Mateczka – Służebnica Boża Stanisława Leszczyńska
W 50. rocznicę śmierci położnej z Auschwitz (11 marca), w Wyższym Seminarium Duchownym w Łodzi odbyła się sesja zamknięcia diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożej Stanisławy Leszczyńskiej. Obowiązki oświęcimskiej położnej Stanisława pełniła przez dwa lata, aż do wyzwolenia obozu. Odebrała w tym czasie 3 tysiące porodów, co w tych warunkach było prawdziwym cudem.
2024-03-12
W powojennym raporcie pewnej położnej, do której przylgnął przydomek „mateczki” i „anioła dobroci” w czasach, gdy wielu ludziom z trudem przychodziło zachować choćby miano człowieka, czytamy: „Jeżeli w mej ojczyźnie – mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia – miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka”.
„W obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci – wbrew wszelkim przewidywaniom – rodziły się żywe, śliczne i tłuściutkie. Natura przeciwstawiając się nienawiści, walczyła o swoje prawa uparcie, niezłomnymi rezerwami żywotności. Natura jest nauczycielką położnej. Razem z nią walczy o życie i razem z nią propaguje najpiękniejszą rzecz na świecie – uśmiech dziecka” – czytamy dalej we wspomnianym raporcie. To słowa Stanisławy Leszczyńskiej, oświęcimskiej położnej, która udowodniła, że nie ma takiej sytuacji, ani takich warunków, które mogłyby usprawiedliwić zabicie człowieka. Dziś, w czasach, kiedy obserwujemy zanik szacunku do ludzkiego życia na różnych etapach jego rozwoju, ta jej postawa stanowi prawdziwe wyzwanie.
Wrażliwa na innych
Stanisława przyszła na świat 8 maja 1896 roku w Łodzi, w rodzinie Jana i Henryki Zabrzyckich. Na Bałutach – jednej z najuboższych dzielnic Łodzi – życie nie należało do łatwych. Ojciec Stanisławy trudnił się stolarstwem, nie miał jednak stałej pracy. Na domiar złego wcielono go do wojska rosyjskiego i przez 5 lat przebywał w Turkiestanie, więc na matkę spadły nie tylko wszystkie obowiązki wychowawcze, ale także trud utrzymania rodziny. Codzienna dwunastogodzinna praca matki w fabryce włókienniczej sprawiała, że bywało naprawdę ciężko. Córka sama jeszcze wymagająca matczynej opieki, musiała zaopiekować się młodszymi braćmi i przejąć wiele domowych obowiązków. Mimo to Stasia w wieku 9 lat podjęła naukę w prywatnym progimnazjum Wacława Maciejewskiego, gdzie nauczano w języku polskim. Rodzice za swój priorytet uznali bowiem patriotyczne wychowanie dzieci. Niestety, względy ekonomiczne zmusiły ich do opuszczenia kraju. Przez dwa lata całą rodziną przebywali w Brazylii. To tam Stanisława poznała m.in. język niemiecki, co później bardzo jej się przydało, zaś po powrocie do kraju kontynuowała przerwaną naukę w gimnazjum, które ukończyła w 1914 roku.
Wartości wyniesione z rodzinnego domu sprawiły, że młodziutka Stanisława już w czasie I wojny światowej nie pozostała obojętna na ludzkie potrzeby, pracując w Komitecie Niesienia Pomocy Biednym. Nigdy nie brakowało jej czasu także na modlitwę, z której czerpała siły. Wierząc w opiekę Bożej Opatrzności nigdy też – nawet w najtrudniejszych sytuacjach – nie traciła ufności i optymizmu. I tak już pozostało. Także wówczas, gdy w 1916 roku założyła własną rodzinę, poślubiając młodego drukarza – Bronisława Leszczyńskiego. Obowiązki rodzinne związane z narodzinami kolejnych dzieci – trzech synów i córki – starała się godzić ze służbą innym ludziom. Kochała małe dzieci i zapewne to sprawiło, że wybrała zawód położnej. Niestety, wiązało się to z niemal dwuletnią rozłąką z rodziną, gdyż Szkoła Położnicza znajdowała się w Warszawie. To niełatwe doświadczenie, wymagające wielu poświęceń ze strony całej rodziny, ukoronowane zostało w 1922 roku ukończeniem nauki zawodu z wyróżnieniem. Teraz już bez przeszkód Stanisława mogła się oddać swoim obowiązkom zawodowym, ale przede wszystkim rodzinnym. A rodzina, którą stworzyła wraz z Bronisławem Leszczyńskim, była naprawdę niezwykła. Świadczy o tym choćby to, co przetrwało we wspomnieniach jej dzieci. Na zawsze zachowały one w pamięci obraz matki modlącej się, zwłaszcza przed, jak i po pracy. Pamiętały też, że swoją pracę zawsze traktowała bardziej jako służbę, niż jako zawód. Jeden z synów Stanisławy Leszczyńskiej tak opisał atmosferę rodzinnego domu: „W naszej rodzinie prym wiodła miłość. Objawiało się to m.in. w pięknie odnoszenia się do siebie. Jak byliśmy w domu, to cały świat był daleko. W domu panował inny nastrój; była piosenka, śpiew, dowcip, pocałunek, patrzenie w oczy, kwiaty. Małe niebo”.
Dzielić się dobrem
Okruchy tego rodzinnego „nieba” Stanisława potrafiła przenieść także do piekła wojennej i obozowej rzeczywistości. Wraz z II wojną dla rodziny Leszczyńskich, podobnie jak dla innych rodzin, zaczęły się ciężkie czasy. Mąż i synowie Stanisławy w 1939 roku brali udział we wrześniowych walkach obronnych. Synowie Bronisław i Stanisław pomagali na wschodzie, w Łucku, jako sanitariusze w szpitalu wojskowym. Mąż i najmłodszy syn Henryk, na czele drużyny strażackiej gasili pożary w płonącej po bombardowaniach Warszawie. Po wrześniowej klęsce zarówno mąż, jak i synowie Stanisławy powrócili do domu. Ona zaś, mimo wojny, dzięki pozwoleniu na poruszanie się po mieście, także po godzinie policyjnej, kontynuowała swą pracę jako akuszerka.
W niedługim czasie ulicę, na której mieszkali, wcielono do getta, Leszczyńscy musieli się przeprowadzić. Nie zapomnieli jednak o swoich dawnych sąsiadach, pomagając na ile tylko było to możliwe, mieszkającym w getcie Żydom. Dostarczali im żywność, zaś mąż Stanisławy drukował dla nich fałszywe dokumenty. Między innymi właśnie to stało się powodem aresztowania Stanisławy oraz jej dzieci: Sylwii, Stanisława i Henryka. Tylko najstarszemu synowi Bronisławowi i mężowi udało się zbiec gestapowcom. Młodszych synów osadzono w obozach w Gusen i Mauthausen. Stanisławę wraz z córką, po przesłuchaniach przez gestapo, 17 kwietnia 1943 roku przewieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie otrzymała numer obozowy 41335. Miała wówczas 47 lat. Dziwnym zrządzeniem Opatrzności, mimo rewizji, udało się jej w proszku do zębów przemycić zaświadczenie uprawniające do wykonywania zawodu położnej, co dla wielu istnień ludzkich okazało się zbawienne.
Warunki nie dla ludzi
Warunki życia, jakie Stanisława zastała w obozie, dalekie były od takich, które można by uznać za ludzkie. Brakowało wody, wszędzie królował brud, panoszyło się robactwo, wszy i szczury. Do tego dochodziły rozprzestrzeniające się choroby: czerwonka, dur brzuszny i plamisty, tyfus i złośliwa pęcherzyca. W dodatku brakowało najpotrzebniejszych leków. Dość powiedzieć, że na 1200 chorych, dziennie przypadało zaledwie kilka aspiryn. Brakowało też jakichkolwiek środków opatrunkowych i higienicznych, nie mówiąc już o pieluszkach i innych artykułach stanowiących w normalnych warunkach podstawowe wyposażenie niemowlęcej wyprawki. O tym, jak dalece warunki te odbiegały od normalnych, świadczy także fakt, iż w oświęcimskim obozie porody odbierane były bez zachowania jakiejkolwiek intymności, publicznie, wśród ponad tysiąca kobiet, na zbudowanym z cegieł piecu w kształcie kanału. Dzieci nie otrzymywały żadnych przydziałów żywnościowych, a czasem nawet ani kropli mleka. Wycieńczone głodem matki nie były w stanie same ich wykarmić. Spodziewając się rozwiązania, często przez dłuższy czas odmawiały sobie przydzielonej racji chleba, by dzięki temu „kupić” prześcieradło. Darły je potem, przygotowując pieluszki i koszulki dla dziecka. Do maja 1943 roku niemal wszystkie urodzone noworodki były topione przez niemieckie położne – Pfani i Klarę, które zresztą do obozu trafiły za… dzieciobójstwo. Utopione noworodki wyrzucano na pożarcie szczurom. Później przyjęto inną taktykę. Odtąd Niemki mordowały przede wszystkim żydowskie niemowlęta, zaś dzieci niebieskookie i jasnowłose odbierano matkom i wysyłano do Nakła, by tam „wychować je na prawdziwych Niemców”.
Niebo w piekle
Niespodziewanie los zarówno przyszłych matek, jak i niemowląt uległ pewnej poprawie. Kiedy jedna z niemieckich położnych zachorowała, Stanisława Leszczyńska odważyła się stanąć przed obozowym lekarzem – zwanym tu „aniołem śmierci” i przedstawiając mu swoje dokumenty, poprosiła o możliwość pracy jako położna. Zaraz na początku nie omieszkano poinformować jej, że na rozkaz doktora Mengele każdego noworodka ma traktować jak martwego. Oczywiście Stanisława, nawet gdy została dotkliwie pobita, nie zamierzała wykonać tego rozkazu. Szokujący musiał być widok niskiego wzrostu więźniarki stojącej mężnie przed niechlubnej sławy doktorem Mengele, którego nazwisko w obozowej rzeczywistości stało się synonimem śmierci. Mengele krzyczał, że Oświęcim to nie pensjonat i zagroził, że kiedy zobaczy pieluszkę, ukaże ją śmiercią. Stanisława argumentowała, jak umiała. Przypomniała mu przysięgę Hipokratesa. W odpowiedzi na jej stanowcze: „Nie, nigdy! Nie wolno zabijać dzieci”, swoje groźby próbował uzasadniać rozkazami. Jak wiadomo, ostatecznie nie spełnił tych gróźb. Dlaczego? Może właśnie dzięki bohaterstwu i determinacji tej słabej kobiety, która ośmieliła się mu sprzeciwić i przypomniała o człowieczeństwie w nieludzkiej rzeczywistości obozowej. Stanisława otrzymała także rozkaz, aby żydowskim dzieciom po urodzeniu nie obcinać i nie wiązać pępowiny, ale wraz z łożyskiem wrzucać je do kubła z nieczystościami. Ale i tu stanowczo się sprzeciwiła. Jednej z kobiet wyznała: „Nigdy nie wykonam ich rozkazu; dla maleńkich niewiniątek nie będę Herodem”.
Obowiązki oświęcimskiej położnej Stanisława pełniła przez dwa lata, aż do wyzwolenia obozu. Odebrała w tym czasie 3 tysiące porodów, co w tych warunkach było prawdziwym cudem. Wszystkie „jej” dzieci urodziły się żywe i zdrowe, a przecież to nie zdarzało się nawet w najlepszych klinikach. Żadna też z rodzących kobiet nie doświadczyła komplikacji poporodowych. Niestety, ciężkie warunki, głód i choroby, z czasem sprawiły, że z uratowanych przez nią dzieci, obóz przeżyło zaledwie trzydzieścioro. Wszystkie jednak mogły zostać ochrzczone i zdążyły doświadczyć matczynego ciepła i miłości. Mimo wyraźnego zakazu młode mamy śpiewały swoim dzieciom kołysanki, a nieliczne płócienne pieluszki suszyły na własnych piersiach lub udach. Stanisława Leszczyńska uczyła je też wzajemnej życzliwości, prosząc, by te, które miały pokarm karmiły także dzieci swoich współtowarzyszek niedoli. Niemowlęta, które Niemcy zamierzali wywieźć z obozu w celu wynarodowienia, polska położna w niewidocznych dla esesmanów miejscach tatuowała, aby w przyszłości ich bliscy mieli szansę odnaleźć swoje dzieci.
Anioł życia kontra anioł śmierci
Z czasem ta niezwykła położna, która przed każdym porodem modliła się, a potem dziękowała Bogu, zaczęła budzić coraz większe zainteresowanie wśród niemieckiego personelu medycznego. Nie mogli uwierzyć, że żadne z dzieci przyjętych przez nią na świat nie umarło po porodzie, ani w to, że u żadnej z rodzących nie doszło nigdy do pęknięcia krocza i innych komplikacji. Nawet sam Mengele nauczył się ją szanować, nazywając ją używanym przez wszystkich pieszczotliwym mianem „Mutti” (mateczka). Może wyczuł, że i w nim Stanisława Leszczyńska stara się „obudzić” człowieka. Mogłoby o tym świadczyć pewne wydarzenie. Kiedyś, tuż przed wigilią Bożego Narodzenia, pani Stanisława dostała od rodziców paczkę z chlebem. Pomyślała, że mógłby doskonale posłużyć jako opłatek, choć w obozie obowiązywał pod tym względem surowy zakaz. Pokroiła chleb i na kawałku tektury częstowała nim obecne w baraku kobiety. Nagle zapanowała nieznośna cisza, a wszystkie ręce i oczy znieruchomiały. Wszedł doktor Mengele. Jeden z synów Stanisławy Leszczyńskiej tak później opisał ten dramatyczny moment: „Matka poszukała jego wzroku, a wtedy on spuścił oczy i powiedział, że przez moment wydawało mu się, że jest człowiekiem. Potem odszedł, ale po tym wydarzeniu żadnej z więźniarek nie spotkała nawet najmniejsza przykrość”. Drobna kobieta odziana w obozowy pasiak, a obok budzący grozę Mengele. A wszyscy doskonale wiedzieli, kto nad kim ma przewagę.
Obozowe dni mijały, a Stanisława dzień za dniem, każdym odebranym porodem potwierdzała bez lęku swoje pierwsze, stanowcze: „Nie, nigdy! Nie wolno zabijać dzieci”. Robiła też wszystko, aby ulżyć cierpieniom rodzących i trudnej, obozowej doli młodych matek. Kochała je wszystkie matczyną miłością i otaczała swoją serdecznością i uśmiechem. Dzieliła się również własnymi racjami żywnościowymi i lekami. Organizując nabożeństwa, na które przychodziły nawet żydowskie więźniarki, rozsiewała wokół maleńkie iskierki nadziei, które trzymały je przy życiu. Nieodłącznym wyposażeniem tej polskiej położnej, nieraz zastępującym środki opatrunkowe, stał się różaniec. Tak, jak robiła to już przed wojną, pracowała z modlitwą na ustach. Dziękowała Bogu za każdy szczęśliwie zakończony poród, a w najtrudniejszych przypadkach prosiła Matkę Bożą: „Załóż, proszę, choć jeden pantofelek i przybądź z pomocą”.
Byłe więźniarki opowiadały później, że przy niej zawsze czuły się bezpieczne, bo „mateczka” nigdy nie okazywała lęku, ani bezradności. Kiedy już w żaden inny sposób nie mogła pomóc, po prostu im śpiewała. A jedna z kobiet, która w Oświęcimiu przez dwa dni rodziła dziecko, wspominała z wdzięcznością, że pani Stanisława, aby ulżyć jej w bólu, zaplatała jej warkocze. Dzień i noc, nieraz wycieńczona do granic wytrzymałości, trwała na swoim posterunku, zapominając o własnych potrzebach i zmartwieniach. A przecież ukochana córka dzieląca z nią obozowe życie często chorowała, nie znała też losu swoich synów i męża, który ostatecznie zginął podczas powstania warszawskiego.
Przy tym wszystkim Stanisława Leszczyńska nigdy – ani w obozie, ani już poza kolczastym drutem – nie czuła się bohaterką. Zawsze uważała, że tylko spełnia swój obowiązek – jako człowiek, jako kobieta, matka i położna. Może i tak, ale czy świętość – jak zauważyła to kiedyś św. Matka Teresa z Kalkuty – nie polega właśnie na codziennym wypełnianiu swoich obowiązków?
Wierna do końca
Te obowiązki Stanisława spełniała w obozie aż do jego wyzwolenia. Wraz z jedną lekarką pozostała ze swymi najsłabszymi współwięźniarkami i ich maleństwami nawet wtedy, gdy już nikt ich nie pilnował i swobodnie mogły opuścić obóz. A sytuacja stawała się coraz trudniejsza.
Obóz znalazł się między dwoma frontami. Z jednej strony cofający się hitlerowcy, z drugiej – nadchodząca armia radziecka wraz z oddziałami polskich kościuszkowców. Śnieg i wdzierający się do baraków mróz okazał się bardzo groźny zwłaszcza dla noworodków. Te z kobiet, które były w stanie, próbowały zdobywać pożywienie w opuszczonych magazynach. Kiedy pociski zaczęły krzyżować się nad obozem, a ogień zajął już niektóre baraki, Stanisława Leszczyńska zarządziła chrzest z wody wszystkich noworodków. Więźniarki służyły sobie wzajemnie jako matki chrzestne zaś ojcem chrzestnym wszystkich dzieci został prawosławny więzień, który przypadkiem znalazł się w pobliżu.
Wiele lat po wojnie, w 1970 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie, na wystawiane „Oratorium oświęcimskie” zrealizowane w oparciu o napisany przez Stanisławę Leszczyńską wstrząsający dokument „Raport położnej z Oświęcimia” przybyły także one – oświęcimskie dzieci, którym Stanisława ocaliła życie, narażając swoje własne. Ich wdzięczność przyjęła ze wzruszeniem, ale kiedy jeden z dziennikarzy wyraził współczucie z powodu jej obozowych przeżyć, odpowiedziała natychmiast: „Proszę mi nie współczuć, bo ja codziennie Bogu dziękuję, że mogłam być w Oświęcimiu”.
Stanisława Leszczyńska niemal do końca życia, nie tylko dziękowała Bogu, ale także nieustannie modliła się za matki i dzieci, którym nie udało się przeżyć obozowego piekła i za ich oprawców. Mimo własnych kłopotów zdrowotnych pocieszała innych i odwiedzała zwłaszcza nieuleczalnie chorych. W końcu sama doświadczyła nieuleczanej choroby. Wszystkie cierpienia doznane podczas choroby ofiarowała za grzeszników. Zmarła 11 marca 1974 roku w wyniku przerzutów nowotworu. Jej pogrzeb zgromadził tysiące ludzi, wśród których nie zabrakło więźniarek Oświęcimia i dzieci, które uratowała.
W 1982 roku postać Stanisławy Leszczyńskiej w obozowym pasiaku z niemowlęciem w ramionach uwieczniono na Kielichu Życia i Przemiany – wotum polskich kobiet, złożonym Matce Bożej, jako dziękczynienie za 600 lat Jej obecności na Jasnej Górze. Znalazła się tam obok św. Jadwigi Trzebnickiej, królowej Jadwigi oraz bł. Marii Teresy Ledóchowskiej – kobiet wybranych z tysiącletniej historii Polski i uznanych za symbol troski o najważniejszy Boży dar – dar życia. Zabrzmiały też wówczas z nową mocą słowa polskiej położnej z jej „Raportu z Oświęcimia”. Te same, którymi rozpoczęłam swoje zapiski o Służebnicy Bożej Stanisławie Leszczyńskiej – prawdziwym człowieku w nieludzkich czasach.
Swojemu synowi, lekarzowi – a za jego pośrednictwem, symbolicznie, także innym lekarzom i położnym – „Mateczka” pozostawiła swoisty testament: „Nie wierzę, żebyś w swoim życiu miał dokonać kiedykolwiek zabiegu przerwania ciąży, bo przecież wtedy nie mógłbyś uważać się za mojego syna”.
Zobacz całą zawartość numeru ►