Chrześcijański sens cierpienia
Szkoła modlitwy. Apostolstwo Chorych ofiaruje duchową wspólnotę wszystkim członkom. Tylko przez wiarę możemy zobaczyć, jak wielka to „armia” osób, które ofiarują swoje cierpienia za Kościół.
2018-09-07
Jezu, Ty nie chciałeś oszczędzać swojej Matce bolesnego uczestnictwa w Twoich cierpieniach. Pozwól i nam wedle naszej wiary w nich uczestniczyć. Rozpal nasze zimne serca, żebyśmy wraz z Maryją mogli przeżywać Twoje cierpienia dla nas. Matko Jezusa i nasza Matko, odciśnij w naszym sercu Rany Zbawiciela; spraw, abyśmy wyczuli właściwy sens krzyża, tak by rozświetlił nasze spotkania z trudnościami i cierpieniami bliźnich.
Jak zachować się wobec cierpienia?
Cierpienie samo w sobie nie jest niczym dobrym. Czasami mówienie o nim w obecności człowieka chorego może być wielkim nietaktem. A gloryfikowanie go mogłoby się stać czymś niedobrym, jakąś formą cierpiętnictwa. Przed laty cierpiący filozof, ks. Józef Tischner w wielkim bólu, mówił: „cierpienie nie uszlachetnia”… Również umierający na białaczkę biskup Paryża, kard. Veuillot mówił: „Potrafimy mówić piękne zdania na temat cierpienia. Ja również z gorliwością o nim mówiłem.” Następnie przekazał taką radę: „Powiedzcie kapłanom, aby o nim nic nie mówili…”
Inaczej wypowiedział się św. Jan Paweł II. Po powrocie z kliniki zaświadczył: „Chciałbym dziś wyrazić przez Maryję wdzięczność za dar cierpienia. (…) Zrozumiałem, że ten dar był potrzebny. Papież musiał znaleźć się w poliklinice Gemellego (…), musiał cierpieć” – mówił o sobie Ojciec święty. „Zrozumiałem (…), że mam wprowadzić Kościół w trzecie tysiąclecie przez modlitwę i wieloraką działalność.” W kontekście odbywającego się ówcześnie Roku Rodziny kontynuował: „Właśnie dlatego, że rodzina jest zagrożona, rodzina jest atakowana, także Papież musi być atakowany, musi cierpieć, aby każda rodzina i cały świat ujrzał, że istnieje Ewangelia – rzec można – «wyższa»: Ewangelia cierpienia, którą trzeba głosić.”
Pamiętamy wezwanie Pana Jezusa do okazywania czynnego miłosierdzia cierpiącym: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25, 35n). Podawanie pomocnej ręki ludziom cierpiącym jest jedną z najważniejszych chrześcijańskich powinności. Chodzi nie tylko o okazywanie bezpośredniej pomocy cierpiącemu, ale również o „wysuszanie źródeł cierpienia” – jak zwracał na to uwagę o. Jacek Salij OP – czyli zapobieganie temu, co może zrodzić cierpienie człowieka.
Jeśli cierpienie samo w sobie nie jest niczym dobrym, to każdemu z nas wolno zabiegać o usunięcie lub przynajmniej o zmniejszenie nie tylko cudzych cierpień, ale również swoich własnych. Dlatego możemy, ale i powinniśmy prosić dla bliskich, również dla siebie o łaskę zdrowia, o ulgę w cierpieniach. Sam Pan Jezus, pocąc się krwią w Ogrójcu, błagał swojego Ojca o odsunięcie kielicha (por. Łk 22, 41-44). Na kartach Ewangelii czytamy, iż chorzy szukali u Pana Jezusa uzdrowienia. Analizując Ewangelię możemy wyciągnąć wniosek, iż spotkania z chorymi były dla Niego priorytetowe. Świat ludzkiego cierpienia był dla Chrystusa niejako „magnesem”, który Go przyciągał. Szedł tam, gdzie człowiek szukał pomocy i nie dawał sobie rady. To ważna dla nas wskazówka. Kiedy powierzono mi Apostolstwo Chorych, pamiętam, że fakt szczególnego umiłowania chorych przez Pana Jezusa, stał się dla mnie decydującym momentem w przyjęciu tej posługi w Kościele.
Pisząc o prośbach skierowanych do Boga o łaskę zdrowia, dodam, że modlitwa wstawiennicza, która przyjęła formę tzw. pogotowia modlitewnego w Apostolstwie Chorych, stała się chyba najbardziej rozwiniętą formą modlitwy w naszej wspólnocie. Najczęstszymi intencjami przysyłanymi do biura są prośby o uzdrowienie z choroby nowotworowej, z depresji…
Pan Jezus, który wzywał do ujmowania ludziom cierpienia, nigdy nie obiecywał, że tym sposobem usuniemy cierpienie z naszego życia. Wręcz przeciwnie: wyraźnie mówił, że ludzkiej biedy nigdy nie zabraknie (por. Mt 26, 11). Chciał jednak, aby chorzy przychodzili do Niego i w Nim (nie w sobie) szukali źródła mocy. Ewangeliczni chorzy czynili to w różny sposób, dotykając się frędzli Jego płaszcza, dając Mu się dotknąć, padając przed Nim na twarz. Nasz Zbawiciel mówił: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11, 28). Łaska pokrzepienia i pocieszenia, jak mówi Ewangelia, jest jednym z najważniejszych darów, które człowiek może otrzymać od Boga, zwłaszcza w chwili strapienia, w chorobie i samotności. Żaden człowiek nie zastąpi wewnętrznej pewności wiary, iż Bóg jest ze mną, że mnie nie opuścił.
Pytanie o przyczynę cierpienia
Jednym z ważnych pytań, które stawia sobie człowiek zwłaszcza w cierpieniu, jest pytanie o jego przyczynę, o źródło. Pytamy, dlaczego cierpienie dotyka nas samych, naszych bliźnich, dlaczego dotyka małych dzieci? To trudne pytania. Wielu myślicieli w historii ludzkości próbowało szukać na nie odpowiedzi. Jedną z nich możemy znaleźć w historii Hioba. O życiu Hioba i jego przyjaciołach, którzy przyszli do niego w czasie strapienia, czytamy w jednej z ksiąg Starego Testamentu.
Przypomnijmy krótko przesłanie księgi. Trzej przyjaciele przekonywali Hioba, że cierpienie jest karą za jego grzech. Pogląd ten wpisywał się w starotestamentalną zasadę odpłaty. Według niej wszyscy ludzie, sprawiedliwi i grzesznicy, są nagradzani lub karani, każdy zgodnie z tym, na co zasługuje. Potwierdza to także jedna z prawd wiary: Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Jednak, jak pamiętamy, Hiob zaprzeczył tej zasadzie w odniesieniu do swojej osoby. Był przekonany, że nie zasłużył na karę. Czuł się niewinny. I rzeczywiście tak było. Ukazuje to autor księgi. Hiob nazwany jest przez autora biblijnego człowiekiem sprawiedliwym. Człowiek sprawiedliwy w Biblii to święty. Dlaczego więc Hiob cierpi?... Dziecko, które rodzi się z nieuleczalną chorobą, jest również „człowiekiem sprawiedliwym”. Dlaczego więc cierpi...? Niedawno towarzyszyłem uczestnikom pielgrzymki osób walczących z mukowiscydozą. Jest to genetyczna choroba. Często prowadzi do wielkiego osamotnienia chorych i przedwczesnej ich śmierci. Dlaczego dzieci chore na mukowiscydozę muszą cierpieć, a przez to ich bliscy, rodzice, rodzeństwo…?
Odpowiedzi na te pytania możemy szukać również u Hioba, w jego postawie. Cierpienie w jego przypadku miało charakter próby. Miało poszerzyć jego serce. Ugruntować w nim dobro. Hiob miał stać się szczególnym świadkiem Boga wobec swojego otoczenia, w którym żył. I tak się faktycznie stało… Dlatego Bóg dopuścił na niego tę próbę. Albo bardziej radykalniej możemy powiedzieć: wprowadził go w tę próbę. Tak jak później dopuścił na Jezusa, swojego Syna, okrutną mękę i śmierć na krzyżu, czy – przywołując analogię z życia Hioba – wprowadził Go w tak bolesne doświadczenie.
Święty Jan Paweł II zwracając się do chorych w liście Salvifici doloris, dopowiada: „W cierpieniu zawiera się jakby szczególne wezwanie do cnoty, którą człowiek musi wypracować ze swojej strony. Jest to cnota wytrwałości w znoszeniu tego, co dolega i boli.” Nie pytając specjalnie rodziców dzieci chorych na mukowiscydozę o przyczynę tej choroby, nieraz słyszałem z ich ust, iż choroba dziecka scaliła ich związek małżeński. Dodam od razu, że nie zawsze tak musi być… Wszyscy potrzebujemy wiary. Wiary, która rodzi głębokie przekonanie i pozwala powiedzieć, iż Bóg jest zawsze dobry i z każdego cierpienia potrafi wyprowadzić największe dobro. Hiob nie dał się złamać cierpieniu, bo do końca wytrwale wierzył w dobroć Boga.
Księga Hioba ukazuje jeszcze jeden, trzeci wymiar cierpienia (dwa wcześniejsze: cierpienie jako forma oczyszczenia duchowego i jako próba). Jest wezwaniem do przemiany życia i myślenia – wezwaniem do nawrócenia. Według Elihu, jednego z uczestników dysputy z Hiobem (nie należał on do trójki przyjaciół), cierpienie jest jednym ze sposobów przemawiania Boga. Pokaże to później Chrystus, Syn Boży, na krzyżu. Cierpienie ma charakter wychowawczy. W przypadku Hioba prowadziło go do pokory, do zamilknięcia wobec Boga i tajemnicy cierpienia. Ostatecznie doświadczenie cierpienia może prowadzić do zwrócenia się ku Bogu i ku temu, co najistotniejsze jest w życiu, ku więziom z najbliższymi. Może zaowocować przebaczeniem.
Rzeczywistość hospicyjna pokazuje, że w ostatnich chwilach życia człowieka najważniejsze są spotkania z najbliższymi i pojednanie się z Bogiem. Choć nie zawsze chory zdąży z realizacją tego, co najistotniejsze. Jakiś czas temu doktor Barbara Kopczyńska, lekarz hospicjum, komentując słowa z Ewangelii o uzdrowieniu chromego nad sadzawką dała takie świadectwo: „Jestem lekarzem od wielu lat i coraz częściej spotykam chorych, którzy «nie mają człowieka». Czasem chory jest naprawdę samotny, czasem rodzina jest daleko (często za granicą) albo też z różnych powodów niezdolna do opieki. To są sytuacje dramatyczne, bardzo trudne do rozwiązania. Brak «człowieka» nieraz bywa większym problemem niż sama choroba!”. Zarówno dla rodziny, jak i dla samego chorego, doświadczenie cierpienia może się stać okazją do przewartościowania swojego życia i powrotu do tego, co najistotniejsze: do relacji, gdzieś wcześniej w życiu zagubionych.
Wzór Jezusa i Matki Bolesnej
W drodze poszukiwania sensu cierpienia człowiek może uczynić jeszcze jeden ważny krok, krok ostateczny. Decydujący – zwraca na to uwagę ks. Antoni Bartoszek. Może spojrzeć na tajemnicę cierpienia, swojego lub bliźniego, w świetle osoby Jezusa Chrystusa. Tylko dzięki Niemu człowiek potrafi do końca zrozumieć siebie i zrozumieć tak trudne doświadczenie, jakim jest np. nieuleczalna choroba. W dziele Odkupienia Chrystus przyniósł najpełniejszą odpowiedź na pytanie o sens cierpienia. Bez Niego, człowiek gubi się i trudno mu znaleźć odpowiedź o przyczynę cierpienia swojego lub bliskich. Jeśli współczesny świat zatraca wiarę w Chrystusa i szuka swoich „dróg zbawienia”, to de facto wprowadza siebie w jeszcze większy stan opuszczenia i cierpienia. Nie bez przyczyny Pan Jezus powiedział św. Siostrze Faustynie: „Nie znajdzie ludzkość ukojenia, dopóki nie zwróci się z ufnością do Mojego Miłosierdzia”. Dlatego łączenie swojego życia z Panem Jezusem, także swojego cierpienia z Jego krzyżem, staje się dla nas drogą, która rodzi ukojenie i pokój w sercu.
Jezus przyjmując krzyż, wziął na siebie wszystkie nasze grzechy i cierpienia. Z jednej strony modlitwa Pana Jezusa w Ogrójcu uczy nas, byśmy unikali cierpienia: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich”. Z drugiej, słowa „Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22, 42), uczą nas pokornego poddania się Bogu wówczas, gdy to cierpienie nas zastanie.
Pan Jezus nie wziąłby na siebie ciężaru męki i śmierci, gdyby nie ogrom Jego miłości do Ojca i do nas. Męka i śmierć Pana Jezusa stały się najgłębszym aktem Jego miłości. Syn Boży nie został zmuszony przez Ojca do takiej formy odkupienia człowieka. Uczynił to dobrowolnie i w pełnej wolności. O swoim życiu mówił: „Nikt mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je daję” (J10, 18). We wspomnianym wcześniej liście skierowanym do chorych Ojciec święty Jan Paweł II pisał: „Cierpienie ludzkie osiągnęło swój zenit w męce Chrystusa. Równocześnie zaś weszło ono w całkowicie nowy wymiar i nowy porządek: zostało związane z miłością… Miłość jest najpełniejszym źródłem odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Odpowiedzi tej udzielił Bóg człowiekowi w Krzyżu Jezusa Chrystusa”. Krzyż i cierpienie bez miłości są nie do udźwignięcia. Krzyż i cierpienie podjęte w duchu miłości, złączone z nią, rozwijają człowieka, a nieraz także i bliźnich. Cierpienie może być drogą dotarcia do Boga. Równocześnie może doprowadzić człowieka do rozpaczy i buntu wobec Niego, do zanegowania Jego istnienia, co za tym idzie odrzucenia siebie i bliźnich. Ze zła, jakim był krzyż jako miejsce męki i śmierci, Chrystus przez miłość wyprowadził najwyższe dobro – Odkupienie świata. Z cierpienia, które człowiek przeżywa, Chrystus również może wyprowadzić dobro.
Wymiar zbawczy cierpienia
Osobą, która jako pierwsza zrozumiała wartość zbawczego wymiaru cierpienia była Matka Najświętsza. Mówimy o Niej, stojącej pod krzyżem, że jest Matką Bolesną. Jej pełne zawierzenie Bogu, miłość do Pana Jezusa, do św. Jana, stojącego również pod krzyżem, miłość do każdego człowieka, a więc także i do nas, Jej całkowita ufność w dobroć Boga, sprawiły, iż z Jej obecności pod krzyżem, z Jej współcierpienia z Panem Jezusem zrodził się najpiękniejszy owoc – Kościół.
Gdy Pan Jezus czynił cuda: uzdrawiał, mnożył chleb, wyrzucał złe duchy, wskrzeszał, szły za Nim tłumy. Gdy podjął mękę, opuścili go prawie wszyscy, z wyjątkiem Matki Najświętszej i św. Jana. Najtrudniejszą drogą pójścia za Nim jest towarzyszenie Mu w Jego opuszczeniu. Droga ta równocześnie nadaje najgłębszy sens życiu człowieka. „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16, 24) – wzywał wielokrotnie uczniów. Naśladowanie, towarzyszenie Jezusowi Opuszczonemu i współcierpienie z Nim, z miłości do Niego, są najpiękniejszymi owocami miłości. Pokazała to Matka Bolesna.
Gdy przeżywamy swoje cierpienia w głębokiej jedności z Chrystusem, z Jego krzyżem, On również zaprasza nas do uczestnictwa – w wolności – w Jego dziele zbawienia. Ta droga jest powołaniem. Święty Paweł zwracał się do Kolosan: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). W jego przypadku cierpienia były związane z trudami misji apostolskiej, którą prowadził. Ukoronowaniem misji ewangelizacyjnej św. Pawła była śmierć męczeńska. Cierpienia w naszym przypadku mogą dotyczyć różnych form trudności, w tym przede wszystkim choroby.
Wiemy, iż dzieło Odkupienia zostało dokonane przez Chrystusa jeden raz, na Golgocie, dwa tysiące lat temu. Jednak przez otwarcie się Zbawiciela na każde inne ludzkie cierpienie, w tym i nasze, Odkupienie nadal się dokonuje, trwa. Dopełniane jest przez człowieka jego osobistym cierpieniem i ofiarowaniem go. I ta droga, opisana na samym początku przez założycieli Apostolstwa Chorych, ks. Michała Rękasa, ks. Jana Szurleja, stanowi istotę duchowej drogi członków naszej wspólnoty.
Apostolstwo Chorych
W pierwszym numerze „Apostolstwa Chorych” z 1930 roku czytamy: „Do Apostolstwa mogą być przyjęte wszystkie osoby, które tego zapragną, a które są obarczone jakimś cierpieniem stałym (nie chwilowym), cierpieniem duchowym albo fizycznym (choroba, smutek, strata, starość, kalectwo, trwała bieda itp.). Od chorych wymaga się tylko dopełnienia następujących warunków: przyjęcia cierpień z ręki Bożej, z poddaniem się woli Bożej; znoszenie ich w zjednoczeniu z Męką Pana Jezusa; ofiarowanie cierpień Bogu za zbawienie świata (…). Jest to podniesienie do wartości nadprzyrodzonej przypadających każdemu już z natury ludzkiej cierpień, czyli cierpienie z pobudek nadprzyrodzonych i w sposób nadprzyrodzony. Przynależność do Apostolstwa nie wyklucza pragnienia uleczenia i powrotu do zdrowia i czynienia w tym kierunku starań i zabiegów i modlenia się o zdrowie. Owszem, podkreślmy to jeszcze raz, uporządkowanie duchowej, uczuciowej, religijnej strony cierpienia stwarza znakomite przygotowanie i dyspozycję do leczenia i wyzdrowienia” – tyle ks. Rękas.
Apostolstwo Chorych uczy podjęcia cierpienia w jego zbawczym wymiarze. Dla osoby chorej bardzo ważnym jest poczucie wspólnoty. Niektórzy chorzy leżą w łóżkach i nie potrafią dotrzeć do kościoła, uczestniczyć w rekolekcjach, pielgrzymkach itp. Apostolstwo Chorych ofiaruje więc duchową wspólnotę wszystkim członkom. Tylko przez wiarę możemy zobaczyć, jak wielka to „armia” osób, które ofiarują swoje cierpienia za Kościół. Jest nas obecnie 2200 osób w Polsce. Marie-Héléne Mathieu i Jean Vanier, twórcy międzynarodowych wspólnot dla osób niepełnosprawnych: Arki oraz Wiary i Światło, uczyli, iż jedynie w grupie, we wspólnocie można przeżyć owocnie swoją chorobę. „Nigdy więcej sami” – pisali. I organizowali różnego rodzaju spotkania i pielgrzymki dla chorych, zwłaszcza w Lourdes. Również dla członków Apostolstwa Chorych to poczucie więzi z innymi chorymi jest niezwykle ważne. Poczucie wspólnoty: najpierw obecności samego Boga, ale także i drugiego człowieka, nadaje sens, rodzi w sercu pokój.
„Drugie ja”
Kończąc tę nieco dłuższą niż zwykle Szkołę Modlitwy, jeszcze raz chciałbym przywołać postać św. Jana Pawła II. Dwa tygodnie po zamachu na swoje życie, jako człowiek bardzo cierpiący, powiedział: „Kiedy nazajutrz po wyborze na stolicę Piotrową przybyłem z wizytą do polikliniki Gemelli, powiedziałem, że pragnę oprzeć moje papieskie posługiwanie na tych, którzy cierpią. Opatrzność zrządziła, bym powrócił tu jako chory. Potwierdzam dzisiaj przekonanie wypowiedziane wtedy: cierpienie przyjęte w zjednoczeniu z cierpiącym Chrystusem ma nieporównywalną z niczym skuteczność w urzeczywistnianiu Bożego planu zbawienia. Powtarzam za św. Pawłem: «Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół». Zapraszam wszystkich chorych, by połączyli się ze mną w ofiarowaniu Chrystusowi swoich cierpień dla dobra Kościoła i ludzkości”.
Podobnie mówiła św. Matka Teresa z Kalkuty. W przywołanym niżej tekście zwracała się do Jacqueline de Deckert, belgijskiej pielęgniarki, która z racji choroby nie mogła wstąpić do Misjonarek Miłości. W słowach Matki Teresy możemy odnaleźć również wezwanie skierowane do nas. Ona zwraca się do Ciebie bardzo bezpośrednio i osobiście. I ja tymi słowami pragnę Ciebie zaprosić do Apostolstwa Chorych: „Twoje cierpienie i modlitwy są kielichem, do którego my, członkowie pracujący, wlewamy miłość dusz, które zbieramy. Dlatego jesteś równie ważny i niezbędny dla realizacji naszego celu. Aby zaspokoić Jego [Jezusa] Pragnienie, musimy mieć kielich – i Ty, i inni – możecie tworzyć ten kielich. W rzeczywistości możesz zrobić dużo więcej, złożony cierpieniem w łóżku, niż ja swobodnie poruszająca się, ale Ty i ja razem możemy wszystko w Nim, który nas umacnia (zob. Flp 4, 13) (…). Zapraszam każdego, ktokolwiek chce zostać Misjonarką czy Misjonarzem Miłości – tym, kto niesie miłość Boga – ale szczególnie chcę, żeby przyłączyły się osoby sparaliżowane, niepełnosprawne, nieuleczalnie chore, bo wiem, że to one sprowadzą do stóp Jezusa wiele dusz. My natomiast (…) będziemy mieli duchową siostrę [duchowego brata], która [-y] będzie się modlić, cierpieć, myśleć – «nasze drugie ja». Jeśli będziesz z nami – modląc się i cierpiąc dla nas i dla naszego dzieła – będziemy w stanie dokonywać wielkich rzeczy z miłości do Niego – dzięki Tobie”.
Jednym z duchowych testamentów, które pozostawiła po sobie św. Matka Teresa z Kalkuty są słowa, do których lubiła często powracać: to anonimowy tekst wyryty na tablicy z brązu w Instytucie Rehabilitacyjnym w Nowym Jorku, zatytułowany „Prosiłem...”:
Prosiłem Cię Panie o siłę, by zyskać powodzenie, Ty uczyniłeś mnie słabym, abym nauczył się słuchać. Prosiłem o zdrowie, aby dokonać rzeczy wielkich, otrzymałem kalectwo, by spełniać rzeczy lepsze. Prosiłem o bogactwo, żeby być szczęśliwym, otrzymałem ubóstwo, żeby być mądrym. Prosiłem o władzę i znaczenie, by cenili mnie ludzie, otrzymałem zależność, bym odczuł potrzebę Ciebie. Prosiłem o przyjaciela, żeby nie żyć samotnie, Ty dałeś mi serce, bym kochał wszystkich. Prosiłem o radość, Ty dałeś mi życie, bym radował się wszystkim. Nie mam niczego, z tego, o co prosiłem, ale mam wszystko to, czego się spodziewałem. I jakby wbrew mnie samemu, moje niewyrażone prośby zostały wysłuchane. Jestem najhojniej obdarzony.
I ja również.
Zobacz całą zawartość numeru ►