Pomaganie mam we KRWI
O wypadku, który wszystko zmienił, o towarzyszeniu osobom niepełnosprawnym i o wciąż nowych pomysłach na bycie dobrym człowiekiem opowiada Maciej Świerczyński.
2018-07-02
REDAKCJA: – Macieju, masz 33 lata, a od 10 jesteś honorowym dawcą krwi. Żeby jednak lepiej zrozumieć dlaczego dzisiaj bezinteresownie oddajesz innym swoją krew, trzeba cofnąć się do początków Twojej dorosłości.
MACIEJ ŚWIERCZYŃSKI: – Tak, dokładnie do czasu, kiedy miałem 19 lat.
– Jak wówczas wyglądało Twoje życie?
– Byłem uczniem technikum samochodowego. W klasie sami faceci, wśród których każdy chciał się popisać przed kolegami. Niestety, zamiast popisywać się czymś dobrym, do głowy przychodziły nam raczej głupie pomysły. Nie stroniliśmy od alkoholu i głośnych imprez, a kiedy tylko była okazja, wdawaliśmy się w bójki. Słowem, szukaliśmy mocnych wrażeń. Wszystko to odbijało się na nauce, bo nie mieliśmy ani czasu ani ochoty zajmować się książkami. Po prostu żyliśmy szybko i intensywnie.
– Wtedy wydarzył się wypadek?
– Tak. Wracaliśmy w sześciu z kolejnej imprezy, na której nie brakowało alkoholu. Samochód prowadził kolega, który wypił najmniej z nas, ale nie można powiedzieć, że był trzeźwy. Przy dużej prędkości, na słabo oświetlonej drodze, stracił nagle panowanie nad kierownicą. Samochód dachował i uderzył w drzewo. Kierowca zginął na miejscu, drugi kolega zmarł w drodze do szpitala. Ja byłem ciężko ranny, podobnie jak pozostali trzej koledzy. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwał pogotowie. Ktokolwiek to był, uratował nam życie, bo szybko trafiliśmy do szpitala. Stan naszej czwórki, która przeżyła, był poważny. Miałem liczne urazy wewnętrzne i straciłem sporo krwi. Moje życie wisiało na włosku.
– Właśnie wtedy wiele osób, także twoich kolegów ze szkoły, oddało dla Was swoją krew.
– Potrzebowaliśmy sporo krwi, bo wszyscy mieliśmy krwotoki i konieczne były operacje. Wiele osób nam wtedy pomogło, zupełnie spontanicznie i bezinteresownie.
– To był dla Ciebie moment otrzeźwienia?
– Chyba tak. Oczywiście nie od razu zrozumiałem, co się wydarzyło. Upłynęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie, że przez własną głupotę doprowadziliśmy do tragedii. Po pierwszym szoku pojawiły się straszne wyrzuty sumienia i wstręt do siebie. Uznałem, że ktoś taki, jak ja nie ma prawa żyć. Załamałem się. Potem długo dochodziłem do siebie – i fizycznie i psychicznie. Pomogła mi moja rodzina, która nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, nie zostawiła mnie samego. Mimo moich błędów, moi najbliżsi i przyjaciele nie odwrócili się ode mnie. Myślę, że to mnie uratowało przed najgorszym.
– Może zabrzmi to niedorzecznie, ale z nieszczęścia, o którym opowiadasz, z czasem wynikło także wiele dobra.
– Zdecydowanie tak. Faktycznie brzmi to dosyć dziwnie, ale tak naprawdę się stało. Po długim pobycie w szpitalu i żmudnej rehabilitacji, wróciłem do szkoły. Musiałem powtórzyć klasę, ale udało mi się nieźle zdać maturę. O studiach nie myślałem, bo szybko znalazłem pracę w salonie samochodowym jako serwisant. Zerwałem kontakty z dawnymi kolegami. Zacząłem zarabiać własne pieniądze i wychodzić na prostą.
– Czy wtedy pojawiła się myśl, żeby zacząć pomagać innym?
– Tak. Jak już wspomniałem, upłynęło sporo czasu, zanim zrozumiałem, jak bezsensowne i złe było moje życie. Dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół znowu zacząłem patrzeć na siebie życzliwie. Postanowiłem zerwać z łobuzerskim życiem i na ile to możliwe, naprawić popełnione błędy. Zacząłem myśleć o zaangażowaniu się w jakąś formę wolontariatu. Możliwości było bardzo wiele. Ostatecznie zdecydowałem się na pomoc w ośrodku rehabilitacyjnym dla niepełnosprawnej młodzieży po wypadkach. Chciałem w ten sposób jakoś odkupić swoje winy i uczynić zadość młodzieńczej nieodpowiedzialności.
– Czym się zajmowałeś jako wolontariusz w tym ośrodku?
– Właściwie wszystkim po trochu. Towarzyszyłem niepełnosprawnym podczas rehabilitacji i zajęć na warsztatach terapeutycznych. Jeździłem z nimi na spacery do ogrodu, grałem w gry, oglądałem telewizję, a czasem tylko słuchałem tego, co mieli do powiedzenia. Po prostu byłem z nimi. Przychodziłem do ośrodka dwa razy w tygodniu na trzy godziny, bo tylko na tyle pozwalała mi moja praca i inne obowiązki. Czułem się dobrze w tym środowisku i wiem, że również niepełnosprawni lubili moje towarzystwo.
– Ale Twoje pomaganie nie ograniczało się tylko do pomocy w ośrodku dla niepełnosprawnej młodzieży. Zaangażowałeś się także w oddawanie cząstki siebie innym, i to w sensie dosłownym. Postanowiłeś zostać honorowym dawcą krwi.
– Ten pomysł pierwszy raz pojawił się w mojej głowie krótko po wypadku. Wówczas sam potrzebowałem wiele krwi i bezinteresownie otrzymałem ją od innych – znajomych i nieznajomych, co uratowało moje życie. Pomysł był, ale na jego realizację zabrakło trochę odwagi. Kiedy jednak brat jednego z moich podopiecznych w ośrodku uległ wypadkowi i potrzebna była krew, nie wahałem się ani chwili.
– Wtedy pierwszy raz oddałeś krew?
– Pierwszy, ale jak się wkrótce okazało, nie ostatni. Mam dosyć rzadką grupę krwi ARh(-) i podczas tego pierwszego pobrania dla konkretnej osoby, zapytano mnie, czy oddaję krew regularnie. Kiedy zaprzeczyłem, pielęgniarka wręczyła mi ulotkę dotyczącą honorowego krwiodawstwa. Od tego wszystko się zaczęło. Po jakimś czasie zgłosiłem się do stacji poboru w swoim mieście i rozpocząłem przygodę z honorowym krwiodawstwem. Okazało się, że – dosłownie i w przenośni – pomaganie mam we krwi.
– Ta przygoda trwa już 10 lat.
– Aż trudno uwierzyć, że minęło tyle czasu...
– Powiedz, proszę, jak często oddajesz krew i jak wygląda procedura pobrania?
– Krew oddaję trzy, cztery razy w roku. Między kolejnymi pobraniami muszą upłynąć przynajmniej dwa miesiące. Dotychczas oddałem siedem litrów pełnej krwi, a także poszczególne jej elementy np. płytki krwi i osocze. Częstotliwość oddawania krwi jest uzależniona od wieku i płci dawcy. Kobiety z uwagi na swoją delikatność i mniejszą siłę, nie powinny oddawać krwi tak często, jak mężczyźni. Robią to zwykle dwa razy w roku. Przed każdym pobraniem krwi (zwłaszcza pierwszym) dawca jest badany przez lekarza, który na podstawie wyników podejmuje decyzję o dopuszczeniu go do donacji (oddania krwi). Pobieranie krwi odbywa się w specjalnym pomieszczeniu i jest zabiegiem nie obarczonym praktycznie żadnym ryzykiem zakażenia, z uwagi na stosowanie wyłącznie sprzętu jednorazowego użytku. Samo pobieranie krwi trwa około 15 minut, ale łączny czas pobytu w miejscu pobierania krwi – od zarejestrowania do zakończenia donacji – może trwać około 1 godziny, a w przypadku osób oddających osocze i płytki krwi, około 2 godzin.
– Czy jako stały bywalec stacji krwiodawstwa możesz potwierdzić opinię, że ludzie coraz chętniej oddają krew?
– Zdecydowanie tak. Przez 10 lat oddawania krwi zauważyłem, że oddaje ją coraz więcej osób młodych, zarówno mężczyźni jak i kobiety. Myślę, że to między innymi zasługa wielu akcji społecznych, które zachęcają do oddawania krwi. Wielu dawców oddaje krew również dlatego, że sami kiedyś otrzymali ją od innych i teraz chcą niejako spłacić dług wdzięczności. Historie wielu z nich są podobne do mojej. To jest właśnie to, o czym wspomniałaś – dobro, które może wyniknąć ze zła, z trudnej przeszłości.
– W Twoim życiu tego dobra wynikło bardzo dużo. Trudne lata szkolne, a w konsekwencji ciężki wypadek sprawiły, że nie tylko zacząłeś pomagać innym, ale spotkałeś także miłość życia – Hanię, obecnie Twoją żonę.
– Kto by pomyślał, że poznamy się akurat podczas oddawania krwi, leżąc na sąsiednich fotelach w stacji krwiodawstwa. Nigdy bym na to nie wpadł! Tymczasem Boża Opatrzność pisze niesamowite scenariusze. Wierzę, że dzięki Bogu spotkałem Hanię. To z pewnością był Jego pomysł, za który jestem Mu bardzo wdzięczny.
– Jak wyglądało to Wasze pierwsze spotkanie?
– Bardzo zwyczajnie. Któregoś dnia po prostu przyszedłem kolejny raz oddać krew, Hania również przyszła. Usadowiono nas na sąsiednich fotelach. Reszta historii napisała się sama. Pamiętam, że nieśmiało zagadałem, a Hania okazała się sympatyczną i ciepłą osobą. Wymieniliśmy numery telefonów, a ja obiecałem, że zadzwonię. Po kilku dniach faktycznie odezwałem się do Hani i umówiliśmy się na spotkanie. To był początek naszej miłości.
– Oddając krew, czujesz się bohaterem?
– Oddając krew, przede wszystkim mam poczucie, że przyczyniam się do ratowania ludzkiego życia. Chociaż nie znam z imienia i nazwiska osób, do których trafia moja krew, jestem przekonany, że pomagam konkretnym chorym. Fakt, że mam dosyć rzadką grupę krwi, która skutecznie ratuje życie innych osób, nie jest żadną moją zasługą. Po prostu dzielę się tym, co mam. To żadne bohaterstwo. No, chyba że weźmiemy pod uwagę, że zawsze bałem się igieł i strzykawek i za każdym razem, gdy daję się pokłuć, muszę pokonywać strach. Ale myślę, że w zestawieniu z dobrem, które się dokonuje, to nieistotna drobnostka.
– Słuchając Twojej historii, mam nieodparte wrażenie, że jesteś kimś, kto już zawsze będzie pomagał innym.
– Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Myślę, że dawanie czegoś z siebie innym jest swego rodzaju nałogiem. Nałóg kojarzy nam się raczej negatywnie, bo jest czymś, od czego trudno się uwolnić mimo nieraz szczerych chęci. Pomaganie jest nałogiem w tym sensie, że wciąga coraz bardziej i bardziej. Ja wciąż mam nowe pomysły na to, by komuś jakoś pomóc. Nie potrafię wytłumaczyć, jak to się dzieje, ale w kwestii pomocy innym, ciągle czuję jakiś niedosyt.
– A ja potrafię to wytłumaczyć. Sam powiedziałeś, że pomaganie jest niczym nałóg. Po prostu dobro rodzi dobro i kiedy widzi się, że jakieś działanie kogoś wspomaga, chce się dawać więcej.
– Jestem szczęśliwy, że w różny sposób mogę pomagać innym. Żałuję tylko, że musiałem dostać bolesną życiową nauczkę, zanim zrozumiałem, co naprawdę jest ważne. Ale z drugiej strony, może właśnie moje trudne doświadczenia z przeszłości pozwalają mi teraz doceniać całe dobro, którego doświadczam i którym mogę się dzielić. Chciałbym tylko, żeby starczyło mi sił, bym mógł się nim dzielić jeszcze przez długie lata.
– W takim razie życzę Ci sił i ciągle nowych pomysłów na bycie dobrym.
Zobacz całą zawartość numeru ►