Przyniesiony do Jezusa

O życiu przed i po wypadku, o byciu ze sobą na dobre i na złe, o codziennym pokonywaniu trudności i o sile modlitwy wstawienniczej opowiada Michał Mazurek wraz z żoną Anną.

zdjęcie: CANSTOCKPHOTO.PL

2018-12-03

 

REDAKCJA: – Często, szczególnie w okresie letnim, media podają informacje o nie­szczęśliwych skokach do wody, w wyni­ku których głównie młodzi ludzie tracą sprawność. Od Pana niefortunnego skoku „na główkę” minęło 7 lat.

MICHAŁ MAZUREK (MM): – Tak. Dobrze pamiętam tamten dzień – 9 lipca 2011 roku, sobota. Było bardzo upalnie i dla­tego postanowiliśmy z żoną, że zabie­rzemy dzieci i pojedziemy odpocząć nad jezioro. Bywaliśmy już w tym miejscu i dobrze je znaliśmy, czuliśmy się tam bezpiecznie i komfortowo. Pomost był oznakowany z podaniem informacji, że głębokość wody wynosi 2,5 metra.

– Dlaczego zatem doszło do wypadku?

– Okazało się, że woda miała głębo­kość zaledwie 1,5 metra, a brak infor­macji o zakazie skakania do wody był czyimś niedopatrzeniem. Na początku sezonu zwykle dokonuje się inspekcji kąpielisk pod względem bezpieczeństwa, bo warunki w takich miejscach często się zmieniają. Niestety, tam, gdzie ja sko­czyłem do wody, ukształtowanie dna w naturalny sposób się zmieniło i nikt tego nie zweryfikował. Mój błąd polegał na tym, że sam tego nie sprawdziłem, ale jak już wspomniałem, znałem to miejsce i nie przyszło mi do głowy, że cokolwiek może być nie tak. Skacząc, uderzyłem w dno z dużą siłą i zmiażdżyłem krę­gi szyjne. Wystąpiło u mnie porażenie nóg i głęboki niedowład rąk z utratą ich podstawowych funkcji. W jednej chwili z osoby zdrowej i sprawnej stałem się pacjentem sparaliżowanym, leżącym i zależnym od pomocy innych.

– Pamięta Pan sam moment skoku i to, co stało się później?

– Od chwili skoku do wody nie pamiętam nic. Obudziłem się dopiero w szpitalu po kilku dniach. Przebieg wydarzeń znam z relacji żony, która wszystko widziała z brzegu.

ANNA MAZUREK (AM): – Od razu wiedzia­łam, że stało się coś złego. Po skoku mąż nie wypłynął na powierzchnię. Przez moment myślałam jeszcze, że nurkuje, ale po upływie dłuższej chwili wszczęłam alarm. Zaczęłam krzyczeć i wzywać pomocy. Ktoś zadzwonił na pogotowie. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Michała do szpitala przetransportował śmigłowiec, odbyła się wielogodzinna operacja i usłysza­łam diagnozę, że mąż będzie żył, ale jest sparaliżowany. Początkowo ta informa­cja w ogóle do mnie nie docierała, nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Nie wiedziałam również jak przekazać złe wiadomości naszym dzieciom – syn Grzegorz miał wówczas 9 lat, a córka Małgorzata 7 lat. Kiedy powiedziałam im, co stało się z tatą, bardzo się wy­straszyli i płakali.

– Jak zmieniło się Wasze życie?

MM: – Mój świat runął, jak domek z kart. Byłem załamany i przerażony całą sytuacją oraz perspektywą niepewnej przyszłości. Nie potrafiłem sobie z tym wszystkim poradzić. Krótko mówiąc – ogarnęła mnie czarna rozpacz.

AM: – Ja również byłam przerażona. Bałam się, że sama sobie nie poradzę ze wszystkimi obowiązkami: z opieką nad mężem, z wychowaniem dzieci, z troską o dom. Zdawałam sobie przecież sprawę, że Michał nie wróci do pracy i że będzie potrzebował specjalistycznej opieki 24 godziny na dobę. Michał po operacji przebywał kilka tygodni na rehabilitacji. Kiedy go odbierałam z ośrodka, usły­szałam od lekarza, że powinnam szukać dla męża miejsca w domu opieki albo w jakiejś innej placówce opiekuńczej, w której będzie mógł przebywać na stałe, bo sama z pewnością nie zdołam za­pewnić mu odpowiedniej opieki.

– Pani jednak, wbrew wielu przeciwno­ściom, postanowiła opiekować się mężem w domu.

AM: – To była jedna z najtrudniej­szych decyzji w moim życiu i ogromne przedsięwzięcie finansowo-organiza­cyjne, ale mam pewność, że postąpiłam właściwie. Nie wyobrażałam sobie, że będziemy żyli osobno – mąż w jakimś ośrodku, a ja z dziećmi w domu. Wiem, że czasami to jedyne rozwiązanie, bo mimo szczerych chęci rodzina nie jest w stanie zapewnić opieki choremu. Nam na szczęście – dzięki pomocy rodzi­ny i wielu życzliwych ludzi – udało się doprowadzić do tego, że Michał może mieszkać i rehabilitować się we własnym domu.

MM: – Moja żona jest niezwykle silną osobą. Ma nerwy ze stali i przyjmuje na siebie wiele życiowych ciosów. Jej wewnętrzna siła jest o wiele potęż­niejsza, niż mogłaby wskazywać na to jej drobna, wręcz filigranowa budowa ciała. Ania ma wielkie serce i nie daje łatwo za wygraną. Dobrze wiem, ile kosztowało i nadal kosztuje ją wierne trwanie przy moim boku i opiekowa­nie się mną. Myślę, że wielu ludzi nie byłoby na to stać. Ponadto Ania jest również wspaniałą matką dla dwójki naszych dzieci. Nieraz musi być dla nich i matką i ojcem, bo ja choć bar­dzo staram się aktywnie uczestniczyć w ich wychowaniu, nie zawsze jestem w stanie sprostać wszystkim wynika­jącym z tego obowiązkom i zadaniom.

– Na czym obecnie polega Pani opieka nad mężem?

AM: – Dzisiaj, po ponad 7 latach od wypadku, mój mąż jest dużo spraw­niejszy i bardziej samodzielny. Do­tychczasowa rehabilitacja zdziałała cuda. Michał jest sparaliżowany od pasa w dół i częściowo ma porażone również ręce, ale dzięki ćwiczeniom, potrafi samodzielnie wykonać wiele czynności. Umie się podciągać i prze­siadać na wózek, radzi sobie ze zmianą pozycji w łóżku, więc nie muszę go już dźwigać. Potrafi też samodzielnie się umyć i częściowo ubrać. Wciąż sporo trudności sprawia mu jedzenie, bo z po­wodu tzw. małpiego chwytu, często nie jest w stanie utrzymać w dłoni kubka czy łyżki. Mamy jednak nadzieję, że i z tym będzie radził sobie coraz lepiej. Moja opieka nad mężem polega obec­nie na przygotowywaniu i podawaniu posiłków, pomocy w ćwiczeniach reha­bilitacyjnych i ogólnej pielęgnacji. Mi­chał na szczęście jest bardzo chętny do podejmowania nowych aktywności, a ja po prostu staram się go nie wyręczać i dzięki temu on zyskuje coraz większą sprawność.

MM: – Na początku, kiedy bardzo boleśnie oswajałem się z moją niepeł­nosprawnością, potrzebowałem wielkiej mobilizacji ze strony otoczenia, by cał­kowicie się nie poddać. Sam z siebie nie byłem wówczas zdolny do czegokolwiek. Nie miałem ochoty jeść, pić, rozmawiać, nie mówiąc już o regularnych ćwicze­niach. Przychodziły momenty, że jedyne, czego pragnąłem, to zasnąć i więcej się nie obudzić. Wtedy przy moim boku stanęły osoby, które o mnie walczyły. Była to przede wszystkim moja żona z dziećmi ale także dwóch rehabilitan­tów, pielęgniarka czy zaprzyjaźniony ksiądz. Wszyscy oni, każdy na własnym odcinku pracy, pomogli mi wyjść z zała­mania i depresji. Gdyby nie ich wierna obecność i wsparcie, sam bym sobie nie poradził. Jestem im za to bardzo wdzięczny i cieszę się, że przy okazji tej rozmowy mam możliwość, aby te swo­je podziękowania niejako upublicznić, bo – jak sądzę – ten tekst przeczyta wiele osób.

– Otwarcie mówi Pan o załamaniu i depre­sji, których doświadczył Pan po wypadku. Wiem, że minęło sporo czasu, zanim na nowo nauczył się Pan cieszyć życiem. Co najbardziej pomogło Panu w tym trud­nym czasie?

MM: – Jak już powiedziałem, bardzo pomogli mi ludzie – ich obecność i wie­lorakie wsparcie. Najbardziej jednak – w co wierzę – pomogła mi modlitwa. Mówię o tym z pełną odpowiedzialno­ścią i przekonaniem. Kiedy po wypad­ku walczyłem o życie w szpitalu, czyli zaledwie kilkadziesiąt minut po całym zdarzeniu, ruszyła wielka krucjata mo­dlitwy w mojej intencji. Moja żona ro­zesłała wiadomość do szerokiego grona naszych znajomych, a oni spontanicznie przesyłali informację dalej. W krótkim czasie zebrała się grupa blisko stu osób, które zadeklarowały modlitwę za mnie w konkretnych godzinach. Efekt był taki, że przez całą dobę, w dzień i w nocy, ktoś się za mnie modlił. To był czas, w którym ja nie mogłem się modlić. Z początku dlatego, że mój stan był ciężki i byłem nieprzytomny, a później z powodu mojego załamania. Wtedy uratowała mnie modlitwa wielu ludzi. To oni w swoich modlitwach wytrwale przynosili mnie do Jezusa niczym ewan­gelicznego paralityka, który był unieru­chomiony i bezradny. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby wtedy inni nie modlili się za mnie. Wierzę, że wyprosili dla mnie cud.

– Sądząc po ludzku, żaden cud się nie wydarzył. Ich modlitwy nie zostały wysłuchane, bo nie odzyskał Pan prze­cież sprawności...

MM: – Tak, sądząc po ludzku, nic się nie udało. Nie stanąłem na własnych no­gach, nie odzyskałem sprawności sprzed wypadku. Można by powiedzieć, że cały wysiłek poszedł na marne. Tymczasem ja widzę wielkie cuda, które dokonały się w moim życiu. Oczywiście potrze­bowałem czasu, by spojrzeć na moją historię w taki sposób. To nie stało się z dnia na dzień.

AM: – Myślę, że największym cudem jest to, że Michał żyje i na ile to możli­we rozwija swoją sprawność. Wielkim cudem jest również to, że potrafi cie­szyć się każdym dniem wbrew wielu trudnościom. Kiedy patrzę na niego, widzę silnego mężczyznę całkowicie pogodzonego z życiem.

– A czym wypełnia Pan swój czas? Ma Pan swoje ulubione zajęcia i pasje?

MM: – Kilka godzin dziennie spędzam na rehabilitacji. Dwa razy w tygodniu żona wozi mnie do ośrodka rehabilita­cyjnego na ćwiczenia, w pozostałe dni ćwiczę w domu, sam lub z rehabilitan­tem. Ale ćwiczenia usprawniające to nie jedyne moje zajęcie. Przed wypadkiem pracowałem jako tłumacz i lektor języ­ka angielskiego. Obecnie, mając dostęp do komputera i internetu, nadal mogę realizować się zawodowo, choć oczywiście w znacznie mniej­szym zakresie, niż kiedyś. Tłu­macząc teksty, robię to, co lubię, a przy okazji dokładam się do domowego budżetu. Ponieważ renta, którą przyznano mi po wypadku jest niewielka, a reha­bilitacja i leki pochłaniają sporo kosztów, każdy dodatkowy grosz jest dla rodzi­ny ważny. Dzięki wykonywanej pracy czuję się potrzebny. Mam poczucie, że nie jestem jedynie niepełnosprawnym i bezproduktywnym pacjentem, ale nadal mam konkretny wpływ na życie swoje i najbliższych. To dla mnie bardzo ważne – i jako dla człowieka i jako dla mężczyzny. W miarę sił i możliwości czasowych udzielam też korepetycji z języka angielskiego kilkuosobowej grupie dzieci. To znajome dzieciaki z okolicy lub dzieci sąsiadów. Korepe­tycji udzielam nieodpłatnie. Chciałbym w ten sposób chociaż trochę spłacić dług wdzięczności, jaki mam wobec wielu ludzi. Bardzo lubię te zajęcia, bo są okazją nie tylko do nauki, ale również do bardzo interesujących rozmów czy wspólnych wygłupów. Niezwykle cenię sobie ten czas.

AM: – Wspomnę przy tej okazji, że Michał wykorzystuje zajęcia z dzieć­mi również do tego, by uwrażliwiać je na potrzeby osób chorych i niepełno­sprawnych. Nieraz słyszę, jak rozma­wia z nimi o wypadku, o rehabilitacji, o tym, co jest w życiu ważne. Myślę, że trzeba dzisiaj rozmawiać z młodymi ludźmi i pokazywać im, że człowiek cho­ry lub niepełnosprawny, nie jest kimś, kogo należy się bać i unikać, ale przeciwnie – kimś, komu war­to pomagać, a nawet się z nim zaprzyjaźnić.

– W konsekwencji Pana wypadku cała Wasza rodzina doświadczyła wielkiego cierpienia. Pokazuje­cie jednak, że to nie cierpienie i ból stoją w centrum życia, ale wzajemna miłość, wiara i dobroć. Dziękuję Wam za to proste i piękne świadectwo. Myślę, że może stać się ono pomocą dla wielu osób w podob­nej sytuacji.

MM: – Jeśli nasze doświadczenie po­może choćby jednej osobie, będziemy niezmiernie szczęśliwi. My również, kiedy tego najbardziej potrzebowali­śmy, otrzymaliśmy pomoc. Wielokrot­nie przekonaliśmy się, że dobro nigdy nie pozostaje bez nagrody. Ono zawsze wraca.

– Bardzo dziękuję za spotkanie i rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2018nr12, Z cyklu:, W cztery oczy, Teksty polecane

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024