Woda święcona "na oczy"
Od objawień Matki Bożej w Gietrzwałdzie mija właśnie 140 lat. Pani Gietrzwałdzka czczona jest przez wielu jako Lekarka dusz i ciał ludzkich. Pielgrzymi przybywający do Gietrzwałdu proszą Ją o dar uzdrowienia.
2017-09-01
W mieszkaniu mojej babci Heleny stały meble typowe dla starego stylu śląskiego. W pokoju gościnnym dominowała wielka sofa z haftowanymi poduchami, przy której stała okazała kencja – palma o palczastych liściach. W sypialni najważniejsze było łoże małżeńskie z pierzynami wypełnionymi gęsim puchem oraz nocne stoliki na wygiętych nóżkach. Było tam też duże lustro z konsolą, na której babcia ustawiała bibeloty. W małym pokoju stała witryna ze starą porcelaną i najcenniejszymi książkami – żywotami świętych, spadkiem po moim pradziadku. Był tam też orzechowy stolik, który babcia zmieniła w mały ołtarzyk. Królował na nim prymicyjny krzyż mojego wujka. Na ścianach mieszkania wisiały charakterystyczne dla Śląska oleodruki. Najokazalsza była „Ostatnia Wieczerza” mistrza Leonarda, na którą spoglądam po dziś dzień. Najprzytulniej było jednak w kuchni. To tam zawsze pachniało jedzonkiem i kawą zbożową. Na ścianie wisiał tam bardzo duży krzyż – prezent ślubny, który babcia Helena otrzymała od swojej matki, ze słowami: „Pamiętaj, to On musi być najważniejszy w waszym życiu!”. Jako malec klękałem z babcią przed tym krzyżem i modliłem się za cały świat, bo mieliśmy tak dużo intencji. W kącie kuchni stał kredens, nazywany na Śląsku – byfyjem. To w nim przechowywało się chleb, kaszę, ryż, cukier i pachnące przyprawy z cynamonem i gałką muszkatołową na czele.
W kredensie było też miejsce specjalne. Uwielbiałem, gdy babcia z lekkim zgrzytnięciem zawiasów otwierała drzwiczki bocznej szafki. Tam leżały modlitewniki, różańce, Pismo święte, obrazki Świętych, wiekowe medaliki… i małe buteleczki zamykane aptecznymi korkami. Było ich kilkanaście – ze szkła białego i brązowego, małe i nieco pojemniejsze. Na każdej z nich była karteczka, na której babcia ołówkiem kopiałowym pisała: „woda święcona z Piekar” albo „poświęcone winko z Gidel. Były więc w tej „kolekcji” sakramentaliów kropelki uświęconej wody z Częstochowy od Świętej Barbary, z Góry Świętej Anny, od Świętej Kingi ze Starego Sącza, od Matki Boskiej Pocieszenia w Jodłówce, ze „Studzienki” w Hermanowej, z Lourdes i święcona woda z naszego kościoła zaczerpnięta w Wielką Sobotę. Przywożenie wody święconej było swoistym rytuałem towarzyszącym wszelkim rodzinnym pielgrzymkom. Nadto babcia mogła liczyć na wsparcie w tej materii ze strony misjonarzy – kolegów mojego wujka, którzy często bywali w naszym domu. Wracając z głoszenia rekolekcji lub misji przywozili nowe „zapasy” poświęconej wody, obrazki z sanktuariów oraz przewodniki. Sami też często snuli zasłyszane opowieści o cudownych zdarzeniach, uzdrowieniach i nawróceniach dokonujących się w miejscach, które odwiedzali.
Babcia z wielkim nabożeństwem traktowała wodę święconą. Często dolewała jej do kropielniczki wiszącej przy wejściu do domu. Każdy kto wychodził z domu żegnał się i powtarzał: „z Panem Bogiem”; wracając zaś mówił: „szczęść Boże” i kreślił znak krzyża. Woda święcona była także używana w czasie burzy. Kiedy grzmiało i błyskało, babcia chodziła po strychu, maczała palce w kropielnicy i błogosławiła cały dom. Nie ukrywam, że bardzo dużo wody święconej „zużywałem” ja sam. Otóż podczas choroby – a te w wieku dziecięcym bardzo się ze mną „przyjaźniły” – babcia Helena stawała przy moim łóżku, modliła się nade mną, a potem wodą święconą kreśliła mi na czole znak krzyża świętego. Do dzisiaj pamiętam chłód tej wody na moim rozpalonym gorączką czole.
Babcia miała też wodę, której nie mogło zabraknąć latem. To była woda święcona z Sanktuarium Matki Boskiej w Gietrzwałdzie. To była woda zarezerwowana tylko dla mnie.
Było tak: Kiedy miałem lat 9, może 10 ujawniła się u mnie bardzo silna alergia na trawy i wszelkie polne zielska. Nie mogłem swobodnie oddychać. Oczy stawały się czerwone, swędziały, łzawiły, piekły i bolały. W nosie kręciło, a kichaniu nie było końca. W nocy nie mogłem spać, a rano opuchnięte i posklejane powieki otwierałem z trudem. Wszelkie alergie wchodziły dopiero w medyczną „modę”. Skutecznych leków nie było zbyt wiele. Z czasem pogodziłem się z kichaniem. Najgorsze były jednak oczy!
Pewnego lipcowego ranka pojawił się u nas o. Tadeusz Świderski OMI, wielki przyjaciel mojego wujka. Zobaczył mnie i zdziwił wyglądem moich oczu. Opowiedział wtedy domownikom historię pierwszego cudownego uzdrowienia, które dokonało się w Gietrzwałdzie. Wsłuchiwałem się w opowieść, jak to przed ks. Augustynem Weichselem, proboszczem gietrzwałdzkim stawił się Józef Paulino nauczyciel z Mądłek i oświadczył, że jego żona Maria cierpiała na niebezpieczną chorobę oczu. Wezwani specjaliści oświadczyli, że ta choroba chociaż uleczalna, wymaga długotrwałej i kosztownej kuracji. Przepisane lekarstwa ulżyły nieco cierpieniu, ale Maria i tak musiała przebywać w zaciemnionym pomieszczeniu. Dopiero po użyciu wody z Gietrzwałdu, ustąpił ból i po kilku dniach mogła zupełnie dobrze znosić światło słoneczne, mogła podjąć pracę, pleść, szyć i spełniać inne zajęcia. Mogła normalnie żyć.
Mama z babcią spojrzały po sobie, a o. Tadziu (jak go nazywano u nas w domu) wiedział już, co musi zrobić. Miał zorganizować – „wodę na oczy”! Minęły chyba dwa tygodnie, a święcona woda z Gietrzwałdu i piękny obrazek z modlitwą do Matki Boskiej trafiły do babcinej „kolekcji”. Raniutko babcia dotykała moich powiek palcem zanurzonym w święconej wodzie i modliła się głośno: „Matko Niebieskiego Pana, Lekarko dusz i ciał ludzkich, Pani Gietrzwałdzka, racz wejrzeć na niego łaskawym wzrokiem i uproś u Swego Syna Jezusa Chrystusa tak bardzo potrzebną mu łaskę zdrowych oczu. Przyjdź, litościwa i miłosierna Pani Niebios, z pomocą mojej prośbie”. Potem razem powtarzaliśmy: „Amen!”. Z czasem, to piękne westchnienie zadomowiło się w naszej rodzinie i towarzyszy nam jak swoisty akt strzelisty. Zmieniają się tylko intencje i potrzebujący modlitwy.
Drogi Czytelniku, pewnie zastanawiasz się, czy święcona woda z Gietrzwałdu uleczyła wtedy moje oczy? Odpowiem Ci zdecydowanie: Tak! Kiedy babcia i mama trwały nade mną w modlitwie, na zawsze zapamiętałem ich zatroskanie o kogoś, kogo się bezgranicznie kocha. Oczami duszy poznałem wtedy, co to miłość ofiarna. Na własne oczy ujrzałem też wtedy, co to znaczy – ufać Bogu, ufać całkowicie, bezdyskusyjnie, z wiarą dziecka, na przekór wszystkiemu. Dostrzegłem postawę stopniowania rzeczy ważnych i najważniejszych. Wszak medycyna, medykamenty i lecznicze procedury są istotne i pożyteczne dla człowieka. Najważniejsza jest jednak umiejętność oddania choroby i terapii – woli Boga. Z perspektywy czasu patrzę moimi dzisiejszymi – dorosłymi oczami na tamte chwile i pojmuję, że owo pocieranie moich dziecięcych powiek święconą wodą z Gietrzwałdu nie było jakimś starodawnym „rytuałem”. Zdecydowanie bardziej było żarliwą modlitwą pełną wiary w uświęconą moc sakramentalium darowanego człowiekowi, by jeszcze bardziej zwrócić wszystkie jego zmysły w stronę Stwórcy. Dzisiaj też mam swoją święconą wodę, także z Gietrzwałdu, którą wlewam do kropielniczki przy drzwiach domu. Wszystko po to, by przy kreśleniu znaku krzyża moje oczy uzdolniły się do dostrzegania Bożego dobra w każdym człowieku i w każdym prawym ludzkim działaniu.
Drogi Czytelniku, powiem Ci w zaufaniu… Moje oczy zostały wtedy uzdrowione – z obojętności, braku wrażliwości, zimnego spojrzenia na drugiego człowieka, pobieżnej oceny ludzi na zasadzie „jak cię widzą, tak cię piszą”. Ulga w fizycznym szczypaniu i pieczeniu moich oczu była zaś efektem – przy okazji – ich prawdziwego uleczenia. Wierzę w to…
Zobacz całą zawartość numeru ►