Joasia zatańczy

Nie ma się co łudzić; już i to było szczytem marzeń i całkiem sporym osiągnięciem dla dziewczyny, która z 11 ciężkimi złamaniami, po kilku miesiącach śpiączki i kilku ciężkich operacjach, tylko cudem uniknęła śmierci.

zdjęcie: PIXABAY.COM

2017-09-28

Zapewne niejednemu z nas zdarzyło się być w takiej sytuacji, kiedy miał wrażenie, że jego życie na jakiś czas jakby się zatrzymało. Niby oddychamy, niby jesteśmy, a jednak jakby nas nie było, jakbyśmy trwali w jakimś letargu – zawieszeni pomiędzy dwoma światami – światem ludzi zdrowych i chorych. Nie lubimy mówić o sobie „chorzy” czy „niepełnosprawni”, ale przecież zdrowi również nie jesteśmy. My – czyli pacjenci ośrodków rehabilitacyjnych lub sanatoriów. Trafiliśmy tu, bo ktoś nie nacisnął w porę hamulca lub przekroczył dozwoloną szybkość, bo ni stąd ni zowąd tlen przestał zasilać komórki naszego mózgu, bo przeszliśmy skomplikowaną operację albo mamy za sobą wyniszczającą chorobę lub z kilku innych jeszcze powodów. To taki moment naszej egzystencji, w którym znaleźliśmy się na trudnym i niebezpiecznym zakręcie. Naszemu życiu już prawie nic nie zagraża, przestaliśmy być w centrum rodzinnego zainteresowania, a mimo to – jak nigdy dotąd – potrzebujemy, by ktoś przez jakiś czas pełnił funkcję kogoś w rodzaju asystenta, kogoś, kto pomoże pokonać nieznane dotąd przeszkody i dostosować styl życia do nowych okoliczności i ograniczeń. Musi to też być ktoś taki, kto zechce być dla nas aniołem stróżem, kto spróbuje natchnąć nas nową nadzieją i wiarą w to, że nasze życie może wrócić do normy. Ktoś, kto pomoże zrozumieć, że często w dużej mierze ode mnie zależy, kiedy i na ile życie znów nabierze barw, stanie się piękne, radosne i wartościowe.

Oby wszyscy mieli tyle szczęścia, co pewna siedemnastoletnia dziewczyna, którą poznałam kilka lat temu w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie leczyłam skomplikowane, bo wieloodłamkowe i z przemieszczeniem, złamanie w stawie łokciowym. Czułam się wtedy okrutnie poszkodowana przez los, a przecież na tle Joasi nie tylko ja, ale i większość z nas, pacjentów tamtego rehabilitacyjnego turnusu, sprawiała wrażenie całkiem zdrowych. Do dziś często o niej rozmyślam i zastanawiam się, dlaczego to właśnie jej historia stała się dla wielu pacjentów źródłem wiary w to, że wszystko jeszcze będzie dobrze, że chory kręgosłup przestanie tak strasznie boleć, że po ciężkiej operacji biodra znów uda się stanąć na własnych nogach, a pogruchotaną ręką z wmontowaną w nią metalową szyną będzie można sięgnąć do własnej twarzy.

Na życiowym zakręcie

W swój dramatyczny zakręt życia Joasia wkroczyła dwa lata wcześniej. Było to krótko po ważnym solowym występie przed wymagającą widownią dobrze zapowiadającej się baleriny, za jaką ją wówczas zaczęto uważać. Skąd mogła wiedzieć, że jej życie wkrótce zawiśnie na włosku, a marzenia przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie? W tamten sobotni wieczór wybrała się na prywatkę bez zgody i wiedzy rodziców. Wiedziała, że nie pochwalali podobnych imprez, dlatego zapewniła ich, że będzie się do późna uczyła u koleżanki i na pewno wróci ostatnim autobusem. Kiedy zorientowała się, która godzina, stało się jasne, że nie zdąży dotrzeć na przystanek. I wtedy jeden z kolegów zaproponował, że podrzuci ją na motorze. Zgodziła się bez zastanowienia. Nie pamiętała, jak doszło do wypadku. Później dowiedziała się, że zza zakrętu wyjechała prosto na nich jakaś spóźniona ciężarówka. Kierowca był trzeźwy, podobnie jak kolega, który chciał jej pomóc. W zderzeniu z ciężarówką pasażerowie motocykla nie mieli jednak szans. Marcin zmarł w drodze do szpitala. Nikt nie wierzył, że Joasia przeżyje skomplikowaną, trwającą 6 godzin operację. 3 miesiące leżała w śpiączce, schudła 15 kilogramów, ale przeżyła… Tyle że nie wiedziała, czy warto jeszcze żyć. Ci sami lekarze, którzy przedtem nie wierzyli, że przeżyje, teraz nie dawali jej szans, że kiedykolwiek stanie na własnych nogach. Kazali jej cieszyć się w miarę sprawnymi rękami, mówili, jak wiele miała szczęścia, że w ogóle żyje… Tyle, że ona nie widziała powodu do radości. Przez jej kłamstwo zginął kolega. Taka niepotrzebna, straszna śmierć! Przez pierwsze miesiące po przebudzeniu, skoncentrowana na własnym cierpieniu, niewiele o tym myślała. Z czasem jednak wzrastające poczucie winy sprawiało jej więcej bólu niż kolejne operacje i trudna rehabilitacja, której ani sensu, ani efektów nie dostrzegała. Potrzebna była nawet interwencja psychologów i psychiatry. Nie chciała ich pomocy; nie mogła też patrzeć na kolejnych masażystów i rehabilitantów, którzy starali się ją nakłonić by, poruszyła palcami, dłonią, ręką, nogą. A ona nie potrafiła i nawet nie chciała. Chciała tylko, aby wszyscy dali jej spokój i pozwolili umrzeć. Tak przynajmniej byłoby sprawiedliwiej… Nie musiałaby już tyle myśleć o tamtym dniu ani o Marcinie, którego już nie ma. Po co zresztą miałaby żyć? Żeby spędzić kilkadziesiąt lat na wózku, nękana wyrzutami sumienia? Żeby już nigdy nie stanąć na własnych nogach? Żeby nie zatańczyć?

Ciało i dusza do poskładania

Wszystko zaczęło się zmieniać 13 miesięcy przed naszym spotkaniem w ośrodku rehabilitacyjnym, kiedy w jej domu, wraz z rehabilitantką pojawili się młodzi wolontariusze z sąsiedniej parafii. Okazało się, że jest wśród nich także koleżanka Joasi ze szkoły tanecznej, z którą kiedyś wspólnie tańczyła w jednym ze szkolnych przedstawień. To od niej po raz pierwszy usłyszała: „dziewczyno, jeszcze kiedyś będziesz tańczyć”. Uczepiła się tego wtedy jak ostatniej deski ratunku. Tylko że nic nie wskazywało na to, aby ta deska zdołała udźwignąć wszystkie ciężary Joasi – te które nosiła w swoim niepełnosprawnym ciele i te, które ciążyły na jej duszy. Jej przyszłością będzie co najwyżej inwalidzki wózek. Nie ma się co łudzić; już i to było szczytem marzeń i całkiem sporym osiągnięciem dla dziewczyny, która z 11 ciężkimi złamaniami, po kilku miesiącach śpiączki i kilku ciężkich operacjach, tylko cudem uniknęła śmierci.

Ale któregoś dnia uwierzyła, że może być inaczej. Jej szkoła podjęła się przygotowania baletowej interpretacji „Śpiącej królewny” – przedstawienia, z którego dochód dyrekcja postanowiła przeznaczyć na dalszą rehabilitację i zakup sprzętu rehabilitacyjnego dla Joasi. Już samo to bardzo nią wstrząsnęło, a tu jeszcze okazało się, że Joasia ma zagrać jedną z ról. Nie była to wprawdzie tytułowa rola, ale przecież do niedawna nawet nie mogła marzyć, że kiedykolwiek zatańczy. Oczywiście na razie będzie to małe oszustwo. Joasia „zatańczy” swoją rolę wróżki na… wózku inwalidzkim, ale szeroka, specjalnie dla niej uszyta suknia, skutecznie to zamaskuje. Trudno, tak musi być. Ale tylko do czasu. Bo Joasia już wierzy, że w końcu uda jej się zatańczyć na własnych nogach. „Choćby tylko rolę trzecioplanową” – śmieje się, opowiadając to nam, swoim starszym koleżankom w niedoli, porozkładanym na sąsiednich kozetkach. „Ona to naprawdę zrobi, zobaczy pani” – zapewnia mnie pan Arek, sympatyczny rehabilitant, który właśnie próbuje zmusić moją rękę, aby się wyprostowała. Daję słowo, tylko ze wstydu przed Joasią, nie wrzeszczę z bólu na całe gardło.

Pora na przedstawienie

Ja też wierzę, że jej się uda. Bo choć na razie czeka ją jeszcze długa droga, po tym co widziałam i słyszałam podczas mojego trzytygodniowego pobytu w ośrodku, wierzę, że Joasia może sprawić światu jeszcze niejedną miłą niespodziankę. Jej turnus w ośrodku rehabilitacyjnym trwał znacznie dłużej od mojego. Przybyła tam na wózku inwalidzkim. Cicha, zamknięta w sobie dziewczyna z połamanym ciałem i wielką zadrą w duszy. Kiedy ją poznałam, była prawdziwą duszą towarzystwa tak samo świetnie dogadującą się z młodymi rehabilitantami, jak i z nami, z przedziału wiekowego 60+. Gdy wchodząc na naszą salę ćwiczeń, już z oddali słyszałyśmy czyjś śmiech, było pewne, że to Joasia śmieje się właśnie z własnego lub czyjegoś dowcipu albo próbuje rozśmieszyć rehabilitantkę, która akurat wstała lewą nogą.

Po 6 miesiącach rehabilitacji Joasia podarowała ośrodkowi swój wózek inwalidzki. Opuszczała nas na własnych nogach, podparta dwoma kulami. Kiedy pożegnała się już z całym personelem, wycałowała i wytarmosiła kolejnych pacjentów leżących na łóżkach (zwłaszcza tych o najdłuższym stażu), nagle, stojąc już w drzwiach, odrzuciła jedną z kul i wolną ręką posłała nam całusy, wołając: „zapraszam was wszystkich na przedstawienie!”.

Już następnego dnia bardzo nam jej brakowało. Jej wiary we własne siły, entuzjazmu i optymizmu. Była taką żywą „patronką” naszego turnusu i punktem odniesienia, zwłaszcza, gdy bardzo bolało, gdy rehabilitant ciut przesadził w swojej gorliwości czy wymagał od nas zbyt wiele, gdy trudno było dostrzec postępy w rehabilitacji, a wiara w poprawę już ledwo się tliła. Wtedy wracało wspomnienie Joasi i aż trudno było wyobrazić sobie, że ta szczupła, energiczna blondyneczka o roześmianych oczach, była kiedyś jednym wielkim kłębkiem zwątpienia i że mogła kiedykolwiek myśleć, iż nie ma po co żyć.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Dajmund Danuta, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2017-nr-09, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024