Słowo – najważniejsze narzędzie ludzkiej komunikacji
O wielkiej sile ludzkich słów, o kulturze wypowiedzi oraz o tym, czy język medyczny powinien budzić w nas lęk opowiada ks. prof. dr hab. Wiesław Przyczyna.
2018-05-07
S.M. ALEKSANDRA LEKI: – Księże Profesorze, proszę przedstawić się naszym Czytelnikom.
KS. WIESŁAW PRZYCZYNA: – Żeby wyjaśnić powód naszego spotkania, wystarczy powiedzieć, że jestem członkiem Prezydium Rady Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk, członkiem Zespołu Języka Medycznego Rady Języka Polskiego i prowadzę zajęcia z komunikacji lekarz – pacjent na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Jestem też kierownikiem Katedry Komunikacji Religijnej Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie.
– Jest Ksiądz Profesor także teologiem. Tymczasem patrząc na zainteresowania naukowe Księdza Profesora, można zauważyć, że dużo z nich ma związek z językiem polskim. Skąd ta wrażliwość na słowo, skąd to zainteresowanie językiem?
– Jakiś czas temu zadzwoniła do mnie koleżanka językoznawczyni z UJ i w trakcie rozmowy powiedziała: „Zobacz, ile ty nam, językoznawcom, zawdzięczasz. Obudziliśmy w tobie zamiłowanie do języka polskiego”. I miała rację. Bo rzeczywiście, przebywanie w gronie językoznawców obudziło we mnie to zamiłowanie. Na początku nie było mi łatwo. Nie skończyłem bowiem studiów językoznawczych. Z czasem jednak ten brak stawał się coraz mniej uciążliwy. Do dziś pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem na posiedzenie Rady Języka Polskiego. Były tam takie sławy, jak: prof. Jerzy Bralczyk, prof. Jan Miodek, prof. Walery Pisarek, prof. Irena Bajerowa, prof. Jadwiga Puzynina. Bałem się odezwać w obawie, że popełnię jakiś błąd. Ale później zobaczyłem, że im też zdarzają się błędy, wprawdzie drobne, ale jednak. Dziś jestem przewodniczącym Zespołu Języka Religijnego Rady Języka Polskiego. Kieruję ponadto Komisją Języka Religijnego przy Międzynarodowym Komitecie Slawistów, zrzeszającą uczonych z całej Europy.
– Czym dla Księdza Profesora jest słowo?
– Słowo jest formą uzewnętrznienia siebie, ekspresją własnego wnętrza – to po pierwsze. Po drugie, słowo najprecyzyjniej i najwierniej odzwierciedla otaczającą nas rzeczywistość. Po trzecie, słowo ma moc tworzenia tego, co oznacza. I po czwarte, słowo jest najważniejszym narzędziem międzyludzkiej komunikacji.
– Kiedy rozmawiamy z drugim człowiekiem, to często posługujemy się przekazem niewerbalnym, czyli bez słów: gestami, mimiką twarzy, postawą ciała. Jednak słowo jest ważne i potrzebne. Jak Ksiądz Profesor myśli, dlaczego do porozumienia się potrzebujemy słowa?
– Tylko słowo jest w stanie najpełniej wyrazić nasze myśli, pragnienia i emocje. Tego nie zrobią gesty, mimika twarzy ani postawa ciała. Przekaz niewerbalny może jedynie wypowiadane przez nas słowa wspierać, uzupełniać, uwyraźniać, ale nigdy ich nie zastąpi.
– Ksiądz Profesor prowadzi zajęcia z komunikacji lekarz – pacjent. Skąd taki pomysł?
– Jest to pomysł prof. Jana Doroszewskiego, syna nieżyjącego już wybitnego językoznawcy prof. Witolda Doroszewskiego. Na jednym z posiedzeń Rady Języka Polskiego zaproponował on utworzenie komisji zajmującej się językiem medycznym. Rada wniosek przyjęła i powołała do życia Komisję Języka Medycznego, dziś nazywaną Zespołem Języka Medycznego. Komisja ta postawiła sobie za cel między innymi wprowadzenie na uczelnie medyczne w Polsce zajęć z komunikacji lekarz – pacjent. Organizatorzy tych zajęć uznali, że dobrze byłoby, aby oprócz różnych specjalistów prowadzących zajęcia był tam ksiądz. I tak znalazłem się jako wykładowca na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
– Jak wyglądają zajęcia ze studentami?
– Zajęcia noszą tytuł „Rola prawdy w komunikacji lekarz – pacjent”. Prowadzimy je w trójkę: etyk, lekarz i ksiądz. Każdy z nas ma na swoje wystąpienie pół godziny. Potem jest czas na dyskusję i stawianie pytań. Zaletą tych zajęć jest to, że prowadzimy je wspólnie i razem odpowiadamy na pytania. W naszych odpowiedziach jesteśmy na ogół zgodni, mimo różnic światopoglądowych. Pamiętam, jak kiedyś mówiłem o tym, że nie umiera się bezsensownie. Każdy stara się jakoś uzasadnić swoje odchodzenie. Jedni uważają, że tak czy tak, kiedyś trzeba umrzeć. Inni swoje odejście tłumaczą tym, że w tym życiu zrobili to, co zrobić mieli, i już do zrobienia nic więcej nie mają. Jeszcze inni mają nadzieję, że idą do lepszego świata, w którym nie będzie już cierpienia i smutku. Studenci uważali, że tak nie jest. Wtedy obecny na sali etyk, zdeklarowany agnostyk, powiedział: „Ksiądz profesor ma rację. Też uważam, że nie umieramy bezsensownie, że ludzie nadają sens swojemu odchodzeniu”. I te słowa ich przekonały, może dlatego, że usłyszeli je nie od księdza, lecz od osoby świeckiej.
– Z czym studenci medycyny mają najwięcej problemów?
– Mają ich wiele. Chciałbym zwrócić uwagę na niektóre z nich, te związane z językiem. Odnoszę wrażenie, że studenci koncentrują się na kształceniu medycznym, a zbyt małą wagę przywiązują do kształcenia językowego. Tymczasem w praktyce, gdy lekarz zdiagnozuje pacjenta, na scenę wkracza język. Lekarz, wybrawszy – jego zdaniem – optymalne narzędzia i sposoby leczenia, musi o nich za pomocą odpowiednich narzędzi językowych poinformować pacjenta. Każdą informację można przekazać na wiele różnych sposobów. Codziennie dokonujemy setek tego typu wyborów. Cokolwiek mówimy, intuicyjnie wybieramy najodpowiedniejsze – naszym zdaniem – środki. Problem polega jednak na tym, że w przypadku relacji lekarz – pacjent dobór słów ma o wiele większe znaczenie niż w większości innych sytuacji komunikacyjnych. Dlatego kształcenie językowe na uczelniach medycznych jest tak ważne.
Inny problem, który zauważam u studentów medycyny, to brak świadomości, że język odzwierciedla nasz sposób postrzegania świata. Ukazuje też nasze widzenie drugiego człowieka – czy traktujemy go jak równego sobie partnera: „Jak się pan dziś czuje?”, czy jako pozbawiony głosu przedmiot: „Niech się rozbierze i niech pokaże, gdzie boli”. Częstokroć dobra intencja stojąca za konkretną wypowiedzią rozmija się z jej rzeczywistym odbiorem. Tak się dzieje, kiedy lekarz, chcąc zmniejszyć dystans i zbudować poczucie wspólnoty z pacjentką, pyta chorą: „Jak się dziś czujemy?”. Chora, czując się potraktowana protekcjonalnie, odpowiada: „Nie wiem, jak pan doktor się czuje. Ja źle. No, ale ja jestem chora”.
Studenci mają też problem z tym, jak lekarz powinien zwracać się do pacjenta, którym jest ksiądz lub siostra zakonna: „proszę księdza”, „proszę siostry” czy „proszę pana”, „proszę pani”? Jestem zdania, żeby zachowywać obowiązujące zwyczaje. Oczywiście, jeśli przyjdzie ksiądz „w cywilu”, to lekarz nie ma obowiązku wiedzieć, że to ksiądz, i może mu mówić „proszę pana”. Ale jeżeli ksiądz przyjdzie w koloratce albo siostra zakonna w habicie, a lekarz ostentacyjnie powie „proszę pana”, „proszę pani”, to może to być przez nich odebrane jako brak szacunku lub manifestacja odmiennego systemu wartości. To z kolei może zrodzić pytanie, czy taki lekarz zajmie się mną z należytą starannością. Znam przykład, że lekarz, gdy zorientował się, że ma przed sobą redemptorystę, odesłał go do swego kolegi, tłumacząc: „Oszołomów z Radia Maryja nie leczę”. Takie sytuacje wprawdzie rzadko, ale się zdarzają.
– Ksiądz Profesor uczy studentów medycyny – przyszłych lekarzy, jak rozmawiać z pacjentami. Czy są jakieś wskazówki, które mogłyby pomóc pacjentom podczas rozmowy z lekarzem?
– Jest kilka spraw, o których pacjent powinien pamiętać. Na pewno jedną z nich jest uświadomienie sobie roli, w jakiej występuje – że jest chory i potrzebuje pomocy specjalisty. Nie powinien zatem popisywać się swoją wiedzą na temat choroby i sposobów jej leczenia, którą uzyskał z Internetu. Następną sprawą jest zaufanie – pacjent powinien darzyć lekarza zaufaniem, bez tego nie można mówić o udanej terapii. Powinien też szczerze opowiedzieć lekarzowi o swojej chorobie, niczego nie ukrywając. Tylko wtedy możliwe są trafna diagnoza i skuteczne leczenie. Na koniec pacjent, jeżeli czegoś nie wie lub nie rozumie, powinien poprosić lekarza o wyjaśnienie. Jeśli tego nie zrobi, pozostanie z wątpliwościami, a te nie pomagają w wychodzeniu z choroby.
– Zdarza się, że lekarz traktuje pacjenta jak kolegę po fachu, posługując się w rozmowie z nim pojęciami ściśle medycznymi. Pacjent wychodzi z gabinetu i zastanawia się, o czym lekarz do niego mówił, bo nic z tej rozmowy nie zrozumiał.
– Tak, dlatego mówię: pytać, dopytywać, prosić o przetłumaczenie na język zrozumiały. Jestem profesorem, ale nie wstydzę się pytać. Czasem usłyszę zdziwienie: „To pan nie wie?”. Odpowiadam, że nie wiem, bardzo przepraszam, ale nie muszę tego wiedzieć. Trzeba mieć odwagę pytać, bo potem odpowiedzi szuka się w internecie, a to nie jest akurat dobry doradca.
– O czym w takim razie powinien pamiętać lekarz, rozmawiając z pacjentem?
– Byłoby dużym nietaktem z mojej strony, gdybym pouczał lekarzy, jak mają rozmawiać z pacjentami. Jestem przekonany, że na ogół znają oni zasady międzyludzkiej komunikacji. Można się o tym przekonać w prywatnym gabinecie. Tam właśnie lekarz na powitanie wstaje z fotela, podaje nam rękę i prosi o zajęcie miejsca. Potem, aby nas oswoić, zadaje pytanie natury ogólnej, np. czy nie mieliśmy problemów z dojazdem. Następnie daje czas na przedstawienie własnego problemu i zadaje kilka pytań. Po zebraniu potrzebnych informacji stawia diagnozę i proponuje sposób leczenia. Na zakończenie pyta, czy wszystko zrozumieliśmy i czy mamy jeszcze jakieś wątpliwości. Po wyjaśnieniu wszystkiego na pożegnanie wstaje, podaje nam rękę i odprowadza do drzwi. Po tygodniu zadzwoni i zapyta o stan naszego zdrowia i o to, czy stosujemy się do jego zaleceń. Modelowa sytuacja. Nic dodać, nic ująć.
– Tak jest w prywatnym gabinecie. Ale inaczej dzieje się, gdy idziemy do lekarza w ramach NFZ.
– Zdarza się, że tam też jesteśmy traktowani podobnie. Ale to raczej rzadkość. Częściej bywa tak, że na takiej wizycie nie czujemy się jak ludzie, lecz jak rzeczy. Wizyta trwa krótko: co boli, jakie objawy, recepta, zastosowanie na kartce, do widzenia – i po wszystkim. Myślę, że takie podejście jest spowodowane m.in. dużą liczbą pacjentów przyjmowanych w stosunkowo krótkim czasie, niskim wynagrodzeniem, dyżurem w kolejnym gabinecie, zmęczeniem oraz rutyną, która „zabija” jakąkolwiek empatię.
– To w gabinetach lekarskich lekarze najczęściej przekazują chorym prawdę o stanie zdrowia i sposobach leczenia...
– Czyli przekazują im tzw. prawdę kliniczną. Rozumie się przez nią powiązanie wiedzy na temat faktycznego stanu chorego z sensem działania terapeutycznego, którym jest wyleczenie lub polepszenie stanu zdrowia albo pomoc w ostatnich dniach życia. Tak rozumiana prawda ma wartość informacyjną, ponieważ zawiera dane na temat faktycznego stanu chorego i walor formacyjny, gdyż jej przedmiotem jest stan, do którego zmierza, któremu służy i który chce osiągnąć. Prawda ta jednak nie jest prawdą absolutną, czyli nie dostarcza kompletnych informacji o stanie zdrowia i nie oferuje idealnych rozwiązań terapeutycznych. Tłumaczy się to ograniczonością ludzkiego poznania i związaną z nią nieadekwatnością działań terapeutycznych.
– Czy lekarz może zataić przed chorym jego prawdziwy stan zdrowia, czy też ma obowiązek powiedzenia prawdy?
– Pacjent ma prawo do prawdy o stanie swego zdrowia, bo wynika to z praw osoby ludzkiej. Jeżeli poprosi lekarza o to, by powiedział mu całą prawdę, niczego nie ukrywając, wtedy obowiązkiem lekarza jest prośbę tę spełnić. Natomiast w sytuacji, gdy chory nie domaga się tego, wtedy lekarz powinien przekazać tyle prawdy, ile uzna za stosowne. Jeżeli będzie przewidywał, że mówiąc prawdę zaszkodzi pacjentowi i utrudni jego terapię, to ma prawo ją ograniczyć. Powinien powiedzieć tyle, ile w danej chwili uważa za konieczne.
– Jaka w tej sytuacji jest rola rodziny? Czy rodzina też powinna znać całą prawdę o stanie zdrowia swego krewnego? Czy może się zdarzyć, że w niektórych sytuacjach powinna wiedzieć więcej, niż on?
– Standardowo jest tak, że rodzina otrzymuje więcej informacji na temat stanu zdrowia chorego, niż on sam. Często bywa i tak, że ma ona dostęp do pełnej informacji. Może jednak zdarzyć się również, że ten dostęp będzie znacznie ograniczony. Dzieje się tak wtedy, gdy lekarz racjonalnie przewiduje, że rodzina otrzymaną informację przekaże choremu w sposób zafałszowany albo będzie próbować leczyć go metodami niekonwencjonalnymi.
– Jak w sposób właściwy poinformować pacjenta, że jego stan jest poważny?
– Zacznijmy od tego, że stan poważny oznacza chorobę nieuleczalną niezagrażającą życiu lub też chorobę prowadzącą do śmierci. Rozmowa na ten temat nie jest łatwa. Dlatego specjaliści od komunikacji interpersonalnej postulują, aby przeprowadzać ją według pewnych zasad. Na początku rezerwujemy na nią odpowiednią ilość czasu. Następnie staramy się zorientować, co chory wie na temat swojej choroby. Po tym wstępnym rozpoznaniu przystępujemy do stopniowego przekazania choremu prawdy o jego zdrowiu. Zanim jednak powiemy mu prawdę najważniejszą, musimy się zorientować, czy jest on na nią przygotowany. Używamy do tego tak zwanego strzału ostrzegawczego, np. „Wydaje się, że choroba jest poważniejsza, niż się spodziewaliśmy. Wyrazem tego mogą być nasilające się dolegliwości, których pan doświadcza”. Jeśli chory powie: „Proszę mnie nie straszyć”, to znaczy, że nie jest on na przyjęcie tej prawdy przygotowany. Jeśli natomiast powie: „Te dolegliwości również mnie bardzo niepokoją”, to oznacza, że jest on na nią gotowy. Wtedy przekazujemy mu tę prawdę i zostawiamy go z nią sam na sam. Po jakimś czasie wracamy do rozmowy i zapoznajemy chorego z przewidywanym przebiegiem choroby oraz sposobem terapii. Przy okazji zapewniamy go, że jego cierpienia będą łagodzone i że może on liczyć na naszą pomoc i troskliwą opiekę.
– W sytuacji choroby prowadzącej do śmierci, pacjent, który się dowiaduje, że jest ona terminalna, może zapytać lekarza: „Czy to koniec?”. Co lekarz wtedy powinien powiedzieć?
– Za tak postawionym pytaniem kryje się strach przed samotnością w ostatnich chwilach życia i cierpieniem związanym z umieraniem. W odpowiedzi lekarz powinien zapewnić chorego o tym, że pozostanie przy nim do końca i zrobi wszystko, aby poprawić jakość jego życia w ostatnich chwilach. Może to wyrazić w następujący sposób: „Musimy być przygotowani na wszystko. Choroba postępuje. Nie możemy już leczyć przyczynowo, ale będziemy leczyć ból i dbać o pana”.
– Drugie pytanie, które często słyszą lekarze czy pielęgniarki, dotyczy czasu: „Kiedy umrę? Jak długo jeszcze będę żył?”. Jak odpowiadać na te pytania?
– Czasami się zdarza, że lekarz odpowiada bardzo precyzyjnie: „Jeszcze pół roku życia pani zostało”. I rzeczywiście tak się dzieje. Ale tak nie wolno mówić. Jedyna prawidłowa odpowiedź to: „Nie wiem”. Można też ją nieco rozbudować: „Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Każdego z nas czeka to samo. Śmierć jest możliwością dalszą lub bliższą. W pani przypadku jest ona raczej bliższa, niż dalsza. Trzeba być na nią w każdej chwili przygotowanym”.
– Dlaczego?
– Lekarz wyrokujący o tym, że komuś zostało pół roku życia, popełnia nie tylko błąd psychologiczny (odbiera nadzieję), ale i rzeczowy. Nie chodzi nawet o to, że zdarzają się niespodziewane wyzdrowienia, ale o fakt nieuzasadnionego narzucania pacjentowi rzekomej wyższości czasu kalendarzowego nad czasem rzeczywistym. Dla lekarza bowiem pół roku to subiektywnie niewiele, ale dla osoby śmiertelnie chorej może okazać się okresem bardzo długim.
Ponadto wyznaczanie kresu życia pacjenta może się okazać nieprawdziwe. Indywidualne losy pacjentów nie muszą potwierdzać prawd statystycznych. Lekarstwo, którego nie ma w chwili obecnej, może pojawić się w niedalekiej przyszłości i przedłużyć lub uratować czyjeś życie. I wreszcie, rozmowa o śmierci i o perspektywie leczenia to zupełnie różne rozmowy. Perspektywy leczenia należą do kompetencji lekarza. Długość życia natomiast zależy nie tylko od prowadzonej terapii, lecz także od wielu innych czynników – zbiegów okoliczności, przypadków, indywidualnych cech chorego. Dlatego na pytanie pacjenta: „Jak długo będę żył?” uczciwy lekarz odpowiada: „Nie wiem”. Taka odpowiedź wymaga odwagi i skromności. Pisze o tym Barbara Czerska: „Odwagi – ponieważ to NIE WIEM dotyczy nie tylko życia pacjenta, lecz także życia lekarza. Wszak i ten ostatni jest osobą śmiertelną. Przy okazji odpowiadania na pytanie o długość życia trzeba sobie też własną śmiertelność uświadomić – to wymaga odwagi. A skromności wymaga uświadomienie sobie zawodności i niekompletności własnej wiedzy i ludzkiej wiedzy w ogóle”.
– Jechałam kiedyś busem z Katowic do Lublina. Za mną siedziała lekarka, która chyba przez godzinę rozmawiała przez telefon z pielęgniarką na swoim oddziale i wypytywała ją z nazwiska o każdego pacjenta: jak się czuje, jak minęła noc, czy podano mu nowy lek?… Byłam szczerze zaskoczona, że tak można interesować się swoimi pacjentami.
– Jest to lekarka z powołania. Takich lekarzy mamy w Polsce dużo. Mogłoby być ich jeszcze więcej, gdyby zmieniły się zasady rekrutacji na studia medyczne. Chodzi o to, by oprócz liczby punktów o przyjęciu decydowały predyspozycje psychiczne kandydata, weryfikowane przez komisję złożoną z lekarzy, psychologów i komunikologów. Wtedy na wydziały lekarskie i pielęgniarskie dostałyby się osoby nie tylko zdolne, lecz także predysponowane do wykonywania tych trudnych zawodów. Natomiast pozostali kandydaci z wysoką liczbą punktów mogliby być kierowani na ścieżkę naukowo-badawczą, co byłoby korzystne dla nich samych i dla rozwoju nauk medycznych.
– Księże Profesorze, w kontekście komunikacji lekarza z pacjentem jeszcze o jedno chcę zapytać. Kiedyś na łóżku każdego chorego w szpitalu wisiała kartka z imieniem, nazwiskiem, zapisem pomiaru temperatury i jeszcze paroma innymi informacjami. Dzisiaj mamy tak mocną ochronę danych osobowych, że zrezygnowano z tego, a chorych zamiast nazwiskiem opisuje się numerem sali i łóżka lub jednostką chorobową. Jak Ksiądz Profesor zapatruje się na taką praktykę?
– Jest to problem. Nie jestem pewien, czy zawsze chcemy, żeby nas wołano po nazwisku… Gdy jestem w kolejce do lekarza, wychodzi pielęgniarka i woła: „Pan Przyczyna!”. Czy wszyscy muszą wiedzieć, kim jestem i do jakiego lekarza przyszedłem? Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w szpitalu. Pacjenci przebywający w jednej sali dobrze się znają, wiedzą o sobie prawie wszystko – kim są, skąd pochodzą, czym się zajmują, na co chorują. Robienie z tego tajemnicy jest, według mnie, rzeczą niezrozumiałą i niepotrzebną.
– Mówimy głównie o lekarzach, ale jak w tym wszystkim powinna odnaleźć się pielęgniarka? Czy pielęgniarka powinna tylko spełniać polecenia lekarza?
– Pielęgniarki są dzisiaj na wagę złota. Brakuje ich w szpitalach, przychodniach i innych ośrodkach zdrowia. Powoli wszyscy zaczynają to odczuwać. A one przecież wykonują ważne zadania i spełniają odpowiedzialne funkcje. Ich podstawowym zadaniem jest sprawowanie opieki nad pacjentami. Chodzi o opiekę pielęgnacyjną, leczniczą, rehabilitacyjną i diagnostyczną. Nierzadko też wykonują zadania przypisane lekarzom. Potrafią łączyć w sobie, wydawać by się mogło, sprawy niepołączalne. Z jednej strony, oczekuje się od nich, by były miłe, ciepłe, empatyczne, kierujące się w pracy dobrem pacjenta, z drugiej zaś mają być stanowcze, zdecydowane i w pewnym stopniu odporne na ludzkie cierpienie. Na ogół mówi się o nich, że są dobrym duchem szpitala lub przychodni. Pacjenci nazywają je siostrami. W tym słowie wyrażają potrzebę bliskości i bezpieczeństwa. Może więc nie warto z tego rezygnować i wprowadzać dystans zawarty w zwrocie „pani”.
– Na koniec chciałam zapytać, co w rozmowie z lekarzem pacjenci cenią sobie najbardziej?
– Z badań wynika, że rzeczowość – 39% („Konkretnie powiedział, jak on to widzi, i pytał, czy się zgadzam”), a w drugiej kolejności życzliwość – 25% („Psychicznie mnie nastawił, żebym się nie załamywała, że to jest do uleczenia”).
– A czego pacjenci najbardziej nie akceptują?
– 16% badanych nie akceptuje pośpiechu („Irytował się, gdy poprosiłem o szczegółowe informacje”), natomiast 11% – obojętności („Nie słuchał i w ogóle nie reagował”).
– Wiele to mówi. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►