Przyjaciel wierny
W kieszeni zawsze miał lizaki lub cukierki, chętnie rozdawał też różańce. Był znany ze swojego temperamentu, ale przede wszystkim z ogromnej życzliwości wobec ludzi.
2018-01-02
Rodzice mojej mamy – babcia Rozalia i dziadek Wiktor – mieszkali w przedwojennej kamienicy w centrum Katowic. Ich sąsiadami byli ludzie różnego pochodzenia i rozmaitych profesji. Na trzecim piętrze mieszkał na przykład lekarz z rodziną, a obok samotny architekt; na parterze pani pracująca w Urzędzie Miasta, a na drugim piętrze dwie rodziny kolejarzy. Wśród mieszkańców domu byli również państwo Cholscy, którzy sąsiadowali z moimi dziadkami przez ścianę. Krótko po wojnie trafili do Katowic jako przesiedleńcy ze Lwowa. Wiedli skromne i bardzo uczciwe życie. Z relacji mojej mamy, która dorastała wraz z ich dziećmi wiem, że cieszyli się szacunkiem i sympatią wszystkich sąsiadów. Drzwi ich domu były zawsze otwarte dla przybyszów, a oni sami gotowi, by udzielić pomocy każdemu, kto tylko tego potrzebował. Na początku lat 50. regularnie zaczął bywać u nich pewien kapłan, przyjaciel jeszcze z czasów lwowskich. Był nim ks. Jan Szurlej.
Smakosz i dobrodziej
Ksiądz Jan pojawiał się u swoich przyjaciół kilka razy w miesiącu. Przy okazji tych wizyt zawsze korzystał z ciepłego posiłku. Pani Cholska słynęła ze wspaniałej kuchni i jak można się łatwo domyślić, księdzu Janowi przygotowywała potrawy, które pamiętał z umiłowanego Lwowa. Jego ulubiona solianka i piernik ze śliwkami były ponoć daniami, które każdorazowo pojawiały się na stole. Ksiądz Szurlej zasmakował również w typowo śląskiej kuchni i zdarzało się, że gospodyni przygotowywała dla niego rosół z makaronem i „kulała” kluski z dziurką.
Za te i wszystkie inne starania ks. Jan próbował odwdzięczać się swoim przyjaciołom – dyskretnie zostawiał na garderobie słodycze dla dzieci albo podrzucał gdzieś kilka par ciepłych rękawiczek. Nigdy nie przychodził z pustą ręką. Obdarowywał także innych mieszkańców kamienicy, szczególnie biegające po podwórku maluchy. W kieszeni zawsze miał lizaki lub cukierki, chętnie rozdawał też różańce. Był znany ze swojego temperamentu, ale przede wszystkim z ogromnej życzliwości wobec ludzi. Nic więc dziwnego, że przychodząc do państwa Cholskich, z czasem zaczął także „zahaczać” o pozostałe piętra, by zamienić kilka słów z innymi mieszkańcami domu.
Dobro rodzi dobro
O swoich przyjaciołach ze Lwowa ks. Jan pamiętał nie tylko wówczas, gdy miał okazję posilić się przy ich stole, ale również wtedy, gdy sam mógł przyjść im z pomocą jako kapłan. Zwłaszcza w chwilach choroby któregoś z domowników spieszył do nich z posługą i zwykłym, ludzkim wsparciem. Jego obecność z jednej strony wnosiła zawsze jakieś nieopisane poruszenie, a z drugiej sprawiała, że robiło się swojsko i bezpiecznie.
Państwo Cholscy, a później także inni mieszkańcy domu, bardzo cenili sobie wierną przyjaźń ks. Jana. Wiedzieli, że mogą na niego liczyć i że w przypadku jakiejkolwiek biedy, on z pewnością ich nie zostawi. Ponieważ sam otrzymywał od ludzi wiele dobra, starał się to dobro przekazywać dalej. Zawsze miał dla innych czas, niekoniecznie dbając o własny wypoczynek. Jak wiemy, tempo życia odbiło się w końcu na jego zdrowiu. Chorował na serce, a trzeci z kolei zawał był przyczyną jego śmierci w 1982 roku.
30 grudnia br. mija 35 lat od chwili odejścia ks. Jana Szurleja do Wieczności. Całą wspólnotę Apostolstwa Chorych, której ks. Jan był duszpasterzem w latach 1964-1982, zapraszam do modlitwy za niego w tym dniu oraz do duchowej łączności z uczestnikami Mszy świętej o spokój jego duszy, którą odprawi ks. Wojciech Bartoszek.
Zobacz całą zawartość numeru ►