Uszy duszy
Barbara Burzyk opowiada o życiu w świecie ciszy, o byciu naznaczoną, o poczuciu wielkiej krzywdy i o tym, w jaki sposób Pan Bóg przemawia do jej serca.
2018-10-03
REDAKCJA: – Basiu, nasza rozmowa będzie miała dosyć nietypowy charakter, z uwagi na obecność Eweliny, która jest tłumaczem języka migowego. Ty, chociaż jesteś osobą niesłyszącą, możesz samodzielnie „usłyszeć” innych, ponieważ odczytujesz słowa z ruchu warg. Ja, niestety bez pomocy tłumacza, nie byłabym w stanie Cię zrozumieć. Jestem więc wdzięczna Ewelinie za tę bezcenną pomoc. Mogę powiedzieć, że to pierwsze tego typu doświadczenie w moim życiu i chyba pierwszy taki wywiad w historii Apostolstwa Chorych.
BARBARA BURZYK: – W takim razie czuję się wyróżniona, że ten podwójny debiut dokonuje się akurat z moim udziałem.
– Od jak dawna nie słyszysz?
– Urodziłam się całkowicie zdrowa. Kiedy miałam 4 lata zachorowałam na szkarlatynę, którą bardzo ciężko zniosłam. Musiałam przyjmować bolesne zastrzyki z antybiotykiem oraz inne leki. Kiedy szkarlatyna minęła, zaczęły się moje problemy z uszami. Lekarze początkowo myśleli, że to jakieś niegroźne zapalenie, ale mnie niestety dokuczał nieznośny ból, z obu uszu sączyła się ropa z krwią, a do tego coraz gorzej słyszałam. Kiedy standardowe leczenie nie przynosiło efektów, próbowano mi pomóc w kilku specjalistycznych szpitalach w Polsce i Niemczech, ale również bezskutecznie. W tym samym czasie zachorowałam też na zapalenie opon mózgowych i mój stan pogorszył się jeszcze bardziej. Leczono mnie wszystkimi dostępnymi wówczas środkami, ale żadne zastosowane leczenie nie skutkowało. W efekcie, w ciągu roku, całkowicie straciłam słuch.
– Wiadomo, co było tego bezpośrednią przyczyną?
– Zdania lekarzy na ten temat do dzisiaj są podzielone. Najprawdopodobniej w którymś z antybiotyków podawanych mi przy szkarlatynie, obecna była groźna toksyna, która doprowadziła do nieodwracalnego uszkodzenia słuchu.
– A więc – paradoksalnie – zaszkodziło Ci lekarstwo?
– Tak, to najbardziej prawdopodobna wersja. Na szczęście dzisiejsza wiedza dotycząca antybiotyków jest o wiele bardziej zaawansowana, niż kiedyś. Medycyna wciąż się rozwija i dzięki temu udaje się obecnie uniknąć wielu groźnych chorób i związanych z nimi powikłań. Być może i mój przypadek przyczynił się do tego, że lekarze więcej nie popełnili podobnego błędu. Mnie nie potrafili pomóc, ale na moim przykładzie zdobyli cenne doświadczenie, które – w co wierzę – pomogło im wyleczyć innych pacjentów.
– Opowiedz, proszę, jak zmieniło się Twoje życie, kiedy przestałaś słyszeć?
– Może to dziwnie zabrzmi, ale myślę, że miałam dużo szczęścia. Straciłam słuch jako pięcioletnie dziecko, a przecież dzieciom dużo łatwiej, niż dorosłym, przystosować się do zmian i nowych warunków. Potraktowałam więc tę sytuację jako coś normalnego. Bunt i gorycz pojawiły się dopiero w okresie dojrzewania. Wtedy przeżyłam wielki kryzys. Na początku jednak nie miałam problemów z tą sytuacją. Dużo trudniej było moim rodzicom, którzy w krótkim czasie stali się rodzicami dziecka niepełnosprawnego. Ich świat runął jak domek z kart. W jednej chwili musieli porzucić swoje plany i marzenia związane ze mną i pogodzić się z tym, że z powodu głuchoty już zawsze będę osobą w jakimś stopniu naznaczoną, inną niż wszyscy. Najdotkliwiej przeżył to mój tata, który jest muzykiem. Liczył, że pójdę w jego ślady. Kiedy przestałam słyszeć, stało się jasne, że nie tylko nie będę zajmowała się muzyką, ale również nie zdołam sprostać wielu innym zadaniom.
– A jednak osiągnęłaś w życiu bardzo wiele. Skończyłaś studia, wykonujesz ciekawy zawód.
– To wszystko stało się możliwe dzięki moim najbliższym i kilku przyjaciołom, którzy ani na moment nie odwrócili się ode mnie i zawsze mnie wspierali. Oni wykonali ze mną gigantyczną pracę. Domyślasz się chyba, że jako pięcioletnie, niesłyszące dziecko, musiałam nauczyć się na nowo odbierać i rozumieć świat. Rzeczywistość bez dźwięków była dla mnie wroga i obca. Owszem, dosyć szybko zaakceptowałam to, co się ze mną stało, ale to nie zmienia faktu, że moja niepełnosprawność dała mi nieźle w kość, zmuszała do walki i wciąż rzucała kłody pod nogi. Ponieważ pragnęłam być samodzielna i nie chciałam odstawać od osób z mojego otoczenia, miałam tylko jedno wyjście: pogodzić się ze swoją sytuacją i wziąć się do roboty.
– Musiałaś stawić czoła wielu wyzwaniom. Które wspominasz jako to najbardziej wymagające i trudne?
– Mogę powiedzieć, że wiele sytuacji było dla mnie trudnych. Trudne było samo wejście w środowisko osób niesłyszących i nauka języka migowego. Trudne było pogodzenie się z odmiennością. Trudne były chwile, w których z powodu głuchoty musiałam rezygnować z wielu pięknych i interesujących zajęć. Trudne było odrzucenie, które niejednokrotnie spotkało mnie ze strony zdrowych rówieśników i sąsiadów. Ale najtrudniejsze były chyba te chwile, w których dopadało mnie zwątpienie, że jestem w stanie sobie poradzić w życiu. Jak już wspomniałam, najgorszy był dla mnie w tym względzie okres dojrzewania.
– Wówczas przeżyłaś gniew i bunt związane z utratą słuchu?
– Tak, w wieku 15-16 lat pierwszy raz poczułam złość z powodu sytuacji, która mnie spotkała. Chciałam wykrzyczeć całemu światu swój żal i niezgodę na to, że jestem osobą niesłyszącą. Miałam wiele pretensji do lekarzy, rodziców, znajomych. Również z Panem Bogiem było mi wówczas nie po drodze. Koncentrowałam się na swoich ograniczeniach i to nie pozwalało mi dostrzegać dobra, które jest we mnie i wokół mnie. Wtedy na swojej drodze spotkałam wspaniałą nauczycielkę – panią Brygidę. Była surdopedagogiem w szkole, do której uczęszczałam.
– Pani Brygida jakoś szczególnie Ci pomogła?
– Śmiało mogę stwierdzić, że nie tylko mi pomogła, ale że wręcz mnie uratowała. Ona wyrwała mnie z objęć rozpaczy. W tamtym czasie byłam bardzo rozgoryczona i zagniewana. Za wszelką cenę próbowałam znaleźć winnego, którego mogłabym obarczyć odpowiedzialnością za moją niepełnosprawność. Czułam, że spotkała mnie straszna niesprawiedliwość i chciałam, aby ktoś za to zapłacił. Swoją złość manifestowałam w kontaktach z innymi ludźmi. Byłam opryskliwa, zamknięta w sobie, a czasem nawet niegrzeczna. Zbudowałam wokół siebie mur. To sprawiało, że mało kto chciał przebywać w moim towarzystwie. Pani Brygida była jedyną osobą, poza moimi rodzicami, która wówczas się mną zainteresowała i nie zniechęciła.
– W jaki sposób udało jej się do Ciebie dotrzeć?
– Po prostu była bardzo konsekwentna i wytrwała. Prowadziła w mojej szkole zajęcia plastyczne i rękodzielnicze w ramach warsztatów terapii zajęciowej. To były zajęcia otwarte dla wszystkich chętnych, ale nieobowiązkowe. Chodziłam na nie, bo zawsze lubiłam prace plastyczne. Zwykle siadałam gdzieś z boku, z obrażoną miną. Chciałam czymś zająć ręce i poza tym mieć spokój. Tymczasem pani Brygida ani myślała zostawić mnie w spokoju. Na każdych zajęciach siadała obok mnie i nawiązywała kontakt. Gdy nie reagowałam, nie zrażała się, ale próbowała kolejny raz. Kiedy pomyślę, że wielokrotnie w niegrzeczny sposób odrzucałam jej propozycje pomocy lub rozmowy, strasznie mi wstyd. Na szczęście po kilku miesiącach zdecydowałam się na rozmowę z nią. Tak rozpoczął się dla mnie ważny czas godzenia się ze światem i ze samą sobą.
– A z Panem Bogiem też w końcu się pogodziłaś?
– Tak, ale godzenie się z Panem Bogiem trwało najdłużej. Upłynęło wiele czasu, zanim przestałam Go obwiniać i mieć do Niego pretensje. W odbudowaniu mojej relacji z Panem Bogiem najbardziej pomogła mi moja mama. To ona zabrała mnie kiedyś na spotkanie grupy modlitewnej, w którą była od lat zaangażowana. Potem dowiedziałam się, że ona i wszyscy członkowie tej grupy modlili się za mnie na długo przed moim pierwszym pojawieniem się na spotkaniu. Ponieważ okazało się, że do grupy tej należała również wspomniana pani Brygida, do której miałam zaufanie, zaczęłam częściej bywać na tych modlitwach. Początkowo nie potrafiłam się odnaleźć w grupie, bo czułam, że jako osoba niesłysząca nie będę zdolna aktywnie włączyć się w modlitwę wspólnoty. Jednak mama z panią Brygidą przekonały mnie – a później potwierdzili to również pozostali członkowie grupy – że jestem mile widziana oraz że mogę modlić się po swojemu, bo Pan Bóg zrozumie wszystko, co chcę Mu powiedzieć.
– I zaczęłaś się modlić...
– Najpierw w głębi serca głośno krzyczałam Bogu w twarz. Wyrzuciłam z siebie wszystkie swoje żale i pytania. Powiedziałam o niesprawiedliwościach i krzywdach, które mnie spotkały. Krzyczałam tak przez wiele tygodni, a Bóg... milczał. Dzisiaj wiem, że Bóg nie milczał, ale cierpliwie słuchał. Dał mi czas na wypowiedzenie przed Nim wszystkiego, co nagromadziło się w moim sercu. Był cierpliwy i wyrozumiały. To było mi bardzo potrzebne.
Z czasem zrozumiałam, że modlitwa to także słuchanie tego, co Bóg ma mi do powiedzenia. Cóż za paradoks! Ja, osoba niesłysząca, mam słuchać Boga! Doświadczyłam jednak, jak Bóg przemawia do serca. Naprawdę trudno opisać to niezwykłe wrażenie, kiedy żyjąc w świecie bez dźwięków, nagle słyszy się czyjś głos, bardzo wyraźnie i realnie. Na modlitwie odkryłam, że oprócz normalnych uszu są jeszcze uszy duszy. Myślę, że w pewnym sensie jako osoba niesłysząca mam w czasie modlitwy przewagę nad tymi, którzy słyszą, bo nic z otoczenia mnie nie rozprasza i mogę lepiej skupić się na Bożym głosie, który rozbrzmiewa we wnętrzu mojego serca.
– Modlitwa sprawiła, że w tym, co do tej pory uznawałaś za swój defekt, odkryłaś przestrzeń, w której możesz spotykać się z Bogiem.
– Jestem przekonana, że Pan Bóg nigdy niczego nam nie zabiera, a jeśli nawet dopuszcza w naszym życiu trudne sytuacje, to potrafi w nich objawić swoją potęgę. Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, jak wyglądałoby dzisiaj moje życie, gdybym była zdrową, słyszącą osobą? Czy byłabym blisko Boga? Czy pragnęłabym spotykać się z Nim na modlitwie? Czy potrafiłabym usłyszeć Jego głos? Wiele czasu zajęło mi zrozumienie i zaakceptowanie prawdy, że drogi Boże bardzo różnią się od dróg ludzkich. Być może Bóg posłużył się moją głuchotą, by przyciągnąć mnie do Siebie. Być może w jakimś sensie potrzebował tej niepełnosprawności, by dotrzeć do głębi mojego serca. Wiem, że Bóg nie chciał dla mnie utraty słuchu i związanego z tym cierpienia. To się po prostu stało i nie ma w tym winy Boga. Ale dla Niego nie ma straconych szans i przegranych spraw. On nawet zło potrafi wykorzystać w taki sposób, by ostatecznie zrodziło się i zatriumfowało dobro.
– Istnieje teoria, że osoby, które są pozbawione jednego ze zmysłów, np. słuchu lub wzroku, mają bardziej wyostrzone pozostałe zmysły, by w ten sposób zrekompensować sobie istniejący brak. Czy Ty, Basiu, zauważasz u siebie takie zdolności?
– Zjawisko, o którym mówisz nazywa się kompensacją zmysłów. O ile wiem, najbardziej dotyczy ono osób niewidomych, które mają niezwykle wyostrzony i wrażliwy zmysł słuchu czy dotyku. Myślę, że w moim przypadku brak słuchu pomaga mi być po prostu uważniejszym obserwatorem. Ponieważ odczytuję mowę z ruchu warg, niejako z konieczności bardziej koncentruję się na twarzach moich rozmówców. Szybko potrafię zorientować się w nastroju i uczuciach osoby, z którą rozmawiam, choć nie słyszę barwy i tonu jej głosu. Bardzo charakterystyczny wyraz twarzy towarzyszy komuś, kto kłamie albo komuś, kto będąc zakochany, opowiada o obiekcie swoich uczuć. Można się nauczyć odczytywać emocje zapisane w rysach i mimice twarzy. Potrzeba do tego uważności i skupienia.
– Dziękuję Ci za rozmowę i życzę, abyś zawsze miała w sobie tak wiele radości i optymizmu.
Redakcja dziękuje pani Ewelinie Gontarz, tłumaczowi języka migowego, za pomoc w przeprowadzeniu rozmowy.
Zobacz całą zawartość numeru ►