Wojenne życie: z jednej strony nauka i praca, z drugiej – konspiracja
Wspomnienia prof. dra hab. Mieczysława Chorążego – Laureata nagrody „Lux ex Silesia”, żołnierza AK, uczestnika zrywu powstańczego w okupowanej Warszawie
2018-11-09
W 2018 roku obchodzimy 100-lecie odzyskania niepodległości, w roku następnym – 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej i 75. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. To dobre okazje, by zapoznać się ze wspomnieniami prof. dra hab. Mieczysława Chorążego – Laureata nagrody „Lux ex Silesia”, żołnierza AK, uczestnika zrywu powstańczego w okupowanej Warszawie.
W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, byłem w II klasie gimnazjalnej. Mógłbym trochę powiedzieć o tym momencie, bo to jest ciekawe i dużo ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak w oczach dziecka wyglądała kampania wrześniowa. W chwili wybuchu wojny, byłem oczywiście na wsi. To był piątek, 1 września, szliśmy z bratem po źrebaka, którego ojciec kupił, ponieważ przewidywał, że będzie dużo kłopotów w czasie wojny, bo przeżył pierwszą wojnę światową. Zobaczyliśmy na horyzoncie jakieś odległe wybuchy i wielkie kłęby dymu gdzieś w kierunku Brześcia. Od nas do Brześcia było dwadzieścia kilka kilometrów. Ale po tej stronie Bugu były wielkie składy paliwa dla wojska w miejscowości Małaszewicze nad Bugiem, zbombardowane już przez niemieckie samoloty. Było raniutko, gdzieś ok. godziny piątej. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, poszedłem z bratem, ale w sąsiedniej wiosce już przez radio podano, że wybuchła wojna.
Ojciec też miał radio, takie na słuchawki. W piątek poprosił mamę i mnie i powiedział, że jest zarządzenie władz, że wszystkie szkoły mają być otwarte i w poniedziałek ma normalnie rozpocząć się nauka. Wobec tego mnie trzeba odwieźć do Białej. Mama oczywiście się rozpłakała, ale ojciec był twardy: takie jest zarządzenie władz i władzy trzeba słuchać. Zaczęło się przygotowanie – w poniedziałek zostałem wozem odwieziony do Białej i zaczęliśmy naukę: niby trwała wojna, a my uczyliśmy się.
Pierwsza obca armia, która przyszła, to nie byli Niemcy, tylko Rosjanie. Rosjanie weszli do Białej Podlaskiej w dniu 25 września. Na ulicach było pełno milicji – byli to chłopcy, przeważnie żydowscy i polscy, z karabinami, którzy utrzymywali porządek. Ponieważ mieszkałem w bursie szkoły, nie miałem powodu, by wałęsać się po mieście. Byliśmy pod tą władzą sowiecką do 10 października. Była to zupełnie inna armia niż armia polska – ci żołnierze, których widzieliśmy, byli bardzo licho ubrani i marnie wyposażeni w porównaniu z naszymi. Nam nie przeszkadzali w nauce. Armia wyniosła się po cichu, w nocy z dnia 9 na 10 października, zabierając dużo rzeczy z koszar, młynów i magazynów żywności. Parę dni później wkroczyła armia niemiecka. Gimnazjum zamknięto.
Wróciłem na wieś, tam ojciec zorganizował naukę, żeby nie tracić czasu. Bratowa, która mieszkała w Łowiczu, namawiała ojca, żeby mnie dalej uczyć w systemie tajnego nauczania. Pojechałem z nią do Łowicza w 1941 roku. Rodzice zostali sami z bratem.
Ten 1941 rok był bardzo ciężki dla mnie: na Wielkanoc, a dokładnie w Wielki Piątek, zmarł mój ojciec, a 12 grudnia tego samego roku zmarła mama. Oczywiście, przyjechałem z Łowicza na pogrzeb ojca, przyjechałem też, jak mama zachorowała. Na Podlasiu panowała wtedy epidemia tyfusu – mama opiekowała się chorymi sąsiadami czy sąsiadkami, zaraziła się od nich i sama zachorowała na tyfus. Gdy mama umierała, postanowiłem, że zostanę lekarzem. Nie bardzo wiedziałem, jak to będzie, ale wyobrażałem sobie, że będę lekarzem, który zwalcza choroby zakaźne. To postanowienie stało się dla mnie czynnikiem pchającym w świat, taką siłą napędową.
Po śmierci mamy nasze gospodarstwo, które w stosunku do innych było duże i dość bogate, zaczęło podupadać. Brat brał już udział w ruchu konspiracyjnym, w Batalionach Chłopskich, bardzo dużo więc przebywał poza domem. W domu była tylko babcia. Ukrywał się u nas też jeniec rosyjski, który uciekł z obozu po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej.
Przez cały 1941 rok byłem w Łowiczu, potem przenieśliśmy się do Warszawy. Zamieszkałem najpierw na ul. Złotej, u późniejszego generała Batalionów Chłopskich Franciszka Kamińskiego. To miejsce znajdowało się dokładnie tam, gdzie teraz jest Sala Kongresowa Pałacu Kultury i Nauki. Potem zamieszkałem w mieszkaniu wdowy po mecenasie Babskim, u pani Babskiej, na ul. Mokotowskiej. Piękne mieszkanie, z pięć pokoi, wielki gabinet, dwa wejścia, pokój dla służącej. Tam pozostałem przez kilka miesięcy, a następnie przeniosłem się do bursy Rady Głównej Opiekuńczej dla młodzieży ubogiej, na ul. Marszałkowskiej, między ul. Sienkiewicza a ul. Moniuszki. Mieszkało nas tam 54 czy 55, prawie wszyscy należeli do konspiracji, do różnych organizacji, od skrajnie lewicowych do skrajnie prawicowych. Chyba jeden kolega nie należał do konspiracji – zamierzał zostać księdzem. Mnie wciągnął do organizacji nieżyjący już profesor Jerzy Kłoczowski, profesor KUL-u, historyk, i Wojtek Broszkiewicz, który wówczas był studentem tajnej politechniki – Szkoły Wawelberga. Dzięki nim trafiłem do Armii Krajowej, do późniejszego pułku „Baszta”. To był początek 1942 roku.
Tak toczyło się to życie – z jednej strony nauka i praca, z drugiej – konspiracja. Wkrótce po zaprzysiężeniu dostałem się do Szkoły Podchorążych, jeszcze jako bardzo młody człowiek – miałem wtedy z 17 lat. Skończyłem „podchorążówkę” z wyróżnieniem.
W 1943 roku dostałem pod swoją komendę drużynę. AK była zorganizowana na wzór wojska polskiego: najmniejszą jednostką była drużyna, składająca się z trzech sekcji po sześć osób, czyli ok. 18 żołnierzy. Zostałem więc dowódcą drużyny, a oprócz tego otrzymałem rozkaz zorganizowania magazynu broni dla całego plutonu. To była bardzo odpowiedzialna sprawa. Pluton to już duża jednostka, bo to są trzy drużyny po 18 osób oraz patrol sanitarny i saperski. Magazyn broni zorganizowałem w dwóch miejscach: na ul. Żurawiej i na ul. Pilickiej.
Na Żurawiej razem z kolegą wynajęliśmy pokój u pani, której mąż był kapitanem w RAFie. Domy w Warszawie często budowano w ten sposób, że sufity nie miały konstrukcji z elementów metalowych, tylko przeważnie były drewniane – wielkie bele, z drzewa dębowego. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze, wysoko, nad nami już był strych. Między nami a strychem był sufit, w którym wykorzystano właśnie te wielkie dębowe bele. Od strony mieszkania były do nich przybite deski, tworzące sufit, na to był położony tynk, od strony strychu były też położone deski, na nich była cegła, ale bez zaprawy. Między sufitem a podłogą była więc wolna przestrzeń i właśnie tam zrobiliśmy skrytkę. W niej znalazło się sporo granatów (około 70), pistolet maszynowy, pistolety krótkie, materiał wybuchowy. To był jeden magazyn, taki mały.
Drugi, większy magazyn, mieliśmy na terenie Mokotowa, na ul. Pilickiej 46, w domu rodzinnym kolegi – żołnierza z mojej drużyny, Stasia Wydżgi. Rodzina Wydżgów pochodziła z okolicy Pińska.
Stasio i jego matka mieszkali w domu jednorodzinnym, który jeszcze nie był wykończony – nie był otynkowany, brakowało różnych detali. Urządziliśmy ten magazyn pod tarasem. Złożyliśmy tam dużo broni; było tam kilkanaście karabinów, pistolet maszynowy, amunicja.
Tak się żyło – nauką i konspiracją. W tym czasie miałem wiele różnych przygód związanych z konspiracją, kilka nawet bardzo niebezpiecznych. Kiedyś, pamiętam, miałem odprawę z jedną sekcją, dawałem instrukcje, jak się posługiwać pistoletem. To było w kamienicy na ul. Żelaznej, w mieszkaniu dozorcy – syn dozorcy był żołnierzem, miał pseudonim „Orzeł”. Dozorcy nie było wtedy w mieszkaniu. Mieliśmy to spotkanie w sekcji, było sześciu żołnierzy. Pistolet był rozebrany i nagle słychać strzał, gdzieś bardzo blisko. Dałem rozkaz: „ „Orzeł”, sprawdź, co to jest” (posługiwaliśmy się pseudonimami, ja miałem pseudonim „Grom”). On wyszedł z mieszkania i długo nie wracał. Szybko złożyłem ten pistolet i wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. „Orzeł” stoi przy bramie jak sparaliżowany. Zaglądam, a tam leży zastrzelony żandarm. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić. Wiedzieliśmy jednak, jakie w takich sytuacjach są reakcje Niemców, którzy zazwyczaj aresztowali lub wyrzucali wtedy wszystkich ludzi z kamienicy, dlatego kazałem moim żołnierzom wychodzić. Sam wyszedłem jako ostatni, z pistoletem za pasem; zastrzelony żandarm leżał w bramie, przy nim klęczał drugi żandarm, z pistoletem w ręku, bardzo wystraszony. Przeszliśmy obok tego zabitego żandarma na ulicę. Tam był już tłum ludzi, którzy myśleli, że to myśmy zrobili ten zamach. Niemiec jednak nie reagował na nas – szedł z zastrzelonym kolegą, więc wiedział, że to strzelał ktoś z zewnątrz, nie my.
Na chwilę wybuchu powstania warszawskiego mieliśmy przydzielone konkretne zadania, wiedzieliśmy, jakie obiekty zajęte przez Niemców mamy atakować. Byliśmy bardzo dokładnie szkoleni – mieliśmy na przykład makiety tych obiektów, poznawaliśmy rozkład pomieszczeń, mieliśmy dostęp do różnych planów itd. Tak się złożyło, że naszemu plutonowi w ostatnim momencie zmieniono obiekt, który mieliśmy atakować: dostaliśmy rozkaz zdobycia szkoły zajętej przez Niemców na ul. Woronicza – na ulicy, gdzie jest Telewizja Polska, tylko bliżej ulicy Puławskiej. Wcześniej przenieśliśmy magazyn broni z Żurawiej na Pilicką 46. Tam zebraliśmy się, gdy ogłoszono stan pogotowia – rozdałem opaski, wyczyściliśmy broń i czekaliśmy na sygnał wejścia do powstania. Myślę, że miałem jedną z najlepiej uzbrojonych drużyn, ponieważ zmagazynowana broń przeznaczona była dla całego plutonu, ok. 60 żołnierzy, ale dwie drużyny nie zgłosiły się do mnie, więc całe uzbrojenie poszło dla mojej drużyny. Miałem pistolet maszynowy – popularną pepeszę, 12 karabinów, dużo amunicji, granaty.
Doczekaliśmy do godziny „W”. Przybiegł goniec, przed piątą lub tuż po piątej, już była strzelanina gdzieniegdzie. Dostaliśmy rozkaz, by iść pod szkołę przy ul. Woronicza, gdzie już były dwie drużyny z naszego plutonu. Trwała strzelanina, kilku chłopców było zabitych.
Tak się złożyło, że w pierwszej godzinie powstania zostałem ranny – przy strzelaniu do gniazda karabinu maszynowego, z bliskiej odległości, jakieś
Wieczorem zmienił nas inny oddział, my otrzymaliśmy rozkaz, by iść na Służewiec. Teren wyścigów konnych na Służewcu obsadzony przez Niemców, został zdobyty przez inną jednostkę naszego pułku. Byłem tak wycieńczony, że mnie niesiono na krześle, potem na rękach, potem trochę szedłem. Gdy doszliśmy na Służewiec, mżył deszcz. Przyszedł dowódca plutonu i załatwił mi transport do punktu medycznego, zorganizowanego na takiej kolonii, gdzie były domki kolejarzy. Nie byłem ciężko ranny, jak inni żołnierze bez nogi czy bez ręki lub czekający na amputację. Toteż chirurdzy nie mogli tej rany zaopatrzyć tak, jak trzeba, nie zrobiono tego, co chirurdzy nazywają „toaletą rany”, czyli pozszywania naczyń, nerwów, skóry itd. Dano mi tylko zastrzyk przeciwtężcowy i zastrzyk z morfiny, bo strasznie mnie bolało. Moment zranienie nie boli nic, potem to jest straszne cierpienie.
Miałem dużo szczęścia, bo wprowadzono mnie do takiego domku kolejarza, na pięterku gospodarze przygotowali mi łóżko. Zasnąłem, obudziłem się nad ranem. Chyba przestała działać morfina. Popatrzyłem przez okno, a tam daleko we mgle idzie tyraliera Niemców, jadą jakieś samochody pancerne. Zerwałem się, poprosiłem gospodarzy – też nie spali – poprosiłem o zasznurowanie butów, dali mi jakąś marynarkę czy kurtkę i uciekłem. Szczęśliwie trafiłem na swój oddział, wycofujący się spod wyścigów, które Niemcy odbili. Oni się tam znowu mną zaopiekowali, trochę mnie nieśli. Poprosiłem dowódcę, żeby mnie zwolnił na dwa tygodnie, chciałem się leczyć u bratowej, która mieszkała niedaleko na Sadybie. Brakowało łączności, nie było wiadomo, gdzie są Niemcy, gdzie nasze oddziały. Otrzymałem zezwolenie na kurację u bratowej. Sprowadziła chirurga, on przez dwa tygodnie robił mi opatrunki, dostawałem morfinę. Potem razem z bratową wróciłem na Mokotów. Wiedzieliśmy, jak Mokotów jest obsadzony, co jest w naszych rękach, co jest w rękach Niemców. Około trzy kilometry przeszliśmy polami do Mokotowa, pod dalekim, nieskutecznym ostrzałem Niemców, i tam jeszcze brałem udział we wrześniu w walkach na Mokotowie. Jakoś przeżyłem. Byłem jeszcze rany przez odłamki pocisków: w ramieniu, w udzie, w kości krzyżowej, jeden jeszcze noszę.
Powstanie jakoś się przeżyło, byłem trochę podziurawiony, ale przeżyło się. Kapitulacja zastała mnie na ruinach domu przy ul. Bałuckiego. Byłem już wówczas dowódcą plutonu po śmierci wcześniejszych dowódców. Pluton był już bardzo zdziesiątkowany. Wśród oddziałów powstańczych panowało przekonanie, żeby broni nie oddawać Niemcom. Ale umowa kapitulacyjna przewidywała, że cała broń będzie zdana. Mimo to byłem jakiś taki zacięty – miałem pistolet i dwa granaty, gdy ogłoszono, że mamy przerwać ogień, że jest kapitulacja. Wygrzebałem jakąś taką blachą czy czymś jamkę w klombie na podwórku przy ul. Bałuckiego, pistolet zawinąłem w szmatę i włożyłem do tej jamki, te dwa granaty zagrzebałem obok. Dołączyłem do grupy, która zdawała już broń. Ustawili nas na gruzach, Niemcy przygotowali jakieś wiklinowe kosze, używanych przez warszawiaków do noszenia bielizny na strych. Każdy musiał wrzucić broń do odpowiedniego kosza: tu granaty, tu krótka broń, tu karabiny itd. Idę tam zupełnie bez broni, oficer wrzasnął: zurück! przynieś broń! Byłem już bardzo tym wszystkim zestresowany, nie miałem jak wrócić po tę ukrytą broń, ten teren był już zajęty przez Niemców. Wtedy jakiś wermachtowiec pociągnął mnie za rękaw: „chodź tu, chodź tu!” Był w mundurze niemieckim, nie wiedziałem, kto to. On mi powiedział: „ja Ślązak, idź tam” – do tych, którzy już zdali broń i mieli być eskortowani do punktu zbornego. Była to pierwsza styczność ze Ślązakiem. Potem jak nas prowadzili na ten punkt zborny, to obok też szedł taki wermachtowiec – Ślązak. Palił papierosa i mruczał pod nosem na Niemców, bo młodzi Niemcy w mundurach, na wozach pancernych i innych pojazdach, wykrzykiwali po drodze na nas: „polnische Banditen! polnische Schweinen!” i tym podobne.
Doprowadzono nas na fort mokotowski, przyjechał von dem Bach, miał przemówienie. Byłem chory, dostałem jakiejś gorączki. Ale dali nam zupę. Była wyśmienita, bo od dwóch tygodni nie jedliśmy nic gorącego. Potem był Pruszków. Tam były straszne warunki. W Pruszkowie były zakłady naprawcze taboru kolejowego – wielkie hale, w których naprawiano pociągi. I tam nie było nic: tysiące ludzi, cementowa posadzka i dach. Żadnej słomy, ubikacji – ludzie załatwiali się gdzieś w kącie. Stamtąd po trzech dniach przewieźli nas pod Skierniewice, do takiego obozu przejściowego, Durchgangslager któryś tam numer. Tam był obóz dla jeńców rosyjskich: szczere pole ogrodzone drutem kolczastym, kilka ziemianek, straszliwe błoto w ziemiankach i na zewnątrz. Niektórzy tylko byli w ziemiankach, większość na powietrzu. Ponieważ byłem ranny, dostałem się do takiej ziemianki.
Jak nas wieziono z Pruszkowa do Skierniewic, pociąg zatrzymał się w miejscowości Jaktorów. W tym samym czasie pod Jaktorowem kończyła się słynna bitwa dużej grupy wojskowej „Kampinos”, która przeszła z okręgu wileńskiego i chciała dojść do Gór Świętokrzyskich. Niemcy ich rozbili, tylko kawalerii udało się przebić. Przez zadrutowane okienko wagonu towarowego mogłem widzieć resztki tej bitwy: palące się domy, porozbijane tabory, konie, pozabijani ludzie, ranni, samochody wojskowe…
Po kilku dniach wywieziono nas pociągiem sanitarnym – to był pociąg towarowy, w którym zamontowano prycze i piecyk na środku, obsługiwany przez jakiegoś wermachtowca. Podkładał ogień, dawał nam picie, chyba też jakiś chleb. Nie pamiętam, miałem wtedy gorączkę.
Po takiej dwudniowej podróży dojechaliśmy pod Magdeburg – tam nas wysadzono, tam był nasz obóz jeniecki: Stalag XIA. Po wyjściu z pociągu sanitarnego ci, którzy umieli chodzić, utworzyli kolumnę, innych wzięto na nosze. Ja szedłem w kolumnie. Przywitanie przez cywilną ludność niemiecką, która tam się zgromadziła przy stacji Altengrabow, było bardzo nieprzyjemne. To przeważnie były kobiety i dzieci, które wyzywały nas, obrzucały kamykami, grudami ziemi, patykami… Za to jak weszliśmy na teren głównej alei obozowej (w obozie było ok. 20 tys. ludzi), przyjęcie było niezwykle entuzjastyczne, ponieważ tam siedzieli żołnierze wszystkich armii alianckich. Wiwatowali w różnych językach, rzucali nam przez zasieki jakieś drobiazgi do jedzenia. Zaprowadzono nas pod teren szpitalny, tam dostaliśmy od jeńców kakao, kawę i były pierwsze badania segregacyjne: kto do szpitala, kto do obozu głównego. Dostałem się do szpitala obozowego. Szpital był duży, mogło tam być nawet 400 łóżek. Dobra była obsada lekarska – było kilkunastu lekarzy spośród jeńców. Ale był bardzo zły szef. Nie był lekarzem, tylko felczerem.
Dostałem się do szpitala. Prycze, ale były prześcieradła, sienniki, koce, poduszki… Prawdziwy luksus. Ale ten luksus trwał tylko tydzień. Była wizyta Oberarzta, przyszedł z całą świtą. Kazał mi się rozebrać, obejrzał ranę. Była już zagojona, ale ręka była w fatalnym stanie, straciłem zupełnie w niej czucie, mięśnie zaczęły zanikać. Powiedział tylko jedno słowo: „amputiren”. Amputować. Mało nie zemdlałem, zacząłem protestować, krzyczeć, więc wyrzucili mnie z tego szpitala do obozu. Warunki były gorsze, mieszkaliśmy nie w barakach, tylko w takich murowanych stajniach. To były dawne koszary artylerii konnej, jeszcze za kajzera, wielkie budynki, ze
W pierwszych dniach marca 1945, dzięki cudownym zrządzeniem losu, chirurdzy w tym samym szpitalu obozowym ocalili mi rękę przed amputacją.
Po zakończeniu wojny z przygodami wróciłem do Polski – najpierw do Łowicza, do bratowej, potem do Warszawy. Jesienią 1945 zacząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Medycznym, ukończyłem je w roku 1951.