W adwencie jak w życiu
Życie to wielka sztuka liczenia czasu na „Boskim liczydle” dobrych słów, życzliwych gestów, ciepła i serdeczności… Póki mamy jeszcze na to wszystko czas.
2018-12-03
Pamiętam, jak maluchem będąc, biegałem z kolorowym lampionikiem na poranną, adwentową Mszę świętą. Stawałem wtedy ze zmarzniętym nosem przed balaskami naszego wielkiego kościoła i słuchałem księdza Antoniego, który lekko ochrypłym głosem, akcentował: „Zapamiętajcie… Adwent jest czasem radosnego oczekiwania na przyjście Pana Jezusa”. Wtedy było to dla mnie bezdyskusyjne na miarę matematycznego pewnika. Z czasem jednak zacząłem polemikę z pojęciem „radosnego oczekiwania”. Wszak, dla jednych adwent jest czasem wyczekiwania z radością, a dla innych oczekiwania smutnego; a jeszcze dla innych – bolesnego i radosnego jednocześnie. Taki król Herod nie oczekiwał zapewne z radością narodzenia Mesjasza, bo się Go lękał. Symeon zaś radował się przeogromnie, ale czuł smutek, bo dopełniało się tym samym jego ziemskie życie. Jedynie prorokini Anna była szczęśliwa. Adwent jest bezkompromisowy. Trzeba dostać się pod szorstką rękę Jana Chrzciciela, aby wyprostował w nas ścieżki dla Pana. Trzeba odrzucić życiową pewność wszystkiego i oddać Mu znaczną część swojej władzy i woli. Bardzo to dla nas dobre, ale wybitnie nieprzyjemne i jakże burzy słodziutki obraz sielankowego adwentu. Wtedy właśnie liczy się tylko jedno – zaufanie nadchodzącemu Mesjaszowi.
W życiu jest tak samo! Pamiętasz, chory Przyjacielu, wyczekiwanie na wyniki badań rentgenowskich albo histopatologicznych? Kiedy już weźmiesz do ręki tę kartkę z werdyktem na przyszłość, możesz doznać radości i ulgi, strachu i chęci ucieczki, czy też posmakować łez i podjąć walkę. W takich chwilach prawdziwą wartość ma tylko ufność Jemu. Przekonanie, że to, co właśnie zburzyło życiowy dobrostan, ma sens, że jest w tym Jego logika. Zapewniam Cię, Przyjacielu, że ja także nie pojmuję czasem, że to logika Miłości. Ja także kurczę się w sobie, słysząc adwentowego Jana Chrzciciela, który pyta mnie o moją wiarę.
Swoistym ceremoniałem podczas moich dziecięcych Mszy świętych roratnich było odliczanie czasu. Dokonywało się ono przy pomocy wieńca adwentowego ze świecami, ilości rorat, które już za nami i jeszcze przed nami albo ilości zebranych obrazków do wklejenia w specjalny notes. W domu był jeszcze inny licznik wyczekiwania – kalendarz z czekoladkami. Na nic to jednak. Czas i tak nie przyspieszał mimo tego słodkiego ponaglenia. Biegł w swoim, zaprzysiężonym przy stworzeniu rytmie. I nic w tym dziwnego, wszak adwent to koncentracja na czasie, bo dopiero wyczekiwanie sprawia, że zaczynamy dostrzegać jego bezcenność. Wtedy właśnie liczy się tylko jedno – horyzont oczekiwania, którego „wschodzącym Słońcem” jest Mesjasz.
W życiu jest tak samo! Pamiętasz, chory Przyjacielu, co to znaczy czekać na pierwszą zupkę mleczną po operacji, na pierwsze trzy kroki po założeniu endoprotezy albo pierwsze zdanie wypowiedziane z ust kogoś, kto mógł nie przeżyć operacji ratującej życie? Wtedy to zanika pojęcie dłużenia się czasu, znużenia czuwaniem, zmęczenia drętwotą odliczanych chwil. Wtedy czas jawi się jako najwspanialszy dar Stwórcy ofiarowany człowiekowi, by po prostu – był – dla siebie i dla innych. Życie to wielka sztuka liczenia czasu na „Boskim liczydle” dobrych słów, życzliwych gestów, ciepła i serdeczności… Póki mamy jeszcze na to wszystko czas.
Nie potrafię zapomnieć z lat młodzieńczych zwyczaju odwiedzania grobów na cmentarzu tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia, najczęściej bezpośrednio po ostatnich roratach. Patrzyło się wtedy na pełgający płomyczek świecy, a oczami tęsknoty widziało już kolorowe lampki na domowej jodełce. Ksiądz Antoni mówił na roratach: „Pamiętajcie… Adwent to także czas oczekiwania na paruzję, czyli powtórne przyjście Pana”.
Wtedy to stwierdzenie brzmiało jak bardzo „dorosła” prawda, która nie wymaga większej refleksji ze względu na kaliber problemu nazbyt odległy dziecięcej roztropności. Upływające lata i ogląd życiowych losów własnych i innych ludzi wyostrzył moje zmysły w tej kwestii. Czy w środku adwentu, kiedy spytam sam siebie: „co robię?”, będę mógł zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że czekam na przyjście Pana? Takie proste pytanie: „Czy rzeczywiście chciałbym się spotkać z Chrystusem przychodzącym sądzić żywych i umarłych – już dziś? Jak szybko dałbym radę spakować się na drogę do wieczności?”. Wtedy liczy się tylko jedno – relacja osobistej bliskości z nadchodzącym Mesjaszem.
W życiu jest tak samo! Pamiętasz, chory Przyjacielu, jak już wyszli z sali twoi najbliżsi, którzy przyszli podtrzymać cię na duchu przed ryzykownym zabiegiem albo operacją kardiochirurgiczną. Miałeś jeszcze w uszach ich krzepiące słowa i gesty, ale tak naprawdę w głębi serca, wiedziałeś, że twój jutrzejszy pojedynek o zdrowie i życie jest jak walka Dawida z Goliatem, sam na sam, bez taryfy ulgowej. To wtedy, w bezsennej szpitalnej ciszy, gdzieś na operacyjnym trakcie albo w domowej izdebce jesteś jak betlejemski pasterz skulony z zimna i strachu, drzemiący w mroku i pełen lęku o jutro. Życzę Ci, Przyjacielu, byś tak jak on potrafił podnieść głowę i spojrzeć w stronę Światła. Byś zdołał z wiarą wypowiedzieć słowa „Marana tha – Przyjdź Panie Jezu” i doświadczył ulgi oraz bliskości Tego, który jest Życiem. Przyjacielu, takiego życiowego adwentu Ci życzę!
Zobacz całą zawartość numeru ►