Krąg miłości
Odtąd nie ma już wieczornego pacierza, podczas którego nie modliłaby się za swych dobroczyńców, a raz w miesiącu zamawia także Mszę świętą o spokój ich dusz. Ale zdarza jej się także modlić DO niektórych z nich.
2017-12-01
Panią Stenię poznałam kilka lat temu w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie próbowano przywrócić jej sprawność po operacji kręgosłupa. Kiedyś, leżąc na sąsiednim „madejowym łożu” – jak nazywano tu kozetkę rehabilitacyjną – wysłuchałam jej historii.
Nauka milczenia
Stenia jako niemowlę trafiła do Domu Małego Dziecka, bo jej rodzice byli alkoholikami. Pewnie z powodu zajęczej wargi i wady wymowy nie znaleziono jej rodziny zastępczej, nikt też jej nie adoptował, mimo, iż rodzicom odebrano prawa rodzicielskie. Nie znała innego życia, więc nie cierpiałaby z tego powodu, gdyby nie dokuczające jej dzieciaki. Kiedy była już nieco starsza zastanawiała się, skąd brało się w nich tyle okrucieństwa i nienawiści w stosunku do niej, której jedyną winą było to, że wyglądała inaczej i mówiła trochę niewyraźnie. To już wtedy zaczęły się jej kłopoty ze zdrowiem. Pewnego dnia nie wytrzymała i poskarżyła się wychowawczyni. Przez długie lata miała tego żałować. W nocy dziewczyny z grupy urządziły jej „kocówkę”, tyle że... bez koca. Wewnętrzny krwotok, obtłuczone nerki i połamane żebra. Skutecznie nauczono ją milczenia. W szkole nieźle sobie radziła; skończyła liceum, a potem chemię na politechnice. Poddała się operacji wargi i podniebienia, a zajęcia z logopedą na tyle poprawiły jej wymowę, że znalazła pracę nauczycielki i poznała swego przyszłego męża.
W tym momencie byłam już pewna szczęśliwego zakończenia opowieści pani Steni. Ale nic takiego nie następowało. Początkowo Steni też się wydawało, że oto zaczyna się bajka. Niestety, po dwóch ciążach zakończonych poronieniami wszystko zaczęło się psuć. Mąż coraz później wracał do domu, za to coraz częściej pijany. Początkowo tylko ubliżał jej słowami, później posuwał się coraz dalej. Myślała, że kiedy w końcu urodził im się synek, coś się zmieni. Niestety, było coraz gorzej. Po urlopie wychowawczym, który wspomina jak gehennę, z ulgą wróciła do pracy. Ale pudrem coraz trudniej było zatuszować wszystkie sińce, więc kiedy nie udało się zdobyć jakiegoś zwolnienia lekarskiego, musiała prosić o urlop. Ale milczała. Była w tym dobra. Tyle że to milczenie i wieczny wstyd chyba niedobrze odbiły się na jej psychice. Wpadała w coraz większą depresję. Wiedziała, że mąż kocha synka, więc kiedy zabierali ją do szpitala, właściwie nawet nie przejmowała się jego losem. Kiedy pół roku później opuszczała oddział psychiatryczny, nie miała już do kogo wracać. Którejś nocy mąż prawdopodobnie zostawił włączoną kuchenkę. Rano znaleziono ich martwych. Mówiono, że to był wypadek...
Pomaganie pomaga
Bez synka ona też już nie chciała żyć, ale stale ktoś ją pilnował. Dyrektorka szpitala załatwiła jej pracę w przedszkolu integracyjnym, lecz kiedy poznali jej historię, szybko się jej pozbyli. To wtedy coś w niej pękło. Nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. Cały swój ból i złość na ludzi i na Boga – zwłaszcza na Boga – wykrzyczała więc staremu księdzu, którego poznała w szpitalu. Nie przerywał jej, a kiedy skończyła, poszli do pobliskiego hospicjum. Był wieczór. Chodzili od sali do sali, a ksiądz cicho opowiadał jej historie leżących tam ludzi – jedne mniej, drugie bardziej smutne, niż jej własna. Na końcu powiedział: „pani Steniu, oni wszyscy tu na panią czekają, pomogą pani”.
Pomyślała, że ksiądz żartuje. W jaki sposób mogliby jej pomóc? Przecież ci ludzie właśnie żegnali się z życiem! Teraz, po 15 latach wie, że miał rację: każdego dnia ratowali jej życie. Także to duchowe...
Pan Władek, który bał się bólu, ale nie śmierci, bo po drugiej stronie czekała już jego żona; pani Zuzia, która chciała na tamtym świecie pięknie wyglądać, więc wymogła na Steni, by na wszelki wypadek codziennie robiła jej makijaż; pani Grażyna, którą zdążyła namówić, aby przed śmiercią pojednała się z synową i pan Michał, który odchodząc, trzymał ją za rękę i obiecywał, że odnajdzie w niebie jej synka. No i jeszcze dwudziestoletnia Karolina, która tak bardzo cierpiała, że pogryzła do krwi opuszki swoich palców, ale stanowczo twierdziła, że nie może odejść i nie odejdzie, dopóki nie zobaczy jej uśmiechu. Więc Stenia zaczęła się uśmiechać. Na początku tylko dla Karolinki.
Znajomości w niebie
Było ich tak wielu, ale pamięta imiona wszystkich. Przychodzili – zwykle na krótko – i odchodzili. Cierpiała z każdym gasnącym w jej obecności życiem i zastanawiała się, czym mogłaby się im wszystkim odwdzięczyć? Miała tylko swoje życie z jego własnymi smutkami, cierpieniami i bólem utraty. Powoli – dzięki nim i ich pięknym postawom – uczyła się, jak każdy z tych krzyży uczynić pożytecznym. Późno, bo późno, ale lepiej późno niż wcale – jak pocieszał ją ksiądz kapelan. To on podpowiedział jej rozwiązanie. Odtąd nie ma już wieczornego pacierza, podczas którego nie modliła by się za swych dobroczyńców, a raz w miesiącu zamawia także Mszę świętą o spokój ich dusz. Ale zdarza jej się także modlić DO niektórych z nich. Jest przekonana, że ma w niebie znajomości; że ma tam swoich własnych, znanych z imienia, świętych orędowników. Stara się pamiętać także o żywych, zwłaszcza tych, którzy pozostali z raną w sercu – bo zbyt późno pojednali się ze swoim bliskimi, którzy odeszli, bo sumienie wyrzuca im niedostatek miłości, albo po prostu nie potrafią poradzić sobie z cierpieniem po stracie najbliższych osób. A pani Stenia już wie, jak może podziękować swoim zmarłym dobroczyńcom. To taki wielki krąg miłości, świętych obcowanie.
Zobacz całą zawartość numeru ►