Alergiczne małżeństwo

Piękna historia miłosna z alergią w tle.

zdjęcie: PIXABAY.COM

2017-08-11

 

Miałem wtedy lat 9, może 10. Pojechałem z rodzicami do Koniakowa na rodzinną oazę Ruchu Światło-Życie. Był wspaniały, gorący i pachnący lipiec. Animatorzy podzielili dzieciarnię na grupy. Modliliśmy się, śpiewaliśmy przy akompaniamencie gitar, a w wolnym czasie hasaliśmy po łączkach, na których rosły jaskry, rumianki i koniczyna. Kiedyś zdarzyło się, że nasi tatusiowie pomagali w polu przy grabieniu siana. My – wspaniałe chłopaczyska, chcieliśmy im pomóc. No i wtedy zrozumiałem, że coś jest ze mną nie tak. Oczy stały się czerwone, swędziały, łzawiły i piekły. W nosie kręciło, jak po pociągnięciu pieprzu. Kichaniu nie było końca i bardzo szybko zabrakło czystych chusteczek. Koledzy zaczęli robić krok w tył, zaś ich mamy widziały we mnie źródło groźnej „tropikalnej” infekcji. Przy jedzeniu mój widok nie był apetyczny, zaś pociąganie nochalem psuło chwile nabożnej ciszy w kaplicy. Mama niepokoiła się bardzo, bo objawy nie ustępowały. Nieco lepiej było jedynie podczas deszczu. Po powrocie do domu mój wujek Janek, domowy doktor, stwierdził, że jestem uczulony na pyłki letnich roślin, najpewniej traw. Wtedy też po raz pierwszy wypowiedział owo „wyróżniające” słowo – alergik.

Rzeczywiście latem wyróżniałem się wielce osobliwie. Kiedy moi rówieśnicy podczas wakacji bawili się w „czterech pancernych”, ja zazwyczaj byłem „Szarikiem”, bo doskonale pociągałem nosem. Podczas zaciekłych piłkarskich rozgrywek o torebkę landrynek, ja byłem zawsze bramkarzem z paczką chusteczek w spodenkach. Wycieczki rowerowe też miały stały scenariusz. Przeważnie zamykałem peleton, by salwy mojego kichania nie obrzydzały drogi jadącym za mną cyklistom. Podczas zbierania jagód i grzybów, zawsze miałem wokół siebie dużo miejsca. Wędkować też nie mogłem chodzić, bo głośnym trąbieniem płoszyłem ryby. Brzmi to może zabawnie, ale tak naprawdę – cierpiałem! Alergie wchodziły dopiero w „modę”, więc skutecznych leków było mało. Trzeba było przetrzymać.

Z czasem wymyśliłem dla siebie swoistą kurację antyalergiczną. Podczas upalnych wakacyjnych dni siedziałem sobie w domu. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce – najwięcej o żywotach świętych i przygodach dawnych misjonarzy. Słuchałem płyt gramofonowych z muzyką poważną, najczęściej mistrza Jana Sebastiana Bacha. Pisałem listy do wujka zakonnika. Grałem w szachy. Sklejałem modele samolotów i okrętów. Majsterkowałem z dziadkiem. Porządkowałem filatelistyczne zbiory taty. Dbałem o duże domowe akwarium. Doglądałem zbioru kaktusów i sukulentów. Uczyłem się fotografii i ciemniowej obróbki zdjęć z wujkiem. Z domu wychodziłem wieczorem, kiedy alergeny nie były już tak zjadliwe. Obserwowałem wtedy ptaki, wabiłem nocne owady „na światło” i spoglądałem przez wielką lornetkę na rozgwieżdżone niebo. Może to dziwne, ale z perspektywy czasu widzę, że to wtedy narodziły się wszystkie pasje, które pozostały ze mną w dorosłym życiu.

Wtedy też moim ulubionym miejscem stało się wnętrze kościoła. Tam zawsze było chłodno. Ostre słoneczne światło obłaskawiały kolorowe witraże. Przepięknie też pachniało mirrą i woskiem świec. Zapach był balsamem na mój nos. Z czasem rozpocząłem wyprawy do pobliskich kościołów w Bytomiu, Piekarach Śląskich, Chorzowie. Tam odnajdowałem postaci świętych, o których wcześniej czytałem. Kościelny klimat bardzo mi służył zdrowotnie, a z czasem – duchowo, wszak spodobało mi się wyjątkowo być sam na sam z Panem Bogiem. Tak sobie myślę, że to właśnie wtedy doświadczyłem łaski modlitwy – rozmowy z Nim.

Tak oto mijały kolejne lata. Pewnego 1 września, zaraz po akademii na rozpoczęcie nowego roku szkolnego, zasiadłem w licealnej klasie i dostrzegłem nową koleżankę, której przed wakacjami z nami nie było. Zauważyłem bez trudu, bo ona także „wyróżniała się” dobitnie. Oczywiście wyróżniała się także urodą, ale najbardziej – kichaniem i pocieraniem oczu. Zrozumiałem, że w mojej alergicznej niedoli nie jestem już w klasie sam. Pamiętam, że kiedyś ruszyłem jej na pomoc, kiedy zapomniała chusteczek higienicznych. Ja, „dżentelmeńsko” odstąpiłem jej mój żelazny zapas. Wtedy też odbyliśmy pierwszą rozmowę z cyklu: „Jak przeżyć lato bez psikania nosem!?”. Tematu oczywiście nie wyczerpaliśmy, więc wracaliśmy do niego chętnie, tym bardziej, że z czasem pojawiały się inne wspólne tematy.

Kolejne wakacje przyniosły mi najwspanialszą przygodę młodzieńczych lat. Był to trzeci stopień stacjonarnej oazy młodzieżowej w Krakowie. Cudowne dwa tygodnie prowadzone przez muzyka, historyka, gawędziarza i wspaniałego duszpasterza – śp. ks. Henryka Markwicę. To on oprowadzał nas po wszystkich kościołach Starego Krakowa, Bielan, Tyńca, Nowej Huty, Starego Wiśnicza, Mogiły i Łagiewnik. To były godziny modlitwy we wspaniałej scenerii gotyku i baroku. Wzniosłe przeżycia przy muzyce Bacha, Haendla i Francka. Wzruszenia przy obrazach Wyspiańskiego, Mehoffera i Matejki. Kraków był też doskonały zdrowotnie. Wystarczyło jedynie przeżyć uciążliwości podróży w gorącym pociągu. Na miejscu zaś można było dosłownie „przeskakiwać” z kościoła do kościoła. Alergia dokuczała tym samym niewiele. To wtedy zakochałem się w Krakowie.

W klasie maturalnej doskonale już wiedziałem, że moja „alergiczna koleżanka” będzie wybranką na całe życie. Snuliśmy plany, dużo rozmawialiśmy, zdobywaliśmy wykształcenie i czekaliśmy na wakacje. Wtedy można było „randkować” do woli. Co do „randkowania” – były to wyjazdy do kościołów Krakowa (kilka razy w ciągu wakacji), na Jasną Górę, do Panewnik, na Górę św. Anny, do Turzy Śląskiej, Pszowa, Piekar Śląskich, Bogucic, Wambierzyc, Radziejowa. Ktoś powie: „Ale nuda… Takie sakralne wakacje”. No cóż, szeroko pojęta sztuka i architektura sakralna była zawsze naszą wspólną pasją, a poza tym, zawsze najlepiej było nam blisko Niebiańskiego Taty. Bez mała 26 lat temu wzięliśmy Go jako Świadka naszego sakramentalnego: „Nie opuszczę Cię aż do śmierci!”. Potem nasze zwyczaje przelaliśmy na córkę, która nieustająco wędruje z nami. Tę naszą rodzinną bliskość i więź cenimy sobie przeogromnie, traktując jako wielki dar z nieba.

Lata mijają. Na wszelkie uczulenia wymyślono już specjalistyczne medykamenty. Wystarczy połknąć pigułkę i ulga murowana. My przyzwyczailiśmy się już chyba do tego letniego kichania. A może chcemy po prostu tym kichaniem przypominać sobie czas zakochania, jedzenia fasolki po bretońsku jedną łyżką, pożyczania sobie kropli do nosa… I tych niezapomnianych chwil chłodu, wytchnienia i ulgi w kościelnych wnętrzach, nade wszystko zaś wspólnotowej bliskości z Nim – Bogiem Przyjacielem. Nadto, czasem warto doznać uciążliwości medycznej alergii, by z humorem wyznać: owszem, mamy uczulenie na pyłki brzozy, bylicy i topoli… Ale nie mamy alergii na siebie, w naszym małżeństwie. I Bogu dzięki! Najpewniej zawdzięczamy to naszym ucieczkom przed pyłkami i alergenami do kaplic i kościołów… Gdzie czekał na nas ON!


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, Miesięcznik, 2017-nr-08, Autorzy tekstów, Glanc Jacek, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024