Bądź dzielna, Kochanie
Rozmowa z Urszulą Palowską, która opowiada o chorobie męża, o jego odchodzeniu oraz o tym, jak po jego śmierci uczy się żyć w pojedynkę.
2019-01-31
ANETA IDCZAK: – Śmierć męża to trudne przeżycie?
URSZULA PALOWSKA: – Trudne. Po śmierci Janusza potrafiłam dojść tylko do sklepu na skrzyżowaniu ulic i zaraz potem robiło mi się słabo, nie mogłam dotrzeć do kościoła. Nie wiem, co to było. Jakaś blokada. Wracałam zapłakana. Ludzie na mnie patrzyli, a ja po prostu wyłam na głos, darłam się. To trwało parę miesięcy.
– Kościół musiał się Pani bardzo kojarzyć z mężem, było to przecież miejsce Waszego działania jako pary moderatorów rejonowych Domowego Kościoła.
– Rozmawiałam o tym z moją przyjaciółką Terenią, i ona mi doradziła, żebym spróbowała małymi krokami do tego kościoła się zbliżać. Brałam więc różaniec do ręki i szłam kawałek po kawałku, byle do zakrętu. Wreszcie, po długim czasie, pierwsza Msza święta. Mówię: „Boże jesteś wielki!”. Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że ewidentnie działo się wtedy coś złego. Więc i przez taki etap przechodziłam.
– Powróćmy najpierw wspomnieniami do Waszego pierwszego spotkania. Pamięta Pani jak poznaliście się z mężem?
– Oczywiście. Byłam wtedy bardzo młoda, miałam 19 lat. To było na weselu szwagierki, stałam w kącie. Janusz mówił, że od razu wpadłam mu w oko. Miałam długie czarne włosy, ponoć wyglądałam atrakcyjnie. Na tym weselu powiedział, że przyjedzie do Jaśkowic, skąd pochodzę.
– I przyjechał?
– Wtedy sobie pomyślałam, że powiedział, co wiedział. Nie wzięłam tego na serio. A tu nagle którejś niedzieli Janusz faktycznie przyjechał. Wpadłam w popłoch, bo w ogóle się tego nie spodziewałam. Byłam ubrana w fartuch, akurat pomagałam mamie przy obiedzie. Pamiętam, że potem tata zapytał tylko, czy między nami to już tak na poważnie.
– Okazało się na poważnie.
– Chodziliśmy ze sobą niecały rok. Janusz przyjeżdżał do mnie tylko raz w tygodniu. Te nasze spotkania wyglądały tak, że zawsze była jakaś kawka z rodzicami, trochę siedzieliśmy, rozmawialiśmy, potem odprowadzałam Janusza na stację kolejową, na pociąg do Tychów. No i pewnego razu Janusz po prostu mi się oświadczył. I to było to! A potem 35 lat wspaniałego małżeństwa.
– Jest za co dziękować.
– Janusz to najpiękniejszy dar od Boga. Był człowiekiem bezkonfliktowym. Czasem marudziłam, że nawet nie mogę się z nim pokłócić. Nie kładliśmy się spać bez powiedzenia sobie słowa „przepraszam”. Choć oczywiście spięcia bywały.
– Jakie?
– No chociażby o to jego pomaganie innym. U nas w domu kran przeciekał albo uszczelkę trzeba było wymienić, a Janusz mówił, że jakaś starsza pani bardziej potrzebuje pomocy, bo nie ma nikogo, kto mógłby jej to zrobić. Miałam czasem o to pretensje. Z drugiej strony Janusz miał czasem pretensje o to, że piekę po nocach ciasta dla innych na święta albo na rodzinne uroczystości. Wtedy tłumaczyłam mu, że lubię to robić, a przy okazji wspieram trochę domowy budżet.
– Oaza Domowego Kościoła też miała wpływ na Wasze relacje?
– Byliśmy w oazie 25 lat, przeżyliśmy wiele wspólnych rekolekcji, wspaniałych chwil. Jako moderatorzy koordynowaliśmy pracę i formację wielu kręgów. Ten czas był dla nas niesamowitym bogactwem. Nie chcieliśmy, żeby życie nam minęło na nicnierobieniu. Poza tym mieliśmy swoje pasje. Janusz był speleologiem, chodził po jaskiniach, uwielbiał wysokie góry. Wiele razy pozwoliłam mu jechać z kolegami na różne wyprawy. Wiedziałam, że sama nie wejdę tak wysoko, ale nie chciałam blokować jego pasji. Pragnę powiedzieć wszystkim kobietom, aby szczególnie dbały o relację z mężem. Dzieci wychowujemy tak naprawdę dla kogoś, natomiast resztę życia – gdy dzieci są już dorosłe – spędzamy z mężem. To bardzo ważna relacja, nie wolno jej zaniedbać.
– Żyliście dosyć intensywnie. Jak Pani teraz próbuje się w tym odnaleźć w pojedynkę?
– Teraz chodzę po domu i dialoguję z Januszem na głos, opowiadam mu o wszystkim, co ma się wydarzyć, z kim mam się spotkać. Czuję jego bardzo bliską obecność. Jak mam problem, to proszę go o pomoc i on pomaga.
– Jak to było, gdy mąż zachorował i gdy okazało się, że to bardzo ciężka choroba?
– Diagnoza była dla nas jak grom z jasnego nieba. Ale był to też cud. Lekarz dawał Januszowi mało czasu – z dwóch tygodni jakie mu niby zostały, zrobiło się 13 miesięcy. Bóg dał mu czas, żeby nas na tę śmierć przygotować. Gdy w naszym domu odprawiane były Msze święte, prosiłam wszystkich, żeby modlili się za mnie, abym pozwoliła Januszowi odejść. Nie można przeszkadzać w śmierci, choremu wówczas bardzo ciężko się umiera. W tamtym czasie wspierali nas znajomi z Domowego Kościoła, a także siostry zakonne i księża.
– A jak wyglądał dzień, w którym Pan Janusz zmarł?
– To była niedziela. Godzina 10.30 – czas naszej Mszy, Komunia święta. Nagle widzę, że Janusz jakoś tak dziwnie patrzy. Pytam go: „kochanie, czy ty mnie słyszysz?”. Janusz wprawdzie nie mówił, bo po operacji miał afazję i niedowład, ale widziałam, że dzieje się coś dziwnego, bo w ogóle nie reagował. Szybko zadzwoniłam po karetkę. Przyjechała pani doktor – prawdziwy anioł. Podała mężowi morfinę – to było moment przed jego odejściem. Powiedziała do mnie: „pani Urszulko, to już, proszę zapalić gromnicę”. Zapytała, jaką modlitwę mąż najbardziej lubi. Zaczęliśmy odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Potem zrobiła Januszowi i mnie krzyżyk na czole i odmawiając modlitwę, wyszła do drzwi.
Siedziałam i trzymałam go za ręce, obok mnie były tylko dwie córki, bo trzecia córka nie zdążyła dojechać. Pan Bóg chyba wiedział, że ona nie da rady – musiała jechać aż z Rybnika, a na drodze był korek. Po modlitwie poprosiłam córki, żeby zostawiły mnie na chwilę z mężem, bo chciałam z nim porozmawiać. Wiem, że mnie wtedy słyszał, że wszystkie zmysły były zachowane. Przeprosiliśmy się, wyznaliśmy sobie miłość.
– To, co Pani opowiada, jest bardzo wzruszające...
– Mówię: „kochanie, już jesteś w objęciach Pana Boga, odejdź proszę, tylko pamiętaj, masz na mnie czekać i gdy ja zobaczę Pana Boga, to wtedy ty będziesz tuż za Nim. I nastała cisza. Ostatnie wezwanie: „Jezu ufam Tobie” i cisza. Najstarsza córka, która pracuje na bloku operacyjnym, dobrze uchwyciła moment, w którym mąż odszedł. Nie chciało mi się wierzyć, że to już, bo na jego twarzy malował się piękny uśmiech i spokój.
– Taka spokojna śmierć.
– Pogrzeb męża również przebiegł bardzo spokojnie. Ja byłam do tego stopnia spokojna, że ktoś patrzący z boku mógłby ten spokój potraktować jak obojętność z mojej strony albo brak miłości. Kiedy ludzie podchodzili do mnie z kondolencjami, to starałam się ich pocieszać i tłumaczyłam, że to przecież dzień radości – było wielu kapłanów, uroczysta liturgia. Po pogrzebie w naszym w domu odbyła się agapa. Upiekłam pięć blach ciasta, ludzie przychodzili, wychodzili, robiłam paczki, a to ciasto się mnożyło.
– Można powiedzieć, że to była prawdziwa oazowa agapa – uczta miłości, radości.
– Smutek pojawił się dopiero, gdy wszyscy zaczęli wychodzić. Córki zostały na noc. Weszłam do sypialni i pomyślałam sobie, że odtąd będę tu sama, tak fizycznie. Wierzę, że duchowo Janusz jest ze mną, że jest także tutaj z nami. Czasem przytulam się do poduszki, by poczuć jego zapach, mam jego ulubione perfumy, one są tylko moje. Ten zapach Janusza to takie moje przyjemności.
– Na jaką chorobę chorował Pan Janusz?
– Glejak czwartego stopnia, wielopostaciowy. Można powiedzieć: wyrok śmierci. My jednak do końca modliliśmy się o cud, wierzyliśmy do końca. W chorobie walczyłam o męża jak lwica – wyrzucili mnie jednymi drzwiami, to wracałam drugimi. Widzę go w tym sosnowieckim szpitalu na Oddziale Neurochirurgii. Wyprosiłam u profesora operację, choć ostrzegano mnie, że po niej może wystąpić afazja albo niedowład. Żałuję tylko, że nocy przed operacją nie spędziłam w szpitalu. Janusz martwił się, że będę miała problemy z powrotem do domu, więc prosił, abym wracała wcześniej. Do końca się o mnie martwił, odmawiał różaniec.
– To był ostatni raz kiedy rozmawialiście ze sobą?
– Pożegnaliśmy się i to był ostatni raz kiedy powiedział, że obojętnie, co się wydarzy, mam być dzielna i silna, bo mnie kocha. Operacja trwała siedem i pół godziny. Po jej zakończeniu lekarz poinformował mnie, że wystąpiły afazja i niedowład. Pomyślałam: „trudno, Bóg tak chciał”. Po paru godzinach Janusz zaczął się modlić na głos „Ojcze nasz”. Kiedy powiedziałam lekarzowi, że Janusz mówi, on stwierdził, że to niemożliwe, bo tak dużo było tego nowotworu do wycięcia.
– To był cud.
– Tak. Kiedyś podczas Mszy w naszym domu Janusz siedzi piękniutki ubrany w białą, wyprasowaną koszulę. Trwa modlitwa wiernych i on nagle włącza się w modlitwę. Tyle mózgu mu wycięli, ale modlitwy mu nie wykasowali. Nie potrafił wymówić mojego imienia, ale umiał modlić się Koronką. To było niesamowite.
– Bała się Pani śmierci?
– Kiedyś, gdy umierał teść, bałam się, ale przy mężu nie. To jest trudne, ale jak człowiek przejdzie przez to, co ja z Januszem, to staje się mocniejszy. Zresztą, jak mąż leżał jeszcze w Katowicach, to wielu ludzi trzymałam za rękę i odchodzili spokojnie. Wystarczyło tylko złapać za rękę. Śmierci nie trzeba się bać, teraz to wiem.
– Czy pojawiły się pretensje do Pana Boga o tą chorobę?
– Były takie momenty. Kiedyś marzyliśmy, że będziemy na starość uprawiali ogródek przed domem, że dzieci ze swoimi rodzinami będą nas odwiedzać i będziemy się tym cieszyć razem, a tu taka historia. Zadawałam Bogu pytanie: „dlaczego mi to zrobiłeś? Zabierasz mi kogoś, kogo bardzo kocham”. Zaraz potem myślałam o tym, jakie wielkie szczęście miałam, mając takiego męża. On był dla mnie tym najważniejszym człowiekiem.
– Co jest dla Pani najtrudniejsze?
– Osamotnienie. To, że już razem nie siądziemy, nie pójdziemy do kościoła, nie pojedziemy na rekolekcje. Trudne jest patrzenie na inne małżeństwa, jak idą razem, trzymając się za ręce. Pojawia się wtedy nutka zazdrości.
– Co powiedziałaby Pani tym, którzy są na początku drogi, którą Pani już przeszła?
– Powiedziałabym tym osobom, żeby nie bały się prosić o modlitwę i żeby same jeszcze gorliwiej się modliły, prosząc Boga o siły. Trzeba rozmawiać o tym, co dla nas jest w danym momencie trudne, nie zamykać się w sobie. Bo w tłumionych przeżyciach i emocjach można się udusić.
– Jak teraz wygląda Pani bycie w Kościele i zaangażowanie w konkretną wspólnotę? Czy nadal jest to Domowy Kościół?
– Teraz nie umiem się do końca odnaleźć w Domowym Kościele, nie ma już Janusza, jest jakoś inaczej, czegoś brak. Bardziej odnajduję się teraz w Apostolstwie Chorych. Jest w tej wspólnocie wiele starszych osób, które czasem mają opory, żeby się otworzyć. Moje doświadczenie z Januszem niejednokrotnie otwiera ludzkie serca. Trzeba się tym dzielić, bo nie ma ludzi mocnych.
– Podziwiam Pani wewnętrzną promienność, mimo tych wszystkich trudnych wydarzeń, uśmiech gości na twarzy, a oczy radośnie błyszczą.
– Nie ma się co pogrążać, wiem, że Janusz jest obok mnie. On często powtarzał: „Alleluja i do przodu”. Ja ciągle proszę: „Jezu, Ty się tym zajmij” i Jezus się wszystkim zajmuje. Nie ma lepszej drogi.
– Bardzo dziękuję za rozmowę i za podzielenie się Waszą historią.
Zobacz całą zawartość numeru ►