudniejsze zaś dla mnie jest to, gdy widzę, że ludzie chcą za wszelką cenę ratować tylko zdrowie fizyczne, a zupełnie zapominają, że Bóg wszystkim dał nie tylko śmiertelne ciało, ale i nieśmiertelną duszę. Albo to, że kilkunastoletni chory chłopiec powiedział mi, że jest ateistą, a dziewczynka na pytanie o I Komunię, odpowiedziała, że nie będzie jej miała, bo mama nie chce. Najtrudniejsze jest to, że zdarzają się rodzice, którzy nawet w obliczu poważnej choroby swego dziecka, nie myślą, by je ochrzcić. Nieraz też są tak „nowocześni”, że mówią: „jak dorośnie, to sobie religię wybierze”, i wszystko im jedno. Najtrudniejsze jest to, że Bóg jest im niepotrzebny, chyba, żeby codziennie czynił cuda. Mają czas na wszystko, ale nie mają go dla Boga i szerokim łukiem omijają kaplicę, a potem mówią krótko: „Boga nie ma” i tę swoją „wiedzę” przekazują innym. Nie chcą Go szukać, nie starają się wiary poznać. A przecież jest ona nie tylko darem, ale też wysiłkiem. Jest trudną, codzienną pracą i zadaniem na całe życie.
– Zadaje czasem Siostra Bogu pytanie o cierpienie dzieci? Jak Siostra radzi sobie z tą sytuacją?
– Nie, teraz już nie pytam Boga, dlaczego dzieci cierpią, skąd cierpienie… Widzę, że to sam Bóg w nich cierpi i oczekuje na moje zrozumienie i serce. Co mogę dla tego dziecka i jego bliskich zrobić, jak pomóc? − o to pytam Boga zawsze. Pytanie o cierpienie niezawinione jest trudne, trudne jak krzyż Jezusa. Jeśli ludzie są wierzący, to tam razem znajdujemy odpowiedź.
Gdy 10-letni Krzyś bardzo cierpiał i nic nie było mu w stanie pomóc, płakał i pytał z bólem: „Dlaczego mi się to przydarzyło, dlaczego nie jestem taki zdrowy, jak mój brat? Jestem jak poduszka na igły, ciągle kłuty! Powiedz, dlaczego?”. Mogłam tylko modlić się i tulić go do serca. „Dziękuję, że jesteś ze mną, że mam się komu wyżalić, pamiętam, co mówiłaś mi o Jezusie” − powiedział po chwili. Za kilka dni otrzymałam od niego niezwykły prezent, który mam do dziś: krzyżyk zrobiony ze szpatułek związanych bandażem, a na ramionach wypisane czerwonym pisakiem dwa imiona: „Krzyś i ciocia Bożenka”. „Jak myślisz, co jest w życiu najważniejsze?” – zapytałam go kiedyś. „Miłość Boga i cierpliwość” – odpowiedział chłopiec. Odszedł do Boga w nocy, kilkanaście lat temu, w Niedzielę Miłosierdzia. Zdążył czuwającemu wówczas przy nim tacie wyszeptać z zachwytem ostatnie słowa: „Tatusiu, zobaczyłem Anioła!”. Z rodzicami Krzysia przyjaźnię się do dziś.
Z sytuacją cierpienia dzieci, tak naprawdę, to sobie nie radzę. Dlatego pracuję w szpitalu. Pokój memu sercu przynosi jedynie to, że choć niektórym cierpiącym mogę pomóc. Dotknąwszy ich krzyża, nie mogłabym już żyć spokojnie i cieszyć się własnym szczęściem. Myślę często również o tych dzieciach, które cierpią z powodu wojen, głodu, przemocy. I pojąć nie mogę, jak dorosły człowiek może krzywdzić małe dziecko, jak może odbierać mu prawo do życia, jak chore może zabić, twierdząc, że jest bez wartości. Nie rozumiem „czarnych marszy” i ludzi krzyczących, że dziecko jest ich własnością. Cierpienie, w którym nie ma Boga, jest dla mnie nie do udźwignięcia. To cierpienie, którego twórcą jest zły duch i z którego podpowiedzi korzysta człowiek. Myślę, że o to, dlaczego dzieci cierpią, pytać więc trzeba przede wszystkim człowieka. To człowiek zabija zamiast ratować, odbiera dziecku radość życia i nie rozumie, że życie jest darem Boga.
Wydawać by się mogło, że w szpitalu dziecięcym takich pytań nie ma. Niestety są, ale zadają je właśnie dzieci. One rzadko dopytują się o sens swojego cierpienia, a jeśli nawet pytają, to najczęściej szybko same znajdują odpowiedź. Ale słyszę nieraz ich pytania: „Dlaczego są wojny, dlaczego dzieci muszą cierpieć, dlaczego mama nie chce dziecka, które jest chore i kalekie, a przecież takie właśnie potrzebuje największej miłości?” I nie pytają o to cierpienie Boga, tylko nas dorosłych i za nas nieraz ofiarują swój własny ból. Z ich ust nigdy nie słyszałam żadnego oskarżenia wobec Boga.
– Wiem, że jest Siostra dla małych pacjentów często jak „druga mama”. Czego najbardziej potrzebuje mały pacjent?
– Nie staram się nawet zastąpić choremu dziecku mamy, bo to po prostu niemożliwe. Ale rzeczywiście w szpitalu, a także poza nim, gdy dziecko jest już w domu, pomagam czasem „jak mama”. Dotyczy ta pomoc głównie dzieci, którym tej najdroższej w życiu osoby zabrakło. One mają w mym sercu miejsce szczególne.
Zupełnie niedawno 8-letni Adrianek, który znalazł się w tej najtrudniejszej dla dziecka sytuacji − utraty rodziców – potrzebował, bym była przy nim, gdy nikt z bliskich już być nie mógł. Kilka więc tygodni codziennie przychodziłam wieczorem, by utulić go do snu… Zawsze czekał. Sen po tych trudnych przeżyciach i ciężkiej operacji nie przychodził łatwo. W czasie jednak różnych opowieści i wymyślanych na poczekaniu bajek, a przede wszystkim dzięki Aniołowi Stróżowi, którego wzywaliśmy na pomoc, stawał się możliwy i mocny… Pamiętam też dobrze Agnieszkę, cudem ocalałą z wypadku, w którym zginęli jej rodzice. Zaprzyjaźniłyśmy się w szpitalu i często odwiedzałam ją potem w domu, by pomóc w szkolnych zadaniach. Pewnego dnia zadzwoniła i poprosiła, bym w południe przyjechała na dworzec, bo jedzie na kolonie nad morze. „Babcia mnie odprowadzi, ale bądź koniecznie, to ważne” – usłyszałam w słuchawce. Oczywiście zwolniłam się na chwilę z pracy i prośbę spełniłam. A potem dziewczynka często telefonowała i opowiadała mi, jak jest pięknie i jak się czuje. Przez całe kolonie nikt nie wiedział, że nie ma rodziców. „Jak dobrze, że jesteś!” − powiedziała po powrocie. „Wiesz, wszystkie koleżanki myślały, że jesteś moją mamą. Nie zrozumiałyby mnie, gdyby znały prawdę” – dodała.
Dzieci, czy to zdrowe, czy chore, zawsze potrzebują czułości, bliskości, ciepła, po prostu miłości, nieustannej miłości, wyrażanej przez pełną empatii obecność i uśmiech. Oczekują zainteresowania, rozmowy czasem na bardzo trudne tematy i oczekują świadectwa żywej wiary. Pamiętam, jak kiedyś czteroletni Adaś poprosił mnie, bym sprawiła, by jego mama po prostu zaczęła się uśmiechać. Choroba nowotworowa nie bolała go tak, jak łzy i rozpacz mamy, która siedziała przy łóżku i płakała. A gdy choremu Oliwierkowi mama powiedziała, że chciałaby cierpieć zamiast niego, chłopczyk rozpłakał się i poprosił: „Mamusiu, nigdy tak nie mów, nie zniósłbym twego cierpienia”.
Dziecko potrzebuje tego, by dorośli, którzy są przy nim, byli odważni, i nie bali się ani choroby, ani nawet śmierci. A taką miłość, dobroć i odwagę może dać człowiekowi wiara w Boga, który zechciał przyjść na świat jako Dziecko i dźwigał na Krzyżu nasze boleści, by otworzyć nam Niebo…
Zobacz całą zawartość numeru ►