Chrześcijański sens cierpienia

Szkoła modlitwy. Apostolstwo Chorych ofiaruje duchową wspólnotę wszystkim członkom. Tylko przez wiarę możemy zobaczyć, jak wielka to „armia” osób, które ofiarują swoje cierpienia za Kościół.

zdjęcie: CANSTOCKPHOTO.PL

2018-09-07

Jezu, Ty nie chciałeś oszczędzać swojej Matce bolesnego uczestnic­twa w Twoich cierpieniach. Pozwól i nam wedle naszej wiary w nich uczest­niczyć. Rozpal nasze zimne serca, że­byśmy wraz z Maryją mogli przeżywać Twoje cierpienia dla nas. Matko Jezusa i nasza Matko, odciśnij w naszym sercu Rany Zbawiciela; spraw, abyśmy wyczuli właściwy sens krzyża, tak by rozświetlił nasze spotkania z trudnościami i cier­pieniami bliźnich.

Jak zachować się wobec cierpienia?

Cierpienie samo w sobie nie jest ni­czym dobrym. Czasami mówienie o nim w obecności człowieka chorego może być wielkim nietaktem. A gloryfikowanie go mogłoby się stać czymś niedobrym, jakąś formą cierpiętnictwa. Przed laty cierpiący filozof, ks. Józef Tischner w wielkim bólu, mówił: „cierpienie nie uszlachetnia”… Również umierający na białaczkę biskup Paryża, kard. Veuillot mówił: „Potrafimy mówić piękne zdania na temat cierpienia. Ja również z gor­liwością o nim mówiłem.” Następnie przekazał taką radę: „Powiedzcie ka­płanom, aby o nim nic nie mówili…”

Inaczej wypowiedział się św. Jan Pa­weł II. Po powrocie z kliniki zaświadczył: „Chciałbym dziś wyrazić przez Mary­ję wdzięczność za dar cierpienia. (…) Zrozumiałem, że ten dar był potrzebny. Papież musiał znaleźć się w poliklinice Gemellego (…), musiał cierpieć” – mó­wił o sobie Ojciec święty. „Zrozumia­łem (…), że mam wprowadzić Kościół w trzecie tysiąclecie przez modlitwę i wieloraką działalność.” W kontekście odbywającego się ówcześnie Roku Ro­dziny kontynuował: „Właśnie dlatego, że rodzina jest zagrożona, rodzina jest atakowana, także Papież musi być atako­wany, musi cierpieć, aby każda rodzina i cały świat ujrzał, że istnieje Ewangelia – rzec można – «wyższa»: Ewangelia cierpienia, którą trzeba głosić.”

Pamiętamy wezwanie Pana Jezusa do okazywania czynnego miłosierdzia cierpiącym: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” (Mt 25, 35n). Podawanie pomoc­nej ręki ludziom cierpiącym jest jedną z najważniejszych chrześcijańskich po­winności. Chodzi nie tylko o okazywanie bezpośredniej pomocy cierpiącemu, ale również o „wysuszanie źródeł cierpienia” – jak zwracał na to uwagę o. Jacek Salij OP – czyli zapobieganie temu, co może zrodzić cierpienie człowieka.

Jeśli cierpienie samo w sobie nie jest niczym dobrym, to każdemu z nas wolno zabiegać o usunięcie lub przynajmniej o zmniejszenie nie tylko cudzych cier­pień, ale również swoich własnych. Dla­tego możemy, ale i powinniśmy prosić dla bliskich, również dla siebie o łaskę zdrowia, o ulgę w cierpieniach. Sam Pan Jezus, pocąc się krwią w Ogrójcu, błagał swojego Ojca o odsunięcie kie­licha (por. Łk 22, 41-44). Na kartach Ewangelii czytamy, iż chorzy szukali u Pana Jezusa uzdrowienia. Analizując Ewangelię możemy wyciągnąć wniosek, iż spotkania z chorymi były dla Niego priorytetowe. Świat ludzkiego cierpienia był dla Chrystusa niejako „magnesem”, który Go przyciągał. Szedł tam, gdzie człowiek szukał pomocy i nie dawał so­bie rady. To ważna dla nas wskazówka. Kiedy powierzono mi Apostolstwo Cho­rych, pamiętam, że fakt szczególnego umiłowania chorych przez Pana Jezusa, stał się dla mnie decydującym momen­tem w przyjęciu tej posługi w Kościele.

Pisząc o prośbach skierowanych do Boga o łaskę zdrowia, dodam, że mo­dlitwa wstawiennicza, która przyjęła formę tzw. pogotowia modlitewnego w Apostolstwie Chorych, stała się chyba najbardziej rozwiniętą formą modlitwy w naszej wspólnocie. Najczęstszymi intencjami przysyłanymi do biura są prośby o uzdrowienie z choroby no­wotworowej, z depresji…

Pan Jezus, który wzywał do ujmo­wania ludziom cierpienia, nigdy nie obiecywał, że tym sposobem usunie­my cierpienie z naszego życia. Wręcz przeciwnie: wyraźnie mówił, że ludzkiej biedy nigdy nie zabraknie (por. Mt 26, 11). Chciał jednak, aby chorzy przycho­dzili do Niego i w Nim (nie w sobie) szu­kali źródła mocy. Ewangeliczni chorzy czynili to w różny sposób, dotykając się frędzli Jego płaszcza, dając Mu się do­tknąć, padając przed Nim na twarz. Nasz Zbawiciel mówił: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11, 28). Łaska pokrzepienia i pocieszenia, jak mówi Ewangelia, jest jednym z najważ­niejszych darów, które człowiek może otrzymać od Boga, zwłaszcza w chwili strapienia, w chorobie i samotności. Ża­den człowiek nie zastąpi wewnętrznej pewności wiary, iż Bóg jest ze mną, że mnie nie opuścił.

Pytanie o przyczynę cierpienia

Jednym z ważnych pytań, które sta­wia sobie człowiek zwłaszcza w cier­pieniu, jest pytanie o jego przyczynę, o źródło. Pytamy, dlaczego cierpienie dotyka nas samych, naszych bliźnich, dlaczego dotyka małych dzieci? To trud­ne pytania. Wielu myślicieli w historii ludzkości próbowało szukać na nie od­powiedzi. Jedną z nich możemy znaleźć w historii Hioba. O życiu Hioba i jego przyjaciołach, którzy przyszli do niego w czasie strapienia, czytamy w jednej z ksiąg Starego Testamentu.

Przypomnijmy krótko przesłanie księgi. Trzej przyjaciele przekonywali Hioba, że cierpienie jest karą za jego grzech. Pogląd ten wpisywał się w sta­rotestamentalną zasadę odpłaty. We­dług niej wszyscy ludzie, sprawiedliwi i grzesznicy, są nagradzani lub karani, każdy zgodnie z tym, na co zasługuje. Potwierdza to także jedna z prawd wiary: Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Jednak, jak pamiętamy, Hiob zaprzeczył tej zasadzie w odniesieniu do swojej oso­by. Był przekonany, że nie zasłużył na karę. Czuł się niewinny. I rzeczywiście tak było. Ukazuje to autor księgi. Hiob nazwany jest przez autora biblijnego człowiekiem sprawiedliwym. Człowiek sprawiedliwy w Biblii to święty. Dlaczego więc Hiob cierpi?... Dziecko, które rodzi się z nieuleczalną chorobą, jest również „człowiekiem sprawiedliwym”. Dlacze­go więc cierpi...? Niedawno towarzy­szyłem uczestnikom pielgrzymki osób walczących z mukowiscydozą. Jest to genetyczna choroba. Często prowadzi do wielkiego osamotnienia chorych i przed­wczesnej ich śmierci. Dlaczego dzieci chore na mukowiscydozę muszą cierpieć, a przez to ich bliscy, rodzice, rodzeństwo…?

Odpowiedzi na te pytania możemy szukać również u Hio­ba, w jego postawie. Cierpienie w jego przypadku miało cha­rakter próby. Miało poszerzyć jego serce. Ugruntować w nim dobro. Hiob miał stać się szczególnym świad­kiem Boga wobec swojego otoczenia, w którym żył. I tak się faktycznie stało… Dlatego Bóg dopuścił na niego tę pró­bę. Albo bardziej radykalniej możemy powiedzieć: wprowadził go w tę pró­bę. Tak jak później dopuścił na Jezusa, swojego Syna, okrutną mękę i śmierć na krzyżu, czy – przywołując analogię z życia Hioba – wprowadził Go w tak bolesne doświadczenie.

Święty Jan Paweł II zwracając się do chorych w liście Salvifici doloris, dopowiada: „W cierpieniu zawiera się jakby szczególne wezwanie do cnoty, którą człowiek musi wypracować ze swojej strony. Jest to cnota wytrwało­ści w znoszeniu tego, co dolega i boli.” Nie pytając specjalnie rodziców dzieci chorych na mukowiscydozę o przyczynę tej choroby, nieraz słyszałem z ich ust, iż choroba dziecka scaliła ich związek mał­żeński. Dodam od razu, że nie zawsze tak musi być… Wszyscy potrzebujemy wiary. Wiary, która rodzi głębokie prze­konanie i pozwala powiedzieć, iż Bóg jest zawsze dobry i z każdego cierpienia potrafi wyprowadzić największe dobro. Hiob nie dał się złamać cierpieniu, bo do końca wytrwale wierzył w dobroć Boga.

Księga Hioba ukazuje jesz­cze jeden, trzeci wymiar cier­pienia (dwa wcześniejsze: cier­pienie jako forma oczyszczenia duchowego i jako próba). Jest wezwaniem do przemiany życia i myślenia – wezwa­niem do nawrócenia. Według Elihu, jednego z uczestników dysputy z Hiobem (nie należał on do trójki przy­jaciół), cierpienie jest jednym ze spo­sobów przemawiania Boga. Pokaże to później Chrystus, Syn Boży, na krzyżu. Cierpienie ma charakter wychowawczy. W przypadku Hioba prowadziło go do pokory, do zamilknięcia wobec Boga i tajemnicy cierpienia. Ostatecznie do­świadczenie cierpienia może prowadzić do zwrócenia się ku Bogu i ku temu, co najistotniejsze jest w życiu, ku wię­ziom z najbliższymi. Może zaowocować przebaczeniem.

Rzeczywistość hospicyjna pokazuje, że w ostatnich chwilach życia człowieka najważniejsze są spotkania z najbliższy­mi i pojednanie się z Bogiem. Choć nie zawsze chory zdąży z realizacją tego, co najistotniejsze. Jakiś czas temu doktor Barbara Kopczyńska, lekarz hospicjum, komentując słowa z Ewangelii o uzdro­wieniu chromego nad sadzawką dała takie świadectwo: „Jestem lekarzem od wielu lat i coraz częściej spotykam chorych, którzy «nie mają człowieka». Czasem chory jest naprawdę samotny, czasem rodzina jest daleko (często za granicą) albo też z różnych powodów niezdolna do opieki. To są sytuacje dra­matyczne, bardzo trudne do rozwiąza­nia. Brak «człowieka» nieraz bywa więk­szym problemem niż sama choroba!”. Zarówno dla rodziny, jak i dla samego chorego, doświadczenie cierpienia może się stać okazją do przewartościowania swojego życia i powrotu do tego, co naj­istotniejsze: do relacji, gdzieś wcześniej w życiu zagubionych.

Wzór Jezusa i Matki Bolesnej

W drodze poszukiwania sensu cier­pienia człowiek może uczynić jeszcze jeden ważny krok, krok ostateczny. Decydujący – zwraca na to uwagę ks. Antoni Bartoszek. Może spojrzeć na ta­jemnicę cierpienia, swojego lub bliźnie­go, w świetle osoby Jezusa Chrystusa. Tylko dzięki Niemu człowiek potrafi do końca zrozumieć siebie i zrozumieć tak trudne doświadczenie, jakim jest np. nieuleczalna choroba. W dziele Odku­pienia Chrystus przyniósł najpełniejszą odpowiedź na pytanie o sens cierpienia. Bez Niego, człowiek gubi się i trudno mu znaleźć odpowiedź o przyczynę cierpienia swojego lub bliskich. Jeśli współczesny świat zatraca wiarę w Chry­stusa i szuka swoich „dróg zbawienia”, to de facto wprowadza siebie w jeszcze większy stan opuszczenia i cierpienia. Nie bez przyczyny Pan Jezus powiedział św. Siostrze Faustynie: „Nie znajdzie ludzkość ukojenia, dopóki nie zwróci się z ufnością do Mojego Miłosierdzia”. Dlatego łączenie swojego życia z Panem Jezusem, także swojego cierpienia z Jego krzyżem, staje się dla nas drogą, która rodzi ukojenie i pokój w sercu.

Jezus przyjmując krzyż, wziął na sie­bie wszystkie nasze grzechy i cierpienia. Z jednej strony modlitwa Pana Jezu­sa w Ogrójcu uczy nas, byśmy unikali cierpienia: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich”. Z drugiej, słowa „Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22, 42), uczą nas pokor­nego poddania się Bogu wówczas, gdy to cierpienie nas zastanie.

Pan Jezus nie wziąłby na siebie cię­żaru męki i śmierci, gdyby nie ogrom Jego miłości do Ojca i do nas. Męka i śmierć Pana Jezusa stały się najgłęb­szym aktem Jego miłości. Syn Boży nie został zmuszony przez Ojca do takiej formy odkupienia człowieka. Uczynił to dobrowolnie i w pełnej wolności. O swoim życiu mówił: „Nikt mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je daję” (J10, 18). We wspomnianym wcześniej liście skierowanym do chorych Ojciec święty Jan Paweł II pisał: „Cierpienie ludzkie osiągnęło swój zenit w męce Chrystusa. Równocześnie zaś weszło ono w całko­wicie nowy wymiar i nowy porządek: zostało związane z miłością… Miłość jest najpełniejszym źródłem odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Odpowiedzi tej udzielił Bóg człowiekowi w Krzyżu Jezusa Chrystusa”. Krzyż i cierpienie bez miłości są nie do udźwignięcia. Krzyż i cierpienie podjęte w duchu miłości, złą­czone z nią, rozwijają człowieka, a nieraz także i bliźnich. Cierpienie może być drogą dotarcia do Boga. Równocześnie może doprowadzić człowieka do roz­paczy i buntu wobec Niego, do zane­gowania Jego istnienia, co za tym idzie odrzucenia siebie i bliźnich. Ze zła, jakim był krzyż jako miejsce męki i śmierci, Chrystus przez miłość wyprowadził najwyższe dobro – Odkupienie świata. Z cierpienia, które człowiek przeżywa, Chrystus również może wyprowadzić dobro.

Wymiar zbawczy cierpienia

Osobą, która jako pierwsza zro­zumiała wartość zbawczego wymiaru cierpienia była Matka Najświętsza. Mó­wimy o Niej, stojącej pod krzyżem, że jest Matką Bolesną. Jej pełne zawierzenie Bogu, miłość do Pana Jezusa, do św. Jana, stojącego również pod krzyżem, miłość do każdego człowieka, a więc także i do nas, Jej całkowita ufność w do­broć Boga, sprawiły, iż z Jej obecności pod krzyżem, z Jej współcierpienia z Pa­nem Jezusem zrodził się najpiękniejszy owoc – Kościół.

Gdy Pan Jezus czynił cuda: uzdra­wiał, mnożył chleb, wyrzucał złe du­chy, wskrzeszał, szły za Nim tłumy. Gdy podjął mękę, opuścili go prawie wszyscy, z wyjątkiem Matki Najświętszej i św. Jana. Najtrudniejszą drogą pójścia za Nim jest towarzyszenie Mu w Jego opuszczeniu. Droga ta równocześnie nadaje najgłębszy sens życiu człowie­ka. „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16, 24) – wzywał wielokrotnie uczniów. Naśladowanie, towarzyszenie Jezusowi Opuszczonemu i współcierpienie z Nim, z miłości do Niego, są najpiękniejszymi owocami miłości. Pokazała to Matka Bolesna.

Gdy przeżywamy swoje cierpienia w głębokiej jedności z Chrystusem, z Jego krzyżem, On również zaprasza nas do uczestnictwa – w wolności – w Jego dziele zbawienia. Ta droga jest powołaniem. Święty Paweł zwracał się do Kolosan: „Teraz raduję się w cierpie­niach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). W jego przypadku cierpienia były związane z trudami misji apostolskiej, którą prowadził. Ukoronowaniem misji ewangelizacyjnej św. Pawła była śmierć męczeńska. Cierpienia w naszym przy­padku mogą dotyczyć różnych form trudności, w tym przede wszystkim choroby.

Wiemy, iż dzieło Odkupienia zostało dokonane przez Chrystusa jeden raz, na Golgocie, dwa tysiące lat temu. Jednak przez otwarcie się Zbawiciela na każde inne ludzkie cierpienie, w tym i nasze, Odkupienie nadal się dokonuje, trwa. Dopełniane jest przez człowieka jego osobistym cierpieniem i ofiarowaniem go. I ta droga, opisana na samym po­czątku przez założycieli Apostolstwa Chorych, ks. Michała Rękasa, ks. Jana Szurleja, stanowi istotę duchowej drogi członków naszej wspólnoty.

Apostolstwo Chorych

W pierwszym numerze „Apostol­stwa Chorych” z 1930 roku czytamy: „Do Apostolstwa mogą być przyjęte wszystkie osoby, które tego zapragną, a które są obarczone jakimś cierpieniem stałym (nie chwilowym), cierpieniem duchowym albo fizycznym (choroba, smutek, strata, starość, kalectwo, trwała bieda itp.). Od chorych wymaga się tylko dopełnienia następujących warunków: przyjęcia cierpień z ręki Bożej, z pod­daniem się woli Bożej; znoszenie ich w zjednoczeniu z Męką Pana Jezusa; ofiarowanie cierpień Bogu za zbawienie świata (…). Jest to podniesienie do war­tości nadprzyrodzonej przypadających każdemu już z natury ludzkiej cierpień, czyli cierpienie z pobudek nadprzyro­dzonych i w sposób nadprzyrodzony. Przynależność do Apostolstwa nie wy­klucza pragnienia uleczenia i powrotu do zdrowia i czynienia w tym kierunku starań i zabiegów i modlenia się o zdro­wie. Owszem, podkreślmy to jeszcze raz, uporządkowanie duchowej, uczucio­wej, religijnej strony cierpienia stwarza znakomite przygotowanie i dyspozycję do leczenia i wyzdrowienia” – tyle ks. Rękas.

Apostolstwo Chorych uczy podjęcia cierpienia w jego zbawczym wymiarze. Dla osoby chorej bardzo ważnym jest poczucie wspólnoty. Niektórzy chorzy leżą w łóżkach i nie potrafią dotrzeć do kościoła, uczestniczyć w rekolekcjach, pielgrzymkach itp. Apostolstwo Cho­rych ofiaruje więc duchową wspólnotę wszystkim członkom. Tylko przez wiarę możemy zobaczyć, jak wielka to „ar­mia” osób, które ofiarują swoje cierpie­nia za Kościół. Jest nas obecnie 2200 osób w Polsce. Marie-Héléne Mathieu i Jean Vanier, twórcy międzynarodowych wspólnot dla osób niepełnosprawnych: Arki oraz Wiary i Światło, uczyli, iż je­dynie w grupie, we wspólnocie można przeżyć owocnie swoją chorobę. „Nigdy więcej sami” – pisali. I organizowali róż­nego rodzaju spotkania i pielgrzymki dla chorych, zwłaszcza w Lourdes. Również dla członków Apostolstwa Chorych to poczucie więzi z innymi chorymi jest niezwykle ważne. Poczucie wspólnoty: najpierw obecności samego Boga, ale także i drugiego człowieka, nadaje sens, rodzi w sercu pokój.

„Drugie ja”

Kończąc tę nieco dłuższą niż zwykle Szkołę Modlitwy, jeszcze raz chciałbym przywołać postać św. Jana Pawła II. Dwa tygodnie po zamachu na swoje życie, jako człowiek bardzo cierpiący, powie­dział: „Kiedy nazajutrz po wyborze na stolicę Piotrową przybyłem z wizytą do polikliniki Gemelli, powiedziałem, że pragnę oprzeć moje papieskie posługi­wanie na tych, którzy cierpią. Opatrz­ność zrządziła, bym powrócił tu jako chory. Potwierdzam dzisiaj przekona­nie wypowiedziane wtedy: cierpienie przyjęte w zjednoczeniu z cierpiącym Chrystusem ma nieporównywalną z niczym skuteczność w urzeczywist­nianiu Bożego planu zbawienia. Powta­rzam za św. Pawłem: «Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół». Zapraszam wszystkich chorych, by połączyli się ze mną w ofia­rowaniu Chrystusowi swoich cierpień dla dobra Kościoła i ludzkości”.

Podobnie mówiła św. Matka Te­resa z Kalkuty. W przywołanym niżej tekście zwracała się do Jacqueline de Deckert, belgijskiej pielęgniarki, która z racji choroby nie mogła wstąpić do Misjonarek Miłości. W słowach Matki Teresy możemy odnaleźć również we­zwanie skierowane do nas. Ona zwra­ca się do Ciebie bardzo bezpośrednio i osobiście. I ja tymi słowami pragnę Ciebie zaprosić do Apostolstwa Cho­rych: „Twoje cierpienie i modlitwy są kielichem, do którego my, członkowie pracujący, wlewamy miłość dusz, które zbieramy. Dlatego jesteś równie waż­ny i niezbędny dla realizacji naszego celu. Aby zaspokoić Jego [Jezusa] Pra­gnienie, musimy mieć kielich – i Ty, i inni – możecie tworzyć ten kielich. W rzeczywistości możesz zrobić dużo więcej, złożony cierpieniem w łóżku, niż ja swobodnie poruszająca się, ale Ty i ja razem możemy wszystko w Nim, który nas umacnia (zob. Flp 4, 13) (…). Zapraszam każdego, ktokolwiek chce zostać Misjonarką czy Misjonarzem Mi­łości – tym, kto niesie miłość Boga – ale szczególnie chcę, żeby przyłączyły się osoby sparaliżowane, niepełnosprawne, nieuleczalnie chore, bo wiem, że to one sprowadzą do stóp Jezusa wiele dusz. My natomiast (…) będziemy mieli du­chową siostrę [duchowego brata], która [-y] będzie się modlić, cierpieć, my­śleć – «nasze drugie ja». Jeśli będziesz z nami – modląc się i cierpiąc dla nas i dla naszego dzieła – będziemy w stanie dokonywać wielkich rzeczy z miłości do Niego – dzięki Tobie”.

Jednym z duchowych testamentów, które pozostawiła po sobie św. Matka Teresa z Kalkuty są słowa, do których lubiła często powracać: to anonimowy tekst wyryty na tablicy z brązu w Insty­tucie Rehabilitacyjnym w Nowym Jorku, zatytułowany „Prosiłem...”:

Prosiłem Cię Panie o siłę, by zyskać powodzenie, Ty uczyniłeś mnie słabym, abym nauczył się słuchać. Prosiłem o zdrowie, aby dokonać rzeczy wielkich, otrzymałem kalectwo, by spełniać rzeczy lepsze. Prosiłem o bogactwo, żeby być szczęśliwym, otrzymałem ubóstwo, żeby być mądrym. Prosiłem o władzę i zna­czenie, by cenili mnie ludzie, otrzymałem zależność, bym odczuł potrzebę Ciebie. Prosiłem o przyjaciela, żeby nie żyć sa­motnie, Ty dałeś mi serce, bym kochał wszystkich. Prosiłem o radość, Ty dałeś mi życie, bym radował się wszystkim. Nie mam niczego, z tego, o co prosiłem, ale mam wszystko to, czego się spodziewa­łem. I jakby wbrew mnie samemu, moje niewyrażone prośby zostały wysłuchane. Jestem najhojniej obdarzony.

I ja również.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Bartoszek Wojciech, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2018nr05, Z cyklu:, Modlitwy czas, Teksty polecane

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024