Najważniejsza jest miłość
O niezwykłych więzach rodzinnych, o zasypianiu na stojąco i o tym, że Bóg ma dla nas wspaniałe plany, opowiada Barbara Cień.
2018-09-07
REDAKCJA: – Od wielu lat opiekuje się Pani osobami chorymi w swojej rodzinie. Była mama Jadwiga, która zmarła w 2016 roku, była siostra Wiesława, która odeszła do wieczności rok po mamie, jest brat Bogusław z zespołem Downa. Jakie były początki tej Pani wieloletniej, wiernej obecności przy najbliższych?
BARBARA CIEŃ: – Właściwie trudno określić moment, w którym to wszystko się zaczęło. Odkąd pamiętam, w naszej rodzinie nigdy nie brakowało wzajemnej miłości. Dbaliśmy o siebie, byliśmy ze sobą bardzo zżyci, szczególnie ja i Wiesia, moja o dwa lata młodsza siostra. Gdy byłyśmy jeszcze nastolatkami, zawsze trzymałyśmy się razem. Myślę, że to bycie blisko siebie wynikało z wychowania i z tego, czego wszyscy doświadczaliśmy w rodzinnym domu.
– Pani Wiesława zachorowała w wieku 20 lat.
– Pierwsze objawy choroby u Wiesi pojawiły się już w szkole średniej, ale dopiero po latach uświadomiliśmy sobie, że to, co się z nią wówczas działo, było zwiastunem nieuleczalnej choroby. Poważne kłopoty ze zdrowiem zaczęły się, gdy Wiesia była już studentką. Przewracała się na prostej drodze, miała epizody nietrzymania moczu. Pod koniec studiów zaniewidziała na jedno oko i straciła władzę w prawej ręce. Lekarze nie wiedzieli, co jej dolega. Po kilku pobytach w szpitalu w końcu postawiono diagnozę: stwardnienie rozsiane. Z biegiem czasu było już tylko gorzej, bo choroba szybko postępowała. Najpierw Wiesia poruszała się jeszcze samodzielnie, potem z pomocą laski, potem był wózek inwalidzki, aż w końcu z kolejnego pobytu w szpitalu wróciła na noszach. Potem przez długie lata nie opuszczała już swojego łóżka. Choroba spowodowała też porażenie strun głosowych i Wiesia straciła mowę. Można powiedzieć, że z czasem została jakby uwięziona w swoim ciele. Była całkowicie sparaliżowana, bez możliwości komunikowania się z otoczeniem.
– Musiało to być tym bardziej dotkliwe, że pani Wiesia była nauczycielką…
– Tak, była zdolna i ambitna. Mimo rozwoju choroby zdołała ukończyć studia. Miała już jednak tak niewielką siłę mięśniową, że nie była w stanie utrzymać w dłoni długopisu i musiałam pomagać jej w pisaniu pracy magisterskiej. Po studiach siostra pracowała w szkole tylko pięć lat, uczyła wychowania technicznego. Choroba niestety uniemożliwiła jej dalszą aktywność zawodową. Musiała zrezygnować ze wszystkich swoich planów.
– Jak wyglądała codzienna opieka nad panią Wiesią?
– Dopóki żył nasz tata, Wiesia i Boguś mieszkali z rodzicami, dzięki czemu mieli stałą opiekę. Ja miałam już swoją rodzinę i mieszkałam w innej części naszego osiedla. Oczywiście też byłam mocno zaangażowana w opiekę nad rodzeństwem, ale z uwagi na to, że pracowałam, istniał podział obowiązków. W 2006 roku zmarł tata, to był ciężki cios dla naszej rodziny i trzeba było ułożyć nasze dalsze życie. Udało się przeprowadzić zamianę mieszkania mamy i rodzeństwa. Zamieszkali w tym samym bloku co ja – vis-à-vis mnie. To było konieczne, bo mama po śmierci taty stała się zupełnie bezradna i cała opieka – i nad nią, i nad rodzeństwem – spadła na mnie. Mama, na ile mogła, pomagała mi jeszcze przy Wiesi i Bogusiu, ale była coraz mniej sprawna, aż w końcu sama przestała opuszczać łóżko. I wtedy było jeszcze trudniej. Musiałam przecież pracować, a nie mogłam i nie chciałam zostawić moich najbliższych bez opieki. Wydawać by się mogło, że znalazłam się w beznadziejnej sytuacji.
– A jednak sobie Pani poradziła.
– Tak, poradziłam sobie, bo nie miałam innego wyjścia. Nie przyszło mi nawet do głowy, że mogłabym mamę i rodzeństwo oddać do jakiegoś ośrodka albo zakładu opiekuńczego. Wiedziałam, że chcę mieć ich blisko, że chcę się nimi opiekować. Zaczęłam więc szukać opiekunki, która przejęłaby moje obowiązki, gdy będę w pracy. Szybko okazało się, że znalezienie takiej osoby jest bardzo trudne. Owszem, chętnych było wiele, ale niestety często panie, które były zainteresowane tą pracą, nie zdawały sobie sprawy, na czym tak naprawdę polega opieka nad ciężko chorą osobą leżącą. Kiedyś przyszła jedna kandydatka, weszła do pokoju, wszędzie porozkładała święte obrazki i zaczęła się modlić. Nie rozumiała chyba, że sama modlitwa – chociaż bardzo potrzebna i cenna – choremu nie wystarczy. Trzeba go karmić, myć, oklepywać, masować, podnosić, zmieniać pozycję itd. Inna pani weszła do pokoju i zaczęła płakać, jaka to ta Wiesia biedna. Niestety nie była w stanie w niczym pomóc, bo bała się, że zrobi jej krzywdę. Na szczęście znalazłam w końcu opiekunkę godną zaufania, która okazała się pomocna.
– Mimo to, większość obowiązków opiekuńczych i pielęgnacyjnych nadal spoczywało na Pani.
– Tak. Opiekunka przychodziła tylko na kilka godzin, podawała chorym przygotowane przeze mnie posiłki, czasem prześcieliła łóżko, poprawiła poduszkę albo zmieniła pidżamę. I to w zasadzie wszystko. Codzienna pielęgnacja chorych, a więc np. zmiana pampersów, mycie czy profilaktyka przeciwodleżynowa, należała do mnie. Zawsze też przygotowywałam posiłki na następny dzień. Najwięcej troski wymagała Wiesia, bo była bezwładna i całkowicie uzależniona od pomocy innych. Dbałam więc o czystość i bezpieczeństwo cewnika i sondy dożołądkowej. Ponadto Wiesię trzeba było stale rehabilitować, by nie pojawiły się bolesne przykurcze rąk i nóg. Cały czas było coś do zrobienia. Mogę powiedzieć, że opieka nad mamą i rodzeństwem była nieustanną, ciężką pracą. Wstawałam wczesnym rankiem, trzeba było podać chorym jedzenie, potem biegiem do pracy, a po pracy, w drodze do domu robiłam jeszcze zakupy. Po powrocie właściwie cały czas opieka nad nimi. Zwykle kładłam się spać późno w nocy. Często ze zmęczenia zasypiałam prawie na stojąco, zanim jeszcze zdążyłam przyłożyć głowę do poduszki.
– Wynika z tego, że sprawowanie stałej opieki nad chorym, wymaga wielkiej wytrzymałości i zorganizowania.
– Z pewnością tak. Kiedy zostałam ze wszystkim sama, przyszedł taki moment, w którym pomyślałam, że nie dam rady, że sobie nie poradzę. Mama leży, Wiesia leży, Bogusia trzeba stale pilnować i doglądać… Na początku nie wiedziałam, jak się za to zabrać. Ale musiałam się zmobilizować i wszystko etapami poukładać. Było to coś najnormalniejszego w świecie. Obmyśliłam strategię działania i w krótkim czasie wszystko zaczęło chodzić jak w zegarku. Wiedziałam, że trzeba wykonać określone czynności o wyznaczonych porach i po prostu to robiłam. Moja codzienność była precyzyjnie zaplanowana, dzięki czemu mogliśmy w miarę normalnie funkcjonować. Należy jednak pamiętać, że zdarzają się sytuacje nagłe, nieprzewidziane. Wtedy wszystko się wali i trzeba improwizować. Z czasem nauczyłam się nawet skomplikowanych czynności wykonywanych zwykle przez pielęgniarki: płukania cewnika urologicznego, odsysania wydzieliny z oskrzeli, wymieniania kroplówek i błyskawicznego podejmowania decyzji. Na szczęście Wiesia i mama zwykle ze mną współpracowały, nieraz lepiej niż z zawodowymi pielęgniarkami. Czuły się przy mnie bezpieczne, wiedziały, że nic im nie grozi. To bardzo ułatwiało opiekę.
– Ale stała opieka nad chorymi w domu wymaga nie tylko wielu medycznych umiejętności, ale także specjalistycznego sprzętu. Jak radziła sobie Pani w tym względzie?
– Przez te wszystkie lata wciąż na coś zbierałam – na leki, na sprzęt, na rehabilitację. Wszystko po to, by moim najbliższym niczego nie brakowało. Dla przykładu: Wiesia była leczona lekiem, który zauważalnie hamował postęp SM. Żeby leczenie było skuteczne, lek trzeba było podawać co miesiąc przez 2 lata, a jedna ampułka kosztowała blisko 8 tysięcy złotych. Zresztą Wiesia miała właściwie wszystko, co potrzebne w opiece nad tak ciężko chorym w domu. Specjalistyczne łóżko z systemem przeciwodleżynowym, pompę do żywienia przez sondę, ssak medyczny, podnośnik, koncentrator tlenu i wiele innych medycznych sprzętów. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim ofiarodawcom, którzy przez lata bardzo nam pomogli. Nie byłoby na pewno takiego odzewu, gdyby nie reportaże o naszej rodzinie, które ukazały się w Magazynie Ekspresu Reporterów w TVP. Nasza trudna sytuacja poruszyła serca sporej grupy osób i dzięki ich pomocy mogłam zapewnić lepszą opiekę mamie i rodzeństwu.
– Ma Pani również urządzenie, dzięki któremu było możliwe nawiązanie kontaktu z siostrą.
– Tak. Jak już wspomniałam, oprócz tego, że Wiesia była całkowicie sparaliżowana, miała także porażone struny głosowe, nie mogła mówić. Była jednak osobą w pełni świadomą, wszystko rozumiała i prawidłowo reagowała na wszelkie bodźce. Choroba uwięziła ją w ciele i uniemożliwiła normalny kontakt z otoczeniem. Wiesia nie mogła w tradycyjny sposób opowiedzieć o tym, co jej dolega, na co ma ochotę, albo z czym jej niewygodnie. Dlatego pojawił się pomysł zakupu specjalistycznego urządzenia, które pozwoliłoby na kontakt z Wiesią – systemu C-Eye. Jest to nowoczesne urządzenie, który śledzi ruchy gałek ocznych osoby chorej, co umożliwia komunikację i rehabilitację. System wykorzystuje metodę CyberOka, opracowaną na Politechnice Gdańskiej. Komunikacja wygląda tak, że system C-Eye wyznacza i wyświetla punkt, na który ma patrzeć chory. Zatrzymanie przez niego wzroku np. na obrazku powoduje jego zaznaczenie, dzięki czemu chory może odpowiadać na zadawane pytania, wyrażać swoje potrzeby i prośby. Dzięki temu urządzeniu zyskałam całkowitą pewność, że Wiesia nas poznaje i rozumie. To było dla mnie bardzo ważne.
– Dzisiaj System C-Eye i inne sprzęty medyczne nie są już Pani potrzebne. Wiem, że postanowiła Pani przekazać je innym potrzebującym.
– Tak. Te urządzenia były bardzo drogie i przez ostatnie lata służyły Wiesi. Nadal są w bardzo dobrym stanie i mogą przydać się innym chorym. Postanowiłam więc skontaktować się z fundacją, która ma pod opieką chorych neurologicznie, by za symboliczną opłatą przekazać sprzęt. Obecnie trwają rozmowy na ten temat. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego chcę za ten sprzęt jakieś pieniądze? Odpowiedź jest bardzo prosta. Nie chcę tych pieniędzy dla siebie. Mój brat Boguś cierpiący na zespół Downa, ma perlaka ucha. Utracił prawie całkowicie słuch, a dźwięki odbiera kością skroniową. Został zakwalifikowany do operacji w szpitalu w Kajetanach pod Warszawą. Żeby Boguś słyszał, konieczne są aparaty słuchowe o wysokich parametrach, a takie kosztują prawie 20 tysięcy złotych (NFZ refunduje tylko 1400 zł). Pomyślałam więc, że w zamian za przekazany sprzęt, fundacja mogłaby choć trochę wesprzeć finansowo zakup aparatów słuchowych dla Bogusia. Mam nadzieję, że to się uda, tym bardziej, że część kwoty już udało mi się zebrać.
– Przez wiele lat, opiekując się chorą mamą i rodzeństwem, żyła Pani bardziej ich życiem niż swoim. Teraz została Pani tylko z chorym bratem. Jak zmieniło się Pani życie, gdy mama i siostra odeszły do wieczności?
– Moja mama zmarła w sierpniu 2016 roku, a Wiesia we wrześniu 2017 roku. Muszę przyznać, że moje życie zmieniło się wówczas całkowicie. W mojej codzienności nagle zabrakło rytmu, który wyznaczany był przez opiekę nad najbliższymi mi osobami. Nie musiałam już z niczym zdążyć na określoną godzinę, nie trzeba było pamiętać o lekach i posiłkach, nie musiałam nasłuchiwać, czy pompa Wiesi pracuje itd. Nagle zyskałam mnóstwo życiowej przestrzeni, z którą nie bardzo wiedziałam, co zrobić. Nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, zupełnie nie wiedziałam, jak się na nowo zorganizować. Gdy mama i Wiesia żyły – paradoksalnie – czułam pewien spokój, stabilizację. Ich obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Sprawy codzienne toczyły się wokół nich i to sprawiało, że wiedziałam, jak będzie wyglądał kolejny dzień. Rutyna i normalność. Teraz w tej bezczynności trochę się gubię. Na szczęście jest jeszcze brat Boguś, którym też trzeba się zająć, choć jest bardziej samodzielny, i jest ukochana wnuczka Ola, którą się na co dzień opiekuję.
– Czy kiedykolwiek pomyślała Pani o sobie?
– Faktycznie, rzadko myślałam o sobie, o swoich potrzebach. Na pierwszym miejscu stawiałam potrzeby najbliższych. To był mój świadomy wybór i nie żałuję ani jednego dnia spędzonego przy łóżku mamy czy Wiesi. Gdybym jeszcze raz musiała podjąć taką decyzję, zrobiłabym to bez wahania. To nie jest tak, że tylko ja dawałam coś z siebie. Mama i Wiesia również dawały mi bardzo wiele. Z mamą mogłam rozmawiać, wyżalić się. Wiesia nie mogła nic powiedzieć, ale wystarczyło mi, że ona jest. Jej obecność była dla mnie motorem codziennych działań. Rozumiałyśmy się bez słów. Boguś też jest kochany, cieszę się, że go mam. Nigdy bym go nigdzie nie oddała! Boguś ma swoje zajęcia – lubi czytać (pisać i czytać nauczyła go Wiesia, gdy jeszcze była zdrowa), rysować, chętnie ogląda telewizję. Miłości do Boga uczę się od niego, bo kocha Go tak „po prostu”, i to jest piękne. Myślę, że najważniejsza jest miłość, bo gdy ona jest między ludźmi, wówczas nie myśli się o sobie.
– Co przez lata dawało Pani siłę?
– Siłą byli dla mnie moi najbliżsi. Cieszył mnie każdy najmniejszy postęp w ich leczeniu, uśmiech na ich twarzach. To dawało mi radość, motywację do dalszego działania i sprawiało, że wszystko stawało się prostsze. Ale gdyby nie Bóg i wiara, pewnie nie dałabym rady udźwignąć tego wszystkiego. Jestem pewna, że Bóg to wszystko tak ułożył, że dał mi zdrowie i siłę, bym mogła opiekować się chorymi w mojej rodzinie. Widzę w tym Jego niesamowity zamysł. Poukładał i rozwiązał wszystko w taki sposób, abyśmy mogli być razem. Jestem Panu Bogu wdzięczna, bo opiekując się rodzeństwem i mamą, czułam, że On jest zawsze blisko mnie. To właśnie przebywanie z chorymi i opieka nad nimi ukształtowały mnie i sprawiły, że potrafię się uśmiechać, chociaż czasami bywało ciężko i nadal bywa. Wierzę, że Bóg przez te lata mnie prowadził i nigdy o mnie nie zapomniał.
– Bardzo dziękuję Pani za rozmowę i świadectwo pięknego życia.
Zobacz całą zawartość numeru ►