Żona z dożywotnią gwarancją

O miłości od pierwszego wejrzenia, o lęku przed szpitalami i o tym, że obecność ukochanego człowieka pomaga przetrwać nawet największe ciemności opowiadają Magdalena i Marcin Wojciechowscy.

Magda ma 26 lat, pracuje w branży farmaceutycznej. Marcin ma 27 lat. Zanim zachorował, pracował jako zawodowy kierowca.

zdjęcie: ARCHIWUM PRYWATNE

2018-06-04

REDAKCJA: – Jesteście małżeństwem od blisko trzech lat, choć tak naprawdę z widzenia znacie się od dziecka. Historia Waszej miło­ści mogłaby posłużyć za niezły scenariusz filmowy.

MAGDALENA WOJCIECHOWSKA: – Marcin i ja mieszkaliśmy przez lata na tym samym osiedlu, na jednej ulicy. Kojarzyłam go ze szkoły. Koledzy i koleżanki z mojej klasy byli dobrymi znajomymi Marcina. Ja nie miałam z nim bliższego kontaktu. Sześć lat temu spotkaliśmy się przypadkiem w osiedlowej knajpce, w gronie wspól­nych znajomych. Wtedy Marcin zwró­cił na mnie uwagę. Wypytywał o mnie kolegów, którzy jednoznacznie dali mu do zrozumienia, że on i ja kompletnie do siebie nie pasujemy i nie powinien nawet próbować poznać mnie bliżej.

MARCIN WOJCIECHOWSKI: – Koledzy tłuma­czyli mi, że Magda jest spokojną, ułożoną i wykształconą dziewczyną i na pewno nie zainteresuje się chłopakiem takim, jak ja – palącym papierosy i lubiącym wypić piwo pod blokiem. Trochę mnie to zabo­lało. Wtedy zdecydowanie oznajmiłem, że Magda zostanie moją żoną. Oczywiście wszyscy się śmiali, myśląc, że zwariowa­łem. Nietrudno więc wyobrazić sobie ich szok i niedowierzanie, kiedy naprawdę ożeniłem się z Magdą.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia?

MARCIN: – Tak, ja zakochałem się w Magdzie, gdy tylko ją zobaczyłem. Od razu wiedziałem, że to jest kobieta­-anioł. Przynajmniej raz w życiu się nie pomyliłem, ale za to w najważniejszej sprawie.

MAGDALENA: – Jeśli o mnie chodzi, to na początku byłam trochę sceptycznie nasta­wiona do Marcina. Nie miałam pewności, czy to ten jedyny mężczyzna na całe życie. Ale on tak bardzo się starał i zabiegał o moje względy, że w końcu i moje serce zabiło mocniej. Marcin oświadczył mi się po pół roku znajomości, a dwa lata później – 6 czerwca 2015 roku – wzię­liśmy ślub.

– Na drodze Waszego wspólnego życia bar­dzo szybko pojawiły się trudności. Marcin dwa miesiące po ślubie dowiedział się, że jest ciężko chory.

MARCIN: – Biorąc ślub, nie miałem po­jęcia o chorobie, choć już wtedy musiała się ona rozwijać. Ożeniłem się w czerwcu, a w sierpniu dowiedziałem się, że choruję na wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Jest to choroba autoimmunologiczna, któ­ra sprawia, że organizm odrzuca własne tkanki i komórki. W moim przypadku organizm odrzucał jelito grube, traktując je jak ciało obce. Na jelicie tworzyły się wrzody, powodujące obfite krwawienia, częste biegunki z krwią i śluzem oraz po­tworne bóle brzucha. Dzisiaj mogę powie­dzieć, że kompletnie nie zdawałem sobie wówczas sprawy z powagi sytuacji. Nie wiedziałem, na czym polega ta choroba i myślałem, że szybko wrócę do zdrowia.

– Tak się jednak nie stało.

MAGDALENA: – Niestety nie. Zaczęło się leczenie. Najpierw Marcin był leczony sterydami, które w ogóle nie działały i powodowały wiele skutków ubocznych: puchnięcie twarzy, wykwity skórne i bóle stawów. Lekarze szukali sposobów, by skutecznie pomóc Marcinowi, ale im się to nie udawało. Marcin często leżał w szpitalu, był odwodniony, wciąż miał aplikowane nowe leki, aż wreszcie nabawił się anemii i musiał mieć przetaczaną krew.

MARCIN: – Choroba doprowadziła do tego, że całymi dniami nie mogłem zejść z ubikacji, bo bez przerwy krwawiłem i odczuwałem parcie. Zostałem więc zakwalifikowany do leczenia biologicz­nego. Polegało ono na podaniu kropló­wek z lekiem, w trzech dawkach. Była to metoda skuteczna, ale bardzo kosztowna, a Narodowy Fundusz Zdrowia finanso­wał jedynie pierwszy etap leczenia. Gdy tylko przerwałem przyjmowanie leków, choroba wróciła. Byłem wycieńczony, bez żadnej nadziei na poprawę. Leża­łem w domu, przyjmowałem ogromne dawki silnych leków przeciwbólowych, a i tak odczuwałem ból. Wtedy pojawiły się myśli samobójcze – wydawało mi się, że dłużej tego nie wytrzymam.

MAGDALENA: – Można powiedzieć, że na tamten moment lekarze wykorzystali wszystkie farmakologiczne, bezinwazyjne metody leczenia. Pozostawało ostateczne rozwiązanie: operacja usunięcia jelita grubego i odbytu z wyłonieniem stomii.

MARCIN: – Nie umiałem sobie wyobrazić, że do końca życia będę chodził z workiem przyklejonym do brzucha. Nie dopusz­czałem do siebie tej myśli. Tak bardzo bałem się tej operacji, że nie chciałem się na nią zgodzić nawet po tym wszystkim, co przeszedłem: po strasznych bólach i wycieńczeniu organizmu.

– Ale do operacji na szczęście doszło.

MARCIN: – Na szczęście tak. Ale to, że do niej doszło jest przede wszystkim zasługą moich kochanych rodziców i żony. Oni niemalże zmusili mnie, bym się na nią zgodził. Sam nie podjąłbym tej decyzji. Moja mama znalazła jednego z najlep­szych chirurgów w Polsce i uprosiła go, by mnie przyjął, mimo, że miał bardzo wielu pacjentów. Lekarz stwierdził, że operacja jest jedynym sposobem, by mi pomóc. Byłem przerażony wizją poło­żenia się na stół operacyjny. Ostatecznie podpisałem zgodę na operację, ale tak naprawdę to była decyzja rodziców i Mag­dy, oni się uparli. Teraz wiem, że zrobili to dla mojego dobra. Przez to uratowali mi życie. Wszystko wówczas działo się błyskawicznie, więc nawet nie miałem czasu się nad tym zastanowić. Operacja odbyła się w prywatnym szpitalu i była kosztowna. Co prawda istniała możliwość przeprowadzenia jej w ramach Narodo­wego Funduszu Zdrowia, ale trzeba było czekać kilka miesięcy. Ja nie miałem tyle czasu, lekarze musieli się śpieszyć.

– Po operacji szybko wróciłeś do normal­nego życia?

MARCIN: – Trwało to jakiś czas, ale stop­niowo dochodziłem do siebie. Byłem na zwolnieniu lekarskim, miałem rehabilita­cję. Rana kiepsko się goiła, musiałem też chodzić w specjalnym pasie podtrzymu­jącym cały brzuch, by wszystko prawidło­wo się zrosło. Było to dość uciążliwe, ale wiedziałem, że muszę przez to przejść, by wrócić do pracy, do normalności.

MAGDALENA: – Marcin miał operację we wrześniu. Wszystko było dobrze. Pod ko­niec grudnia zapchało mu się jelito cienkie i trafił do szpitala. Był przygotowywany do kolejnej operacji, ale uniknął jej, bo lekarzom udało się w ostatniej chwili przetkać jelito. Odetchnęliśmy z ulgą, ale znów przeżyliśmy ogromny stres i lęk o życie Marcina.

– Potem wróciłeś do pracy.

MARCIN: – Tak, ale niestety nie na długo, bo w marcu epizod z zatkanym jelitem powtórzył się. Powstał zator i do worka stomijnego nic nie leciało. Bardzo się mę­czyłem. Kolejny raz trafiłem do szpitala. Mój stan szybko się pogarszał, lekarze nie wiedzieli, jak mi pomóc. Wielokrotnie próbowali udrożnić jelito, ale bezskutecz­nie. Okazało się, że doszło do jego per­foracji i cała treść pokarmowa wylała się do otrzewnej. Musiałem być natychmiast operowany. Nie potrafię wyrazić tego, jaki wówczas czułem strach. Na samą myśl o tym, do dzisiaj cały się trzęsę. Gdyby ktoś mi powiedział, że przez to wszystko przejdę, nie uwierzyłbym. Panicznie boję się szpitali i medycznych procedur. Wie­le czasu spędziłem w szpitalach, ale nie przespałem tam ani jednej nocy – albo z bólu albo ze strachu.

– Nie byłeś sam w tych trudnych chwilach, Twoi bliscy byli przy Tobie.

MARCIN: – Tak, jestem im za to bardzo wdzięczny. Ale muszę przyznać, że kiedy zabierano mnie na tę drugą operację ra­tującą życie, widok najbliższych mi osób, które szlochają z mojego powodu, ze stra­chu o mnie i z bezradności, był trudny do zniesienia. Najbardziej w pamięci wyrył mi się obraz mojego płaczącego taty – twardego faceta, który nigdy wcześniej w mojej obecności nie płakał w ten spo­sób. To był dla mnie szokujący widok.

MAGDALENA: – Płakałam ja, płakali rodzice Marcina, płakali inni bliscy. Wszyscy bar­dzo baliśmy się o życie Marcina. Jego stan był naprawdę ciężki. Wówczas wydawało nam się, że wszystko przeciąga się w nie­skończoność: najpierw oczekiwanie na krew, sama operacja, potem oczekiwanie na to, czy Marcin się wybudzi. To były jedne z najtrudniejszych chwil w moim życiu. Było bardzo ciężko patrzeć, jak on cierpi, jednak będąc blisko niego, czułam się spokojniejsza. Niewiele pamiętam z tamtego czasu, głównie płacz i strach. Ale jeden szczegół utkwił mi w pamię­ci: modlitwa w kaplicy szpitalnej. Gdy Marcina operowano, trwała akurat Droga krzyżowa. Głęboko wierzę, że Marcina uratowali nie tylko lekarze. Czuwał nad nim Ktoś jeszcze.

– Operacja była bardzo ciężka i ryzykowna. Dużo czasu minęło, zanim stanąłeś na nogi?

MARCIN: – Mogę powiedzieć, że jeszcze cały czas dochodzę do siebie. Po drugiej operacji przez jakiś czas byłem niewydol­ny oddechowo i krążeniowo, przy życiu utrzymywał mnie respirator. Stopniowo musiałem wszystkiego uczyć się od nowa: chodzenia, utrzymywania równowagi, siadania, wstawania. Mój kręgosłup był bardzo obciążony. Zaraz po operacji to­warzyszył mi też dotkliwy ból, dostawa­łem morfinę. Poza tym byłem załamany. Leżałem w szpitalnym łóżku i patrzyłem w jeden punkt. Nic mnie nie interesowa­ło. Ani znajomi, ani telefon komórkowy, ani sprawy związane z pracą, ani nawet trwający remont naszego mieszkania. Po prostu było mi wszystko jedno.

– Wtedy znów pomogli najbliżsi?

MARCIN: – Tak. Bardzo wiele zawdzię­czam mojej rodzinie. Jest dla mnie wsparciem w chorobie i w ogóle w każdej sytuacji. Szczególnie jestem wdzięczny mojej żonie. Magda jest niesamowicie silną osobą. Zawsze spokojna, opanowa­na, nie poddająca się atmosferze paniki. Ja jestem strasznym nerwusem, szybko tracę cierpliwość. Magda jest całkowitym przeciwieństwem mnie. Podczas gdy ja panikuję i tracę głowę, ona szuka rozwią­zania i wyjścia z trudnej sytuacji. Mam bardzo dzielną żonę. Obawiam się, że gdyby role się odwróciły i to Magda by ciężko zachorowała, ja miałbym poważ­ne problemy, by to wszystko udźwignąć, by sobie z tym poradzić i jeszcze dać jej wsparcie. Ona ma naprawdę wielką siłę i psychiczną odporność. Jest nie tylko miłością mojego życia, ale również moim przyjacielem i oparciem.

– Życie ze stomią z pewnością nie jest łatwe. Jak wygląda codzienna pielęgnacja?

MAGDALENA: – Przy stomii faktycz­nie bardzo trzeba dbać o higienę i nie zaniedbywać pielęgnacji. Należy codzien­nie lub co drugi dzień wymieniać worek stomijny, zaopatrywać wciąż odnawiającą się ranę przy ujściu jelita, stosować spe­cjalne kremy i pasty uszczelniające, by worek dobrze się trzymał na skórze. My opracowaliśmy własny sposób pielęgnacji. Metodą prób i błędów doszliśmy do tego, co najlepiej się sprawdza u Marcina i co jest dla niego najwygodniejsze. Dla przy­kładu: Marcin z moją pomocą wymienia worek stomijny na leżąco, a wielu chorych robi to w pozycji stojącej. W tym wzglę­dzie nie ma sztywnych zasad, bo każdy chory musi sam wypracować odpowied­ni dla siebie sposób pielęgnacji. Myślę, że wiele zależy tutaj od doświadczenia i wprawy.

MARCIN: – I tutaj znów muszę powiedzieć o mojej kochanej żonie i podkreślić jej oddanie. Zaopatrywanie stomii nie zawsze jest przyjemne, często wiąże się z przykrymi zapachami. Mimo to Magda zawsze z wielką delikatnością i wyczuciem pomaga mi w pielęgnacji. Nigdy nie oka­zuje zniecierpliwienia lub obrzydzenia. Jest taktowna i dyskretna.

– Stosujesz jakąś specjalną dietę?

MARCIN: – Ogólna zasada mówi, że osoby ze stomią powinny stosować die­tę lekkostrawną, by w jak najmniejszym stopniu obciążać układ trawienny. Muszę więc przypatrywać się sobie i wsłuchi­wać się w sygnały, jakie wysyła mi mój organizm, by rozpoznać, co mogę jeść, a czego powinienem unikać. Wiem na przykład, że po papryce boli mnie brzuch, a orzechów mój organizm w ogóle nie jest w stanie strawić i po spożyciu w ca­łości trafiają do worka. W diecie więc staram się unikać tego, co mi nie służy. Przyznam się jednak, że czasem bywa to trudne, bo jestem wielkim smakoszem i uwielbiam jeść.

– A co z Twoją aktywnością zawodową? Możesz pracować?

MARCIN: – Jestem rencistą z całkowitą niezdolnością do pracy. Ale mimo tego, że nie pracuję zawodowo, nie marnuję czasu. Nie siedzę na przysłowiowej kana­pie z pilotem od telewizora w ręce. Na ile mogę, staram się być aktywny i pomagać mojej żonie chociażby w obo­wiązkach domowych. Ponadto załatwiam też wszelkie sprawy urzędowe, czy bieżące płatności. Magda pracuje i nie zawsze ma na to czas. Poza tym nie chcę wykorzystywać mojej choroby do bycia obsługiwanym. Moja męska duma mi na to nie pozwala. Mam dwie zdrowe ręce, którymi wiele potrafię zrobić.

– Oboje jesteście bardzo młodzi, a wie­le trudnych doświadczeń już stało się Waszym udziałem. Przyznacie chyba, że nie tak wyobrażaliście sobie wspólne życie w małżeństwie.

MAGDALENA: – Chociaż nie żyjemy tak, jak większość ludzi w naszym wieku, jeste­śmy szczęśliwi. To oczywiste, że inaczej wyobrażaliśmy sobie naszą wspólną drogę – bez chorób i większych problemów. Myślę, że każdy o tym marzy. Najważniej­sze jednak, że w tym trudnym doświad­czeniu jesteśmy razem. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Na tym przecież polega miłość.

MARCIN: – A ja myślę, że wiele osób na miejscu mojej żony nie wytrzymałoby takiego obciążenia i próbowałoby sobie na nowo ułożyć życie z kimś zdrowym. Potrzeba wielkiej siły, by w obliczu ży­ciowych trudności dotrzymać słów mał­żeńskiej przysięgi. Dzisiaj świat niestety lansuje inne rozwiązania i często prze­konuje, że najważniejsza jest własna wygoda i nie warto poświęcać się dla innych.

– Co daje Wam siłę, by stawać oko w oko z chorobą i nie zawrócić z raz obranej drogi?

MARCIN: – Ja radzę sobie z chorobą dzięki miłości moich rodziców i żony. To są dla mnie najważniejsze osoby w życiu i ich wsparcie daje mi niesa­mowitą siłę. Czuję się bezpiecznie, bo wiem, że Magda mnie nie zawiedzie. Ona jest osobą, w którą warto wszystko zainwestować, bo daje stuprocentową gwarancję, że jeśli tylko będzie się ją kochało, pozostanie wierna. Chociaż przeżyłem chwile załamania w choro­bie, dzięki rodzinie mam motywację, by jednak się nie poddawać. Był czas, że miałem pretensje do Boga i najbliższych o to, w jakim jestem stanie, winiłem ich za to, co mnie spotkało. Chociaż jeszcze nie do końca poradziłem sobie z tymi pretensjami, dzisiaj odczuwam głównie wdzięczność za to, że żyję. Siłę daje mi również wiara i często przyjmowana Ko­munia święta. Kiedyś Komunia nie była dla mnie ważna, dzisiaj dzięki przyjmo­waniu Jezusa do serca czuję, że On jest blisko mnie, ma do mnie stały dostęp, jest moim przyjacielem. Jestem wdzięczny Bogu, bo niczego mi w życiu nie brakuje. Myślę, że przez chorobę Bóg otworzył przede mną wiele nowych dróg i pokazał mi, jak kochać drugiego człowieka. Nie wszystko rozumiem z Jego planów, ale staram się Mu ufać. Myślę, że gdyby nie moja choroba, nie byłbym zbyt dobrym człowiekiem. Być może ona uratowała mnie przed jakimś większym życiowym nieszczęściem…

MAGDALENA: – Ja bardzo kocham Mar­cina i chcę jego dobra. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby go zabraknąć. Chociaż z powodu jego choroby nieraz przeży­waliśmy bardzo trudne momenty, nigdy nie zwątpiłam w Boga i w to, że On nad wszystkim czuwa. Jestem pewna, że gdy­by nie pomoc Boga i Jego obecność przy mnie, nie udźwignęłabym tej sytuacji. Cały czas wierzyłam i nadal wierzę, że to wszystko ma sens, że jest po coś.

– Macie jakieś marzenie?

MAGDALENA: – Oboje bardzo pragniemy mieć dziecko. Staramy się o to, odkąd tylko się pobraliśmy. Modlę się w tej in­tencji i wierzę, że zostaniemy w końcu rodzicami.

MARCIN: – Oprócz tego bardzo pra­gnę spokojnego życia dla swojej rodzi­ny. Chciałbym, abyśmy żyli w zgodzie i wzajemnym szacunku. Jeśli to się uda, będę naprawdę szczęśliwy.

– Dziękuję Wam za szczerą rozmowę i życzę siły na czas spełniania marzeń.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2018nr05, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024