Historia z Krótkiej 5

Zespół Devica to bardzo rzadka choroba autoimmunologiczna, czyli taka, w której organizm atakuje i niszczy własne komórki. Rokowania po jej rozpoznaniu są złe. Także w przypadku Gabrysi kolejno sprawdzały się wszystkie niepomyślne scenariusze.

zdjęcie: ks. Wojciech Bartoszek

2017-11-16

W domu przy ul. Krótkiej 5 wszystko się zaczęło. Miłość, rodzina i życie. Pani Łucja i pan Jerzy wychowali w nim pięcio­ro swoich dzieci: Marcelę, Michała, Gabrysię, Basię i Dominikę. Panuje tutaj gwar, bo po domu biega już gromadka wnucząt. Ale oprócz najbliższych są też przyjaciele i sąsiedzi. Tu nigdy nie jest pusto. Stale ktoś przychodzi, by choć na chwilę usiąść przy wspólnym stole. Toczą się rozmowy, odżywają wspomnienia...

Pokój pełen słońca

Do pokoju Gabrysi prowadzi mnie jej tata. Każe się czuć, jak u siebie. Po­kój na piętrze, w żółciach i szarościach. Nieduży, przytulny, pełen drobiazgów i osobistych przedmiotów. Przez delikat­ne firanki do środka wpadają ostatnie promienie popołudniowego słońca. Wszystko wygląda tak, jakby jeszcze przed chwilą ktoś tutaj szykował się do wyjścia albo pracował przy biurku. Jest szafa, mała komoda z ustawionymi na niej fotografiami, stolik. Brakuje tylko łóżka – tego, w którym Gabrysia zmarła miesiąc przed swoimi 39. urodzinami.

– Gabrysia zachorowała 6 stycznia 2007 roku. Była sobota. Razem z żoną pojechaliśmy w odwiedziny do moje­go brata, gdy nagle odebrałem telefon z wiadomością, że Gabrysi coś się sta­ło i nie potrafi chodzić. Jak się później okazało, był to początek trudnego czasu choroby i moment, w którym zmieniło się całe nasze życie.

Pan Jerzy mówiąc o córce, stale płacze, a ja nie mogę się nadziwić, że mężczyzna potrafi tak płakać. Nie

jest to jednak płacz rozpaczy, ale ra­czej ojcowskiej tęsknoty. Tęsknoty za kimś najdroższym, najukochańszym, jedynym. – Nie od razu było wiadomo, na co Gabrysia choruje. Diagnozowanie trwało 3 lata. Najpierw lekarze orzekli, że to stwardnienie rozsiane. Rozpoczęła się rehabilitacja, a Gabrysia 7 razy od nowa uczyła się chodzić. Początkowo chodziła o kulach, dopiero później cho­roba całkowicie ją położyła. Gabrysi drętwiały ręce, traciła czucie w nogach. Choroba wciąż atakowała, a jej skutki stawały się coraz dotkliwsze. Pojawiły się problemy z widzeniem i zanik mięśni. Było coraz gorzej. W końcu ordynator oddziału neurologii jednego ze szpita­li próbował za wszelką cenę wyjaśnić przypadek Gabrysi, doprowadzając do nawiązania kontaktu z kliniką w Oxfor­dzie. Trzeba było sfinansować wyjazd i pobyt w Anglii. Ostateczna diagnoza brzmiała: zespół Devica czyli zapalenie rdzenia kręgowego i nerwu wzrokowego.

Doczytuję w internecie, że zespół Devica to bardzo rzadka choroba au­toimmunologiczna, czyli taka, w której organizm atakuje i niszczy własne ko­mórki. Rokowania po jej rozpoznaniu są złe. Także w przypadku Gabrysi kolejno sprawdzały się wszystkie niepomyślne scenariusze. Choroba unieruchomiła ją w łóżku i na wózku, a Narodowy Fun­dusz Zdrowia kilkakrotnie odmawiał jej leczenia. Gabrysia jednak nie pod­dawała się. Dzielnie walczyła z chorobą aż 10 lat.

Barmanka z charakterem

To nie była łatwa walka. Gabry­sia siłowała się z dużo mocniejszym przeciwnikiem – chorobą, która nie od­puszczała ani na chwilę. Zespół Devica – i dosłownie i w przenośni – rozłożył ją na łopatki. Ale na szczęście to nie jest koniec historii Gabrysi. Przez 10 lat jej choroby wydarzyło się tak wiele dobra, że zupełnie niepostrzeżenie, jakby mimochodem, zaczęła się pisać całkiem nowa historia – pełna światła i nadziei. Opowiadają o tym ci, którzy w trudnym czasie choroby byli najbliżej niej. Pan Witold, najwierniejszy przy­jaciel Gabrysi, z wielkim wzruszeniem wspomina czas spędzony przy jej łóż­ku. – Choroba Gabrysi zweryfikowała wiele przyjaźni. Nie wszyscy przetrwali tę próbę i niektórzy się od niej odwrócili, po prostu nie dali rady. Ale my, którzy byliśmy przy niej cały czas, otrzymali­śmy od niej dużo więcej, niż sami da­liśmy. To ona wszystko trzymała i to do niej przychodziliśmy po siłę. Ona miała w sobie coś niezwykłego. Mówiła to, co myśli. Waliła prosto z mostu, była autentyczna i niczego nie udawała. Z takimi osobami chce się przebywać. Dobrze pamiętam lata sprzed choroby, kiedy Gabrysia była barmanką. Z gru­pą przyjaciół chętnie przychodziliśmy do baru, by wspólnie spędzić czas. To Gabrysia nas tam przyciągała. Zawsze było o czym porozmawiać. Ona nigdy nie patrzyła na zegarek, ale zostawała w barze do ostatniego klienta. Głównie dzięki jej osobie, to było miejsce pełne radości i życia. Dla mnie najbardziej niesamowite jest to, że Gabrysia leżąc w łóżku, w maleńkim pokoiku, była w stanie przyciągnąć do siebie i pomóc tak wielu osobom. Można powiedzieć, że jej pokój mieścił w sobie cały świat – świat innych ludzi. Okazuje się, że wcale nie trzeba mieć wielkich środków, by dokonywać wielkich rzeczy. Można być po ludzku słabym i kompletnie nieuży­tecznym, a mieć w sobie gigantycznego ducha i rodzić dobro z każdym kolejnym oddechem. To jakaś niezwykła tajem­nica, że można niewiele mieć, a mimo to dawać ponad miarę.

Pani Róża, ciocia Gabrysi, potwier­dza, że miała ona w sobie bardzo wiele ciepła i coś, co przyciągało ludzi, ale nie ukrywa też, że gdy sytuacja tego wymagała, Gabrysia potrafiła porządnie ochrzanić i powiedzieć trudną prawdę w oczy. – Gabrysia wiedziała, czego chce. Zawsze była bardzo konkretna i stanowcza. Miała dużo do powiedzenia na różne tematy. Bardzo dobrze pamię­tam nasze rozmowy, szczególnie z ostat­nich miesięcy jej życia. Gabrysia miała już poważne problemy ze wzrokiem, więc postanowiłam, że będę jej czytać książki. Ona bardzo lubiła literaturę. Nigdy bym nie pomyślała, że zwykłe, wspólne czy­tanie może stać się okazją do tak wielu pięknych i głębokich rozmów. Gabrysia często o coś dopytywała, proponowała temat do dyskusji. Wiele spraw ją cieka­wiło i chciała też poznać moją opinię na różne tematy. Te nasze rozmowy uświa­domiły mi, że Gabrysia potrzebowała obecności i tego, by poświęcić jej czas. Ona niezwykle się cieszyła każdą oso­bą, która do niej przyszła i zawsze była wdzięczna za wszystko. Pamiętam, jaka była szczęśliwa, gdy grupa przyjaciół postanowiła wyremontować jej pokój i kupić telewizor, by leżąc w łóżku, mogła oglądać ulubione seriale. Cieszyła się jak dziecko i bardzo doceniała każde wyświadczone jej dobro.

Przyjaciółka Pana Boga

Nie znałam Gabrysi zbyt długo, naj­wyżej 3 lata. Ale ten czas wystarczył, abym przekonała się o jej wyjątkowej zażyłości z Panem Bogiem. Ta zażyłość nie sprowadzała się tylko do zewnętrz­nych postaw, ale była u Gabrysi czymś dużo głębszym, a jednocześnie bardzo normalnym i zwykłym. – Gabrysia była radykalna w sprawach wiary – mówi pani Róża. – Bardzo ją drażniło, gdy ktoś w lekceważący sposób traktował sa­kramenty. Zawsze potrafiła odezwać się w tej sprawie i ostro zareagować. Sądzę, że bez silnej wiary ani Gabrysia, ani nikt inny nie byłby w stanie zaakceptować i wytrzymać tego, co niesie ze sobą ciężka choroba. Ona zniosła naprawdę dużo i dla mnie jest to dowód, że Pan Bóg był blisko niej. Poza tym przez Gabrysię wciąż działo się jakieś dobro. Myślę, że to nie byłoby możliwe, gdyby nie fakt, że ona czerpała siłę z wiary, modlitwy. Pan Witold natychmiast potwierdza słowa pani Róży. Dobrze wie, o czym mówi, bo sam wrócił do Pana Boga właśnie dzięki pomocy Gabrysi. – Kiedyś mój kontakt z Panem Bogiem był raczej mi­zerny. Pracowałem za granicą i na co dzień nie brakowało różnych problemów. Gabrysia przyciągnęła do Boga mnie i inne osoby z naszej paczki. Pokazała mi, że życie bez wiary jest wejściem w śle­pą uliczkę. Mogę powiedzieć, że dzięki Gabrysi wróciłem do Boga, zbliżyłem się do Niego. Ona przyprowadzała innych do Boga swoją postawą. Wystarczyło na nią popatrzeć i człowiek od razu wiedział, co jest w życiu najważniejsze.

Pan Jerzy zwraca uwagę na fakt i przy­pomina, że jego córka miała również dobry kontakt z odwiedzającymi ją ka­płanami. – Cieszyła się z każdej wizy­ty kapłanów w domu i w szpitalu. Ci księża, którzy mieli z nią stały kontakt i okazywali jej wsparcie, byli dla niej du­żymi autorytetami. Ale Gabrysia sama też pomagała księżom, jak tylko mogła. Modliła się za nich i czasem na ich za­proszenie brała udział w różnych spotka­niach, na których opowiadała o swojej chorobie i życiu. Poza tym miała pod duchową opieką jednego konkretnego kapłana (misjonarza), którego znała z imienia i nazwiska oraz siostrę za­konną. Ta duchowa opieka polegała na tym, że Gabrysia codziennie modliła się w ich intencji i za nich ofiarowała Bogu swoje cierpienie. Na szafce w jej pokoju do dzisiaj leżą zalaminowane dyplomiki, które są potwierdzeniem, że modliła się i cierpiała w konkretnych intencjach.

Sztuka odchodzenia

Wiadomość o śmierci Gabrysi dotar­ła do mnie w zimowe popołudnie. Nagle. Znienacka. Jak grom z jasnego nieba. Zapamiętam ten dzień, bo dokładnie 8 lat wcześniej – również 15 lutego – odeszła do wieczności moja Mama.

Mimo tego, że Gabrysia od lat cho­rowała, jej śmierć zaskoczyła wszyst­kich. – Myślę, że ona odeszła tak nagle i cicho, bo nie chciała tą śmiercią zro­bić nikomu kłopotu. Odeszła w pośpiechu, jakby chciała wszystkim oszczędzić trudne­go pożegnania. Chciała mieć poczucie, że wszystko do końca dobrze załatwiła. Chociaż pani Róża podczas całej rozmowy trzymała się dzielnie, teraz nie kryje łez. Mówi otwarcie o poczuciu wielkiej straty a także o niedowierzaniu, że Gabrysi już nie ma. – A ja jestem pe­wien, że ona ciągle jest z nami – reaguje błyskawicznie pan Witek. – My czujemy, że Gabrysia czuwa nad nami i ciągle jest obecna wśród nas. Ona na pewno nie chorowała i nie umarła na darmo. Pokazała jak walczyć i nie poddawać się. Myślę, że jej przykład będzie teraz siłą dla nas i dla wielu innych osób.

No tak, póki o kimś pamiętamy, ten ktoś nigdy nie odchodzi. Ciągle jest obecny. I chociaż odczuwamy fizycz­ny brak – pamięć i miłość sprawiają, że wciąż jesteśmy pewni więzi i bliskości z ukochaną osobą. – Ale jak tu się zabrać ponownie do życia bez kogoś najbliższe­go? – pyta nagle pan Jerzy. – Gabrysia nas na swoją śmierć nie przygotowała. Trudno opisać, co teraz czujemy...

Każdy, kto przeżył ból rozstania z ukochaną osobą, potrafi wyobrazić so­bie, co czują teraz najbliżsi i przyjaciele Gabrysi. Ból utraty jest bowiem zawsze tak samo dotkliwy i wszechogarniający. Nie można się na to doświadczenie ani przygotować, ani uodpornić. To nor­malne, że człowiek, który był dla kogoś całym światem – i nagle odchodzi – pozostawia po sobie niewypowiedzianą pustkę. Gabrysia była całym światem dla rodziców i rodzeństwa. No­szą ją w sercu także przyjaciele, znajomi, sąsiedzi. Może dobro, które po sobie zostawiła choć trochę ukoi ich smutek i pozwoli pogodzić się z jej odejściem...

Gabrysia była ode mnie starsza tylko o 10 miesięcy, ale dojrzalsza o dziesiątki lat. W człowie­czeństwie i miłości biła mnie na głowę. Dlatego dziękuję Panu Bogu, że życiowa droga Gabrysi pewnego dnia skrzyżo­wała się z moją. Wierzę, że to nie był przypadek.

Krótka historia z ulicy Krótkiej. Za­ledwie 39 lat życia. Ale czy to jednak nie za krótko, by ze wszystkim zdążyć? Czy to jednak nie za krótko, by dogonić świętość?... Na szczęście dla Pana Boga nie ma zbyt krótkich historii. Historie, które On pisze, są w sam raz. Dokładnie takie, jak trzeba.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2017nr11, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024