Jezusa też bolało
36-letnia Anna Stolorz z Imielina opowiada o tragicznym wypadku, o modlitwie uwielbienia, o wielkim pragnieniu macierzyństwa i o tym, że wszystko jest łaską.
2018-09-10
REDAKCJA: – Aniu, w tym roku, w kwietniu, minęło 19 lat od Twojego wypadku. Opowiedz, proszę, o tym wydarzeniu.
ANNA STOLORZ: – Z tamtej tragicznej chwili nie pamiętam nic. Wszystko, co dotyczy wypadku, wiem z relacji mojej mamy. To była Wielka Sobota, 3 kwietnia 1999 roku. Razem z moimi rodzicami i młodszym bratem Stasiem wracałam wieczorem z kościoła, z liturgii Wigilii Paschalnej – mama pod rękę z tatą, a ja z bratem przed nimi. Szliśmy chodnikiem i 200 metrów od domu zostaliśmy potrąceni przez pijanego kierowcę, który wjechał w nas rozpędzonym maluchem. Siła uderzenia była tak potężna, że wyrwała tatę spod ręki mamy i wyrzuciła go w powietrze. Staś wylądował na bramie sąsiadów, która na szczęście była otwarta, dzięki czemu miał mniejsze obrażenia. Mnie samochód wziął na maskę, przewiózł 100 metrów i wrzucił do rowu. To wszystko działo się na oczach mamy, której na szczęście nic się nie stało. Do dzisiaj wspomina tylko ogromny huk, jakby ktoś podłożył bombę.
– Skoro był to tak tragiczny moment, to może lepiej, że niczego nie pamiętasz…
– Pamiętam za to poranne przygotowywanie koszyczka z potrawami do poświęcenia i to, że pojechałam na rowerze na cmentarz do dziadka, zawieźć mu świeże kwiaty na grób, bo to był dzień jego urodzin. Pięknie świeciło słońce. Pamiętam też zapalone świece z kościoła i odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych. Stałam pod ścianą, z lewej strony, pod figurą św. Józefa. Do dzisiaj jest to moje ulubione miejsce, z tą tylko różnicą, że teraz zamiast stać, siedzę na wózku.
– Po wypadku Ty, Twój tata i brat trafiliście do szpitala.
– Tak. Przewieziono nas do trzech różnych szpitali: tatę do Mysłowic, Stasia do Bytomia, a mnie do Sosnowca. Stan taty był bardzo ciężki. Miał rozległe urazy wewnętrzne i otwarte złamanie nogi. Brat był mocno poturbowany, miał liczne otarcia i wstrząs mózgu. Ja również doznałam poważnych obrażeń, byłam prawie miesiąc nieprzytomna. Zoperowano mi kręgosłup, bo w wyniku wypadku doszło do złamania czterech kręgów piersiowych th 6-9. Konieczne było założenie specjalnego metalowego zespolenia na okres dwóch lat. Zoperowano także moją nogę, ponieważ miałam złamaną kość udową. Na rok założono mi gwóźdź Küntschera (rodzaj gwoździa chirurgicznego), aby złamana kość mogła się zrosnąć. Staś po trzech tygodniach wrócił do domu. Mojego tatę operowano dwukrotnie. Po drugiej operacji tacie zerwał się skrzep i niestety nie udało się go uratować. Zmarł 1 maja, miesiąc po wypadku.
– Zdążyłaś się spotkać z tatą przed jego śmiercią?
– Niestety nie, raz tylko rozmawialiśmy przez telefon i to właśnie w dniu śmierci taty. Nasza rozmowa wyglądała tak, że tata mówił, a ja tylko z wielkim trudem próbowałam mu odpowiadać. Miałam w szyi dziurę po tracheotomii, przez którą nadal uciekało mi powietrze. Tata nie zdawał sobie do końca sprawy z powagi sytuacji. Mówił przez telefon, że do mnie przyjdzie, a przecież nie był w stanie nawet wstać z łóżka. Nie był też świadomy, jak bardzo poważny jest mój stan. Kiedy w szpitalu dotarła do mnie wiadomość o śmierci taty, całkowicie wyparłam ją ze swojej świadomości. Przyjęłam ją wtedy tylko zewnętrznie, ale emocjonalnie nie potrafiłam jej przeżyć. Fakt śmierci taty dotarł do mnie dopiero, kiedy pod koniec lipca wróciłam do domu. Wjechaliśmy autem na podwórko. O garaż stał oparty zielony rower taty, którym dojeżdżał na dworzec w Imielinie, by przesiąść się na pociąg do Katowic, gdzie pracował jako dyspozytor na kolei. Kiedy zobaczyłam ten rower, popłynęły moje pierwsze łzy za tatą.
– Co mówili lekarze o Twoim stanie, jakie były rokowania?
– Lekarze nie chcieli mi wierzyć, że mam czucie w nogach. Twierdzili, że po takim urazie nie mogę niczego czuć, że jestem sparaliżowana od pasa w dół i że konieczne będzie używanie pampersów oraz cewnika. Oglądało mnie wielu specjalistów i wszyscy powtarzali, że to, co się ze mną stało, to prawdziwy cud. Zgadzam się z tym całkowicie. W dniu wypadku, w mojej rodzinie ruszyło ogromne pogotowie modlitewne przez wstawiennictwo ojca Pio. Kiedy jeszcze leżałam nieprzytomna na OIOM-ie, moja mama poprosiła pielęgniarki, aby pod moje plecy włożyły obrazek z jego wizerunkiem. Wierzę z całego serca, że to on wyprosił mi u Boga czucie w nogach.
– Do dzisiaj masz do ojca Pio wielkie nabożeństwo.
– Tak, choć przed wypadkiem nic o nim nie wiedziałam i nie znałam historii jego życia. Niesamowitym znakiem jest dla mnie również fakt, że mój tata zmarł w wigilię beatyfikacji ojca Pio. Mama opowiadała mi, że gdy jeszcze w dniu śmierci odwiedziła tatę, prosił ją o drobne na szpitalną telewizję, aby mógł sobie obejrzeć uroczystości beatyfikacyjne, ale nie zdążył, bo zmarł krótko po jej wizycie. Powtarzamy z mamą, że beatyfikację ojca Pio, która miała miejsce 2 maja 1999 roku, tata obejrzał już z Nieba.
– Jak zmieniła się Twoja codzienność po pobycie w szpitalu?
– Przewieziono mnie bezpośrednio do Rept na dalszą rehabilitację. W szkole, do której dotąd chodziłam, nie robiono mi żadnych trudności i zaliczyłam drugą klasę, abym po wakacjach mogła rozpocząć naukę już w nowej szkole, którą z Bożej Opatrzności okazał się Salezjański Ośrodek Szkolno-Wychowawczy w Reptach. Z tamtego okresu pamiętam głównie ból. Nie zastanawiałam się jednak nigdy, dlaczego mnie boli. Nie analizowałam tego. Było to dla mnie coś normalnego. Przyzwyczaiłam się do bólu, bo on towarzyszy mi nieustanie. Cały czas czuję bardzo bolesne drętwienie w nogach, tzw. „mrówki”. Jest to spowodowane urazem rdzenia i uszkodzeniem nerwów obwodowych, które są uciskane. Mam również bóle spastyczne, które wywołane są bezwarunkowymi odruchami mięśniowymi. Jedynie podczas snu nie czuję bólu, a najbardziej nogi drętwieją mi rano, po całonocnym unieruchomieniu.
– Rehabilitacja przynosi poprawę?
– Oczywiście. Do dzisiaj intensywnie ćwiczę i dzięki temu jestem w dobrym stanie. Cudem jest, że przy takim urazie kręgosłupa, stanęłam na nogach. Mój rehabilitant Przemek, z którym ćwiczyłam przez pierwsze lata, bardzo mi pomagał i mobilizował mnie. Mówił, że muszę stanąć na nogach, póki jeszcze działa w nich pamięć mięśniowa. Do ćwiczeń używałam specjalnych przyrządów (rotorów rehabilitacyjnych, gorsetu). Pierwsza pionizacja była bardzo trudna, bo miałam zawroty głowy i zbierało mnie na wymioty. Gdy rehabilitant w domu postanowił zaryzykować i pierwszy raz ściągnąć z moich nóg łuski, nogi były wiotkie, bo nie potrafiłam ich zablokować w kolanach. Potrafiłam ustać zaledwie kilka sekund tylko dlatego, że on podtrzymywał mnie pod pachami. W tamtym czasie stale prosiłam o pomoc ojca Pio. Po wielkim wysiłku moje nogi w końcu „zaskoczyły”. Nauczyłam się chodzić na tzw. przeprostach. Polega to na tym, że nie zginam nóg w kolanach, tylko ciągnę je za sobą, wspierając się o kule. Ale większość czasu i tak spędzam w pozycji siedzącej, bo chodzenie sprawia mi jednak wiele trudności.
– Po wypadku nie poddałaś się. Mimo niepełnosprawności kontynuowałaś naukę w szkole, potem skończyłaś studia, zdobyłaś prawo jazdy, dzisiaj jesteś aktywna zawodowo.
– To prawda, ale żadna w tym moja zasługa. To wszystko było możliwe dzięki Bożej łasce i pomocy rodziny. Dzięki wsparciu najbliższych mogłam wrócić do normalnego życia. Rodzina od samego początku traktowała mnie jak zdrową osobę, nikt się nade mną nie użalał. Było dla mnie jasne, że muszę się wziąć w garść i nie odstawać od zdrowych rówieśników. Najbliżsi wszędzie mnie ze sobą zabierali. Nie ukrywali mnie w domu, ale prowadzili do ludzi i mobilizowali do aktywności oraz zawierania nowych znajomości. Angażowałam się również w życie parafii i różnego rodzaju wyjazdy. Krótko po wypadku odwiedzało mnie także wielu znajomych. Czas jednak zweryfikował te kontakty i dzisiaj są przy mnie tylko ci najwierniejsi. Jestem wdzięczna wszystkim, którzy w chorobie mnie odwiedzili i w jakikolwiek sposób mi pomogli. Drugorzędną sprawą jest to, czy przychodzili z sympatii, czy z samej tylko ciekawości. Dla mnie liczy się, że byli blisko i okazali mi serce.
– Ale oprócz tych zewnętrznych zmagań, które odważnie podejmowałaś, były pewnie i te duchowe. One zawsze towarzyszą chorobie i niepełnosprawności…
– Tak, duchowych zmagań nie brakowało. Ale być może się zdziwisz – sam fakt wypadku nie był dla mnie powodem pretensji i buntu wobec Pana Boga. Owszem pytałam Go, dlaczego takie nieszczęście przytrafiło się naszej rodzinie, ale nigdy nie było we mnie nienawiści i gniewu. Czymś oczywistym było dla mnie to, że nadal trzeba się modlić i szukać wsparcia w krzyżu Pana Jezusa. To jest łaska, inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. Dopiero teraz, po latach, uświadamiam sobie, że przeszłam przez to wszystko bez ani jednej konsultacji psychologicznej. Kiedy zarówno w szpitalu, jak i w ośrodku w Reptach proponowano mi rozmowę z psychologiem, odpowiadałam, że tego nie potrzebuję, bo moim psychologiem jest Pan Bóg i rodzina i że zapewniają mi wszystko, czego potrzebuję. Wiem, że jeśli Bóg do czegoś wybiera – także do cierpienia – to daje wielką siłę. Ale podobne sytuacje każdy ma prawo przeżywać na swój sposób. Ktoś w takim położeniu może potrzebować pomocy psychologa albo specjalistycznej terapii. To, że nie korzystam z pomocy psychologicznej, nie znaczy wcale, że jestem wolna od problemów. Zmagam się z nimi, jak wszyscy. Na przykład bardzo przeżywam fakt, że nie założę rodziny i z powodu mojego bólu fizycznego nie będę mamą. Zawsze bardzo tego pragnęłam i ciężko mi, kiedy widzę młode mamy z wózkami, bo chciałabym być na ich miejscu, a nigdy nie będę. Jednak w przeżywaniu tego mojego macierzyńskiego niespełnienia bardzo pomaga mi obecność Maryi. Ona urodziła Jezusa, ale musiała Go oddać innym – też nie miała Go dla siebie. Dlatego wierzę, że Ona rozumie mnie jako kobieta.
– Mówisz, że w obliczu nieszczęścia, które Cię spotkało, nie buntowałaś się wobec Boga. A prosiłaś Go kiedyś o zdrowie?
– Cały czas Go proszę. Ale muszę przyznać, że to moje proszenie Pana Boga o zdrowie zmieniało się na przestrzeni lat. Od początku, przez te wszystkie lata, często jeździłam na Msze z modlitwą o uzdrowienie. Wtedy bardziej skupiałam się na chęci odzyskania sprawności fizycznej. Od jakiegoś czasu skupiam się na uzdrowieniu wewnętrznym, prosząc Pana Boga, by pozwolił mi się prawdziwie nawrócić i poddać się Jego prowadzeniu.
– Co spowodowało u Ciebie taką zmianę?
– Myślę, że to sam Pan Jezus tak zadziałał, kiedy zaczęłam Go uwielbiać. Dwa lata temu rozpoczęły się w mojej parafii wieczory uwielbienia. Zaangażowałam się w tę formę modlitwy. Wcześniej też uwielbiałam Pana Jezusa, ale dopiero niedawno odkryłam wielką wartość uwielbiania Go w Najświętszym Sakramencie i w Eucharystii. Zrozumiałam, że najdoskonalszym uwielbieniem Boga jest każda Msza święta. Dotarło do mnie, że taka zwykła, wieczorna Msza parafialna, w której uczestniczy kilka staruszek, ma dokładnie taką samą wartość, jak ta, na której są setki osób i różne „efekty specjalne”. Nie muszę szukać uzdrawiającego Jezusa gdzieś daleko, bo On jest tuż obok mnie, na wyciągniecie ręki. Myślę, że nie ma nic złego w tym, że nieraz podczas modlitwy potrzebujemy specjalnej zewnętrznej oprawy i podniosłej atmosfery. Wiem jednak z własnego doświadczenia, że jeśli pokocha się Jezusa tak bardzo, że staje się On bliski sercu, wówczas cieszy także zwyczajność, byle tylko była przeżywana z Nim. Dzisiaj nie wyobrażam sobie dnia bez Mszy świętej i bez przyjęcia Jezusa w Komunii. Bo co może być ważniejsze i godniejsze uwagi w ciągu dnia, niż to?
– Dzięki uwielbieniu Pan Jezus stał Ci się jeszcze bliższy?
– Tak. Dzięki modlitwie uwielbienia Pan Jezus stał mi się bliski szczególnie w swoim człowieczeństwie. Ta modlitwa uświadomiła mi, że Pana Jezusa, tutaj na ziemi, bolało tak samo, jak nas. A skoro Jego bolało, to czemu mnie ma nie boleć? Zaczęłam też modlić się Litanią do Pięciu Ran Pana Jezusa, bo jej poszczególne wezwania pokazują i przypominają mi, że cierpienie nie było obce Panu Jezusowi, że On je posłusznie przyjął. Ta modlitwa jest mi też bliska pewnie dlatego, że sama miałam 5 poważnych operacji…
– Również Maryja – jak sama wspomniałaś – jest Ci bliska. Odwiedziłaś Ją kilkakrotnie w Lourdes, w Medjugorje, a także w Fatimie.
– Maryja jest dla mnie bardzo ważna. Wierzę, że Ona cały czas była i jest blisko mnie. Mimo moich oporów, trzykrotnie przyprowadziła mnie do Lourdes, stale się o mnie upomina. To, że dzisiaj siedzę naprzeciwko ciebie i opowiadam ci o swoim życiu, w dużej mierze jest Jej łaską.
– Pozwól, że w tym miejscu wspomnę także o Twojej ziemskiej mamie – Helenie. Kiedy na nią patrzę, widzę świętego człowieka.
– Moja mama jest dla mnie ogromnym świadectwem. Nie poradziłabym sobie bez jej siły, modlitwy i wiary. Ona cały czas jest przy mnie, znosi moje gorsze chwile i nigdy nie narzeka. Trudno mi sobie wyobrazić, jak wielki ciężar dźwiga. W wypadku straciła przecież męża i została ze mną – niepełnosprawną córką, której przez te wszystkie lata służy. Nie wiem, skąd bierze na to wszystko siłę. To musi być czysta łaska Boża.
– Twoja mama powiedziała mi, że siłę do poradzenia sobie z tym bolesnym doświadczeniem, dało jej przebaczenie. Mówiła, że jeszcze na miejscu wypadku, zanim karetka zabrała Twojego tatę do szpitala, przyszła jej do głowy myśl, że powinna przebaczyć sprawcy, bo przecież codziennie powtarza w modlitwie słowa: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”… W momencie swojego największego bólu, zamiast złorzeczyć i szukać zemsty, pomyślała o przebaczeniu. To jest dla mnie świętość.
– Zawsze powtarzam, że moja mama pójdzie kiedyś prosto do Nieba. Wierzę, że ta jej trudna codzienność jest jednocześnie jej drogą do świętości. Być może Pan Bóg potrzebował takiego doświadczenia w naszym życiu, by mieć nas blisko Siebie. To są Boże tajemnice.
– Od kilku lat należysz do wspólnoty Apostolstwa Chorych. Kiedy odkryłaś, że jest to także duchowa droga dla Ciebie?
– O ile miesięcznik „Apostolstwo Chorych” był zawsze obecny w naszym domu, o tyle sama wspólnota i jej duchowość wydawały mi się czymś odległym. Moje myślenie w tym względzie zmieniła pielgrzymka do Lourdes, którą przeżyłam razem z wieloma chorymi osobami. Tam zrozumiałam, że Pan Jezus chce mnie przyjąć taką, jaka jestem i że duchowość Apostolstwa Chorych łączy wszystkich, bez względu na wiek i rodzaj niepełnosprawności. Cieszę się, że swoje modlitwy i cierpienia mogę ofiarować Bogu szczególnie za s. Małgorzatę, która pracuje na misjach w Boliwii. Ta duchowa opieka również jest owocem mojej przynależności do wspólnoty. Apostolstwo Chorych jest dla mnie ważne, bo nie da się udźwignąć cierpienia bez Pana Boga. To On podnosi i umacnia, bo jest Miłością.
– Bardzo dziękuję Ci za Twoją otwartość i świadectwo życia w bliskości z Jezusem.
Zobacz całą zawartość numeru ►