Żona z dożywotnią gwarancją
O miłości od pierwszego wejrzenia, o lęku przed szpitalami i o tym, że obecność ukochanego człowieka pomaga przetrwać nawet największe ciemności opowiadają Magdalena i Marcin Wojciechowscy.
2018-06-04
REDAKCJA: – Jesteście małżeństwem od blisko trzech lat, choć tak naprawdę z widzenia znacie się od dziecka. Historia Waszej miłości mogłaby posłużyć za niezły scenariusz filmowy.
MAGDALENA WOJCIECHOWSKA: – Marcin i ja mieszkaliśmy przez lata na tym samym osiedlu, na jednej ulicy. Kojarzyłam go ze szkoły. Koledzy i koleżanki z mojej klasy byli dobrymi znajomymi Marcina. Ja nie miałam z nim bliższego kontaktu. Sześć lat temu spotkaliśmy się przypadkiem w osiedlowej knajpce, w gronie wspólnych znajomych. Wtedy Marcin zwrócił na mnie uwagę. Wypytywał o mnie kolegów, którzy jednoznacznie dali mu do zrozumienia, że on i ja kompletnie do siebie nie pasujemy i nie powinien nawet próbować poznać mnie bliżej.
MARCIN WOJCIECHOWSKI: – Koledzy tłumaczyli mi, że Magda jest spokojną, ułożoną i wykształconą dziewczyną i na pewno nie zainteresuje się chłopakiem takim, jak ja – palącym papierosy i lubiącym wypić piwo pod blokiem. Trochę mnie to zabolało. Wtedy zdecydowanie oznajmiłem, że Magda zostanie moją żoną. Oczywiście wszyscy się śmiali, myśląc, że zwariowałem. Nietrudno więc wyobrazić sobie ich szok i niedowierzanie, kiedy naprawdę ożeniłem się z Magdą.
– To była miłość od pierwszego wejrzenia?
MARCIN: – Tak, ja zakochałem się w Magdzie, gdy tylko ją zobaczyłem. Od razu wiedziałem, że to jest kobieta-anioł. Przynajmniej raz w życiu się nie pomyliłem, ale za to w najważniejszej sprawie.
MAGDALENA: – Jeśli o mnie chodzi, to na początku byłam trochę sceptycznie nastawiona do Marcina. Nie miałam pewności, czy to ten jedyny mężczyzna na całe życie. Ale on tak bardzo się starał i zabiegał o moje względy, że w końcu i moje serce zabiło mocniej. Marcin oświadczył mi się po pół roku znajomości, a dwa lata później – 6 czerwca 2015 roku – wzięliśmy ślub.
– Na drodze Waszego wspólnego życia bardzo szybko pojawiły się trudności. Marcin dwa miesiące po ślubie dowiedział się, że jest ciężko chory.
MARCIN: – Biorąc ślub, nie miałem pojęcia o chorobie, choć już wtedy musiała się ona rozwijać. Ożeniłem się w czerwcu, a w sierpniu dowiedziałem się, że choruję na wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Jest to choroba autoimmunologiczna, która sprawia, że organizm odrzuca własne tkanki i komórki. W moim przypadku organizm odrzucał jelito grube, traktując je jak ciało obce. Na jelicie tworzyły się wrzody, powodujące obfite krwawienia, częste biegunki z krwią i śluzem oraz potworne bóle brzucha. Dzisiaj mogę powiedzieć, że kompletnie nie zdawałem sobie wówczas sprawy z powagi sytuacji. Nie wiedziałem, na czym polega ta choroba i myślałem, że szybko wrócę do zdrowia.
– Tak się jednak nie stało.
MAGDALENA: – Niestety nie. Zaczęło się leczenie. Najpierw Marcin był leczony sterydami, które w ogóle nie działały i powodowały wiele skutków ubocznych: puchnięcie twarzy, wykwity skórne i bóle stawów. Lekarze szukali sposobów, by skutecznie pomóc Marcinowi, ale im się to nie udawało. Marcin często leżał w szpitalu, był odwodniony, wciąż miał aplikowane nowe leki, aż wreszcie nabawił się anemii i musiał mieć przetaczaną krew.
MARCIN: – Choroba doprowadziła do tego, że całymi dniami nie mogłem zejść z ubikacji, bo bez przerwy krwawiłem i odczuwałem parcie. Zostałem więc zakwalifikowany do leczenia biologicznego. Polegało ono na podaniu kroplówek z lekiem, w trzech dawkach. Była to metoda skuteczna, ale bardzo kosztowna, a Narodowy Fundusz Zdrowia finansował jedynie pierwszy etap leczenia. Gdy tylko przerwałem przyjmowanie leków, choroba wróciła. Byłem wycieńczony, bez żadnej nadziei na poprawę. Leżałem w domu, przyjmowałem ogromne dawki silnych leków przeciwbólowych, a i tak odczuwałem ból. Wtedy pojawiły się myśli samobójcze – wydawało mi się, że dłużej tego nie wytrzymam.
MAGDALENA: – Można powiedzieć, że na tamten moment lekarze wykorzystali wszystkie farmakologiczne, bezinwazyjne metody leczenia. Pozostawało ostateczne rozwiązanie: operacja usunięcia jelita grubego i odbytu z wyłonieniem stomii.
MARCIN: – Nie umiałem sobie wyobrazić, że do końca życia będę chodził z workiem przyklejonym do brzucha. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Tak bardzo bałem się tej operacji, że nie chciałem się na nią zgodzić nawet po tym wszystkim, co przeszedłem: po strasznych bólach i wycieńczeniu organizmu.
– Ale do operacji na szczęście doszło.
MARCIN: – Na szczęście tak. Ale to, że do niej doszło jest przede wszystkim zasługą moich kochanych rodziców i żony. Oni niemalże zmusili mnie, bym się na nią zgodził. Sam nie podjąłbym tej decyzji. Moja mama znalazła jednego z najlepszych chirurgów w Polsce i uprosiła go, by mnie przyjął, mimo, że miał bardzo wielu pacjentów. Lekarz stwierdził, że operacja jest jedynym sposobem, by mi pomóc. Byłem przerażony wizją położenia się na stół operacyjny. Ostatecznie podpisałem zgodę na operację, ale tak naprawdę to była decyzja rodziców i Magdy, oni się uparli. Teraz wiem, że zrobili to dla mojego dobra. Przez to uratowali mi życie. Wszystko wówczas działo się błyskawicznie, więc nawet nie miałem czasu się nad tym zastanowić. Operacja odbyła się w prywatnym szpitalu i była kosztowna. Co prawda istniała możliwość przeprowadzenia jej w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia, ale trzeba było czekać kilka miesięcy. Ja nie miałem tyle czasu, lekarze musieli się śpieszyć.
– Po operacji szybko wróciłeś do normalnego życia?
MARCIN: – Trwało to jakiś czas, ale stopniowo dochodziłem do siebie. Byłem na zwolnieniu lekarskim, miałem rehabilitację. Rana kiepsko się goiła, musiałem też chodzić w specjalnym pasie podtrzymującym cały brzuch, by wszystko prawidłowo się zrosło. Było to dość uciążliwe, ale wiedziałem, że muszę przez to przejść, by wrócić do pracy, do normalności.
MAGDALENA: – Marcin miał operację we wrześniu. Wszystko było dobrze. Pod koniec grudnia zapchało mu się jelito cienkie i trafił do szpitala. Był przygotowywany do kolejnej operacji, ale uniknął jej, bo lekarzom udało się w ostatniej chwili przetkać jelito. Odetchnęliśmy z ulgą, ale znów przeżyliśmy ogromny stres i lęk o życie Marcina.
– Potem wróciłeś do pracy.
MARCIN: – Tak, ale niestety nie na długo, bo w marcu epizod z zatkanym jelitem powtórzył się. Powstał zator i do worka stomijnego nic nie leciało. Bardzo się męczyłem. Kolejny raz trafiłem do szpitala. Mój stan szybko się pogarszał, lekarze nie wiedzieli, jak mi pomóc. Wielokrotnie próbowali udrożnić jelito, ale bezskutecznie. Okazało się, że doszło do jego perforacji i cała treść pokarmowa wylała się do otrzewnej. Musiałem być natychmiast operowany. Nie potrafię wyrazić tego, jaki wówczas czułem strach. Na samą myśl o tym, do dzisiaj cały się trzęsę. Gdyby ktoś mi powiedział, że przez to wszystko przejdę, nie uwierzyłbym. Panicznie boję się szpitali i medycznych procedur. Wiele czasu spędziłem w szpitalach, ale nie przespałem tam ani jednej nocy – albo z bólu albo ze strachu.
– Nie byłeś sam w tych trudnych chwilach, Twoi bliscy byli przy Tobie.
MARCIN: – Tak, jestem im za to bardzo wdzięczny. Ale muszę przyznać, że kiedy zabierano mnie na tę drugą operację ratującą życie, widok najbliższych mi osób, które szlochają z mojego powodu, ze strachu o mnie i z bezradności, był trudny do zniesienia. Najbardziej w pamięci wyrył mi się obraz mojego płaczącego taty – twardego faceta, który nigdy wcześniej w mojej obecności nie płakał w ten sposób. To był dla mnie szokujący widok.
MAGDALENA: – Płakałam ja, płakali rodzice Marcina, płakali inni bliscy. Wszyscy bardzo baliśmy się o życie Marcina. Jego stan był naprawdę ciężki. Wówczas wydawało nam się, że wszystko przeciąga się w nieskończoność: najpierw oczekiwanie na krew, sama operacja, potem oczekiwanie na to, czy Marcin się wybudzi. To były jedne z najtrudniejszych chwil w moim życiu. Było bardzo ciężko patrzeć, jak on cierpi, jednak będąc blisko niego, czułam się spokojniejsza. Niewiele pamiętam z tamtego czasu, głównie płacz i strach. Ale jeden szczegół utkwił mi w pamięci: modlitwa w kaplicy szpitalnej. Gdy Marcina operowano, trwała akurat Droga krzyżowa. Głęboko wierzę, że Marcina uratowali nie tylko lekarze. Czuwał nad nim Ktoś jeszcze.
– Operacja była bardzo ciężka i ryzykowna. Dużo czasu minęło, zanim stanąłeś na nogi?
MARCIN: – Mogę powiedzieć, że jeszcze cały czas dochodzę do siebie. Po drugiej operacji przez jakiś czas byłem niewydolny oddechowo i krążeniowo, przy życiu utrzymywał mnie respirator. Stopniowo musiałem wszystkiego uczyć się od nowa: chodzenia, utrzymywania równowagi, siadania, wstawania. Mój kręgosłup był bardzo obciążony. Zaraz po operacji towarzyszył mi też dotkliwy ból, dostawałem morfinę. Poza tym byłem załamany. Leżałem w szpitalnym łóżku i patrzyłem w jeden punkt. Nic mnie nie interesowało. Ani znajomi, ani telefon komórkowy, ani sprawy związane z pracą, ani nawet trwający remont naszego mieszkania. Po prostu było mi wszystko jedno.
– Wtedy znów pomogli najbliżsi?
MARCIN: – Tak. Bardzo wiele zawdzięczam mojej rodzinie. Jest dla mnie wsparciem w chorobie i w ogóle w każdej sytuacji. Szczególnie jestem wdzięczny mojej żonie. Magda jest niesamowicie silną osobą. Zawsze spokojna, opanowana, nie poddająca się atmosferze paniki. Ja jestem strasznym nerwusem, szybko tracę cierpliwość. Magda jest całkowitym przeciwieństwem mnie. Podczas gdy ja panikuję i tracę głowę, ona szuka rozwiązania i wyjścia z trudnej sytuacji. Mam bardzo dzielną żonę. Obawiam się, że gdyby role się odwróciły i to Magda by ciężko zachorowała, ja miałbym poważne problemy, by to wszystko udźwignąć, by sobie z tym poradzić i jeszcze dać jej wsparcie. Ona ma naprawdę wielką siłę i psychiczną odporność. Jest nie tylko miłością mojego życia, ale również moim przyjacielem i oparciem.
– Życie ze stomią z pewnością nie jest łatwe. Jak wygląda codzienna pielęgnacja?
MAGDALENA: – Przy stomii faktycznie bardzo trzeba dbać o higienę i nie zaniedbywać pielęgnacji. Należy codziennie lub co drugi dzień wymieniać worek stomijny, zaopatrywać wciąż odnawiającą się ranę przy ujściu jelita, stosować specjalne kremy i pasty uszczelniające, by worek dobrze się trzymał na skórze. My opracowaliśmy własny sposób pielęgnacji. Metodą prób i błędów doszliśmy do tego, co najlepiej się sprawdza u Marcina i co jest dla niego najwygodniejsze. Dla przykładu: Marcin z moją pomocą wymienia worek stomijny na leżąco, a wielu chorych robi to w pozycji stojącej. W tym względzie nie ma sztywnych zasad, bo każdy chory musi sam wypracować odpowiedni dla siebie sposób pielęgnacji. Myślę, że wiele zależy tutaj od doświadczenia i wprawy.
MARCIN: – I tutaj znów muszę powiedzieć o mojej kochanej żonie i podkreślić jej oddanie. Zaopatrywanie stomii nie zawsze jest przyjemne, często wiąże się z przykrymi zapachami. Mimo to Magda zawsze z wielką delikatnością i wyczuciem pomaga mi w pielęgnacji. Nigdy nie okazuje zniecierpliwienia lub obrzydzenia. Jest taktowna i dyskretna.
– Stosujesz jakąś specjalną dietę?
MARCIN: – Ogólna zasada mówi, że osoby ze stomią powinny stosować dietę lekkostrawną, by w jak najmniejszym stopniu obciążać układ trawienny. Muszę więc przypatrywać się sobie i wsłuchiwać się w sygnały, jakie wysyła mi mój organizm, by rozpoznać, co mogę jeść, a czego powinienem unikać. Wiem na przykład, że po papryce boli mnie brzuch, a orzechów mój organizm w ogóle nie jest w stanie strawić i po spożyciu w całości trafiają do worka. W diecie więc staram się unikać tego, co mi nie służy. Przyznam się jednak, że czasem bywa to trudne, bo jestem wielkim smakoszem i uwielbiam jeść.
– A co z Twoją aktywnością zawodową? Możesz pracować?
MARCIN: – Jestem rencistą z całkowitą niezdolnością do pracy. Ale mimo tego, że nie pracuję zawodowo, nie marnuję czasu. Nie siedzę na przysłowiowej kanapie z pilotem od telewizora w ręce. Na ile mogę, staram się być aktywny i pomagać mojej żonie chociażby w obowiązkach domowych. Ponadto załatwiam też wszelkie sprawy urzędowe, czy bieżące płatności. Magda pracuje i nie zawsze ma na to czas. Poza tym nie chcę wykorzystywać mojej choroby do bycia obsługiwanym. Moja męska duma mi na to nie pozwala. Mam dwie zdrowe ręce, którymi wiele potrafię zrobić.
– Oboje jesteście bardzo młodzi, a wiele trudnych doświadczeń już stało się Waszym udziałem. Przyznacie chyba, że nie tak wyobrażaliście sobie wspólne życie w małżeństwie.
MAGDALENA: – Chociaż nie żyjemy tak, jak większość ludzi w naszym wieku, jesteśmy szczęśliwi. To oczywiste, że inaczej wyobrażaliśmy sobie naszą wspólną drogę – bez chorób i większych problemów. Myślę, że każdy o tym marzy. Najważniejsze jednak, że w tym trudnym doświadczeniu jesteśmy razem. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Na tym przecież polega miłość.
MARCIN: – A ja myślę, że wiele osób na miejscu mojej żony nie wytrzymałoby takiego obciążenia i próbowałoby sobie na nowo ułożyć życie z kimś zdrowym. Potrzeba wielkiej siły, by w obliczu życiowych trudności dotrzymać słów małżeńskiej przysięgi. Dzisiaj świat niestety lansuje inne rozwiązania i często przekonuje, że najważniejsza jest własna wygoda i nie warto poświęcać się dla innych.
– Co daje Wam siłę, by stawać oko w oko z chorobą i nie zawrócić z raz obranej drogi?
MARCIN: – Ja radzę sobie z chorobą dzięki miłości moich rodziców i żony. To są dla mnie najważniejsze osoby w życiu i ich wsparcie daje mi niesamowitą siłę. Czuję się bezpiecznie, bo wiem, że Magda mnie nie zawiedzie. Ona jest osobą, w którą warto wszystko zainwestować, bo daje stuprocentową gwarancję, że jeśli tylko będzie się ją kochało, pozostanie wierna. Chociaż przeżyłem chwile załamania w chorobie, dzięki rodzinie mam motywację, by jednak się nie poddawać. Był czas, że miałem pretensje do Boga i najbliższych o to, w jakim jestem stanie, winiłem ich za to, co mnie spotkało. Chociaż jeszcze nie do końca poradziłem sobie z tymi pretensjami, dzisiaj odczuwam głównie wdzięczność za to, że żyję. Siłę daje mi również wiara i często przyjmowana Komunia święta. Kiedyś Komunia nie była dla mnie ważna, dzisiaj dzięki przyjmowaniu Jezusa do serca czuję, że On jest blisko mnie, ma do mnie stały dostęp, jest moim przyjacielem. Jestem wdzięczny Bogu, bo niczego mi w życiu nie brakuje. Myślę, że przez chorobę Bóg otworzył przede mną wiele nowych dróg i pokazał mi, jak kochać drugiego człowieka. Nie wszystko rozumiem z Jego planów, ale staram się Mu ufać. Myślę, że gdyby nie moja choroba, nie byłbym zbyt dobrym człowiekiem. Być może ona uratowała mnie przed jakimś większym życiowym nieszczęściem…
MAGDALENA: – Ja bardzo kocham Marcina i chcę jego dobra. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby go zabraknąć. Chociaż z powodu jego choroby nieraz przeżywaliśmy bardzo trudne momenty, nigdy nie zwątpiłam w Boga i w to, że On nad wszystkim czuwa. Jestem pewna, że gdyby nie pomoc Boga i Jego obecność przy mnie, nie udźwignęłabym tej sytuacji. Cały czas wierzyłam i nadal wierzę, że to wszystko ma sens, że jest po coś.
– Macie jakieś marzenie?
MAGDALENA: – Oboje bardzo pragniemy mieć dziecko. Staramy się o to, odkąd tylko się pobraliśmy. Modlę się w tej intencji i wierzę, że zostaniemy w końcu rodzicami.
MARCIN: – Oprócz tego bardzo pragnę spokojnego życia dla swojej rodziny. Chciałbym, abyśmy żyli w zgodzie i wzajemnym szacunku. Jeśli to się uda, będę naprawdę szczęśliwy.
– Dziękuję Wam za szczerą rozmowę i życzę siły na czas spełniania marzeń.
Zobacz całą zawartość numeru ►