Interesuje mnie życie
Rozmowa z prof. Mieczysławem Chorążym, wybitnym onkologiem, laureatem nagrody „Lux ex Silesia”, uczestnikiem powstania warszawskiego.
2019-01-31
S.M. ALEKSANDRA LEKI CSSE: – Nagroda „Lux ex Silesia” jest przyznawana osobom, które w swojej działalności naukowej, artystycznej lub społecznej ukazują wysokie wartości moralne i wnoszą trwały wkład w kulturę Górnego Śląska. Pan Profesor nie urodził się na Śląsku, jak więc to się stało, że swoje życie związał z tym regionem?
PROF. MIECZYSŁAW CHORĄŻY: – Pochodzę z Podlasia, z powiatu Biała Podlaska, jestem synem wsi. To jest długa historia, dlaczego znalazłem się tutaj, na Śląsku.
Zacząłem naukę oczywiście w swoim środowisku, potem – w 1938 roku – zdałem do gimnazjum w Białej Podlaskiej. To było Gimnazjum im. Kraszewskiego, bardzo stare, założone jako Akademia Bialska w 1623 roku, związana z Uniwersytetem Jagiellońskim. W 1939 roku kiedy nadeszła wojna, byłem w II klasie. Mimo prowadzonych działań wojennych, przez kilka tygodni zajęcia szkolne odbywały się normalnie. Gdy szkoła została zamknięta, wróciłem na wieś, do rodziców. Tam ojciec zorganizował naukę, byśmy nie tracili czasu, a potem pozwolił, abym razem z moją bratową udał się do Łowicza, by dalej uczyć się w systemie tajnego nauczania.
Przez cały 1941 rok byłem w Łowiczu, potem przenieśliśmy się do Warszawy. Ten 1941 rok był bardzo ciężki dla mnie: na Wielkanoc, a dokładnie w Wielki Piątek, zmarł mój ojciec, a 12 grudnia tego samego roku zmarła mama. Gdy mama umierała, postanowiłem, że zostanę lekarzem. Jeszcze nie do końca wiedziałem, jak to będzie, ale wyobrażałem sobie, że będę lekarzem, który zwalcza choroby zakaźne. To postanowienie stało się dla mnie czynnikiem pchającym w świat, taką siłą napędową.
W Warszawie uczyłem się w gimnazjum im. Adama Mickiewicza, na tzw. tajnych kompletach. O tym mało się mówi, ale to był przepiękny zryw organizowania podziemnego życia. Najczęściej mówi się o dokonaniach wojskowych, partyzanckich, militarnych, a zorganizowanie całego systemu oświaty to było naprawdę coś nieprawdopodobnego. Tajne komplety to były grupy ok. ośmioosobowe, spotykające się w prywatnych mieszkaniach, z opracowanym trybem przychodzenia. Zazwyczaj uczyliśmy się dosyć długo, mniej więcej od 8.30 do 15.00. Nauczyciele i wykładowcy przychodzili najczęściej na dwie godziny.
Po upadku powstania warszawskiego dostałem się do obozu Stalag XIA, pod Magdeburgiem. Po zakończeniu działań wojennych, z przygodami wróciłem do Polski – najpierw do Łowicza, do bratowej. Potem miałem pomysł, żeby dotrzeć do Łodzi – tam już trwały przygotowania do otwarcia uniwersytetu – mówiono nawet wtedy, żeby przenieść stolicę z Warszawy do Łodzi. Potem jednak dowiedziałem się, że będzie w Warszawie otwarta uczelnia, uniwersytet z wydziałem medycznym, więc przeprowadziłem się do Warszawy. Jesienią 1945 roku zacząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Medycznym, które ukończyłem w roku 1951.
W trakcie studiów zmieniły się moje plany – początkowo rzeczywiście chciałem być lekarzem od chorób zakaźnych, jednak profesorowie mnie namówili, żeby iść w kierunku raka, że to też jest bardzo ważna, groźna choroba. Dostałem rekomendacje od kilku profesorów do Instytutu Onkologii w Warszawie, gdzie obiecano mi, że jak tylko otrzymam dyplom, to zostanę tam zatrudniony. Ale już wówczas bardziej mnie interesowało to, jak powstaje rak, co się dzieje z tymi nowotworowymi komórkami. Mniej myślałem o leczeniu, więcej o prowadzeniu badań. A ponieważ jeszcze jako student pracowałem w Instytucie Gruźlicy w laboratorium diagnostycznym, bardzo podobała mi się ta praca laboratoryjna i byłem już zdecydowany, że chcę poświęcić się badaniom nad nowotworami.
Nie przyszło to tak łatwo, bo jeszcze przed otrzymaniem dyplomu miałem kilka rozmów z funkcjonariuszami Służb Bezpieczeństwa. Powiedzieli mi, że nie ma dla mnie miejsca w Warszawie. Chcieli mnie wysłać w Bieszczady, opatrywać palce robotnikom… Jakoś się z tego wybroniłem, trochę mi pomogła bratowa, miałem protekcję Czesława Wycecha, który był ludowcem, marszałkiem sejmu, potem ministrem oświaty. Dostałem nakaz pracy do Gliwic, do Instytutu Onkologii – w październiku rozpocząłem pracę. Ówczesny dyrektor sugerował, żeby jednak najpierw przez rok popracować na oddziale, żeby poznać chorobę.
– Co było przyczyną zainteresowania Służb Bezpieczeństwa Pańską osobą?
– Mieszkając i ucząc się w czasie wojny w Warszawie, zostałem wciągnięty do Armii Krajowej przez nieżyjącego już Jerzego Kłoczowskiego, profesora KUL-u, historyka, oraz Wojtka Broszkiewicza, który wówczas był studentem tajnej politechniki – Szkoły Wawelberga. Należałem do pułku „Baszta”, miałem pseudonim „Grom”. Wkrótce po zaprzysiężeniu dostałem się do Szkoły Podchorążych, jeszcze jako bardzo młody człowiek – miałem wtedy 17 lat. Skończyłem „podchorążówkę” z wyróżnieniem. W 1943 roku dostałem pod swoją komendę drużynę. Organizowałem magazyny broni, brałem udział w powstaniu warszawskim, byłem dowódcą plutonu po śmierci wcześniejszych dowódców. W czasie studiów należałem też do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici” – to przedwojenna organizacja, która po wojnie działała przez jakiś czas, potem została rozwiązana. Moja rodzina była związana z ruchem ludowym i ze spółdzielczością: brat, bratowa, ojciec. Na dodatek bratowa weszła w politykę, została posłem na sejm z ramienia PSL, którego prezesem był Mikołajczyk. Była potem więziona przez rok w Warszawie na Rakowieckiej.
To wszystko nie podobało się przedstawicielom władzy ludowej – oni chyba byli przekonani, że my dalej konspirujemy. Owszem, my z „Baszty” zbieraliśmy się z okazji rocznicy wybuchu powstania czy kapitulacji, ale to nie była żadna konspiracja.
– Rozpoczął Pan pracę w 1951 roku. To chyba były początki gliwickiej onkologii?
– Instytut powstał w 1947 roku, jako Państwowy Instytut Przeciwrakowy. Pierwszym dyrektorem był jego twórca, dr Stanisław Bylina, który potem był prześladowany za działalność w AK. To był bardzo nowoczesny ośrodek. Na przykład: w żadnym obiekcie w Polsce historii chorób nie pisało się na maszynie, tylko pisał lekarz swoim pismem, jeden czytelnym, drugi mniej czytelnym. Tutaj dyrektor Bylina wprowadził zwyczaj, który widział na Zachodzie: pisanie historii chorób na maszynach, ponieważ to ma być dokument, więc musi być czytelny. Zatrudniano wtedy wiele sekretarek… Instytut był bardzo dobrze zarządzany. Miałem to szczęście, że już w 1959 roku, osiem lat po przyjściu do Gliwic, zostałem zakwalifikowany na stypendium Fundacji Rockefellera (Gomułka dopuścił Fundację Forda i Fundację Rockefellera do działania na terenie Polski). Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych – miało być na rok, ale z powodu choroby skróciłem pobyt, potem dostałem drugie stypendium na półtora roku. Pierwsze stypendium odbywałem w środkowych Stanach, w Uniwersytecie Wisconsin – tam był duży ośrodek badawczy nad rakiem. Drugie stypendium miałem w Nowym Jorku, w jeszcze większym onkologicznym ośrodku szpitalnym i badawczym, liczącym ok. 4000 ludzi.
Te staże dały mi bardzo dużo, bo zobaczyłem, że ta nauka – nasza i tamta – to jest niebo i ziemia. Próbowałem wprowadzić tutaj trochę tych nowości i rozwiązań organizacyjnych oraz wzbogacić wyposażenie o aparaturę. Dużo wysiłku włożyłem w to, żeby młodych, zdolnych ludzi wysyłać na stypendia. W czasach najgorszego kryzysu, zawsze dwóch, trzech naszych pracowników było za granicą, w dobrych ośrodkach. Efekt był taki, że za granicą zostało łącznie ok. 25 osób z naszej 50-osobowej grupy. Ale część wróciła i są znakomitymi badaczami. Kilku naszych kolegów pełniło później bardzo ważne funkcje w światowych ośrodkach badawczych. Na przykład jeden był kierownikiem instytutu w Kalifornii, inny w Paryżu, ale większość jest w Stanach.
W zakładzie badawczym gliwickiego Instytutu mieliśmy bardzo dobre wyposażenie. To kosztowało mnie dużo różnych zabiegów i nieprzespanych nocy, wyjazdów do Warszawy, walki o dewizy, zabiegania o fundusze. W okresie PRL-u ciężko się pracowało, bo te procedury były bardzo uciążliwe. Jak zepsuła się jakaś część aparatu lub urządzenia, to miesiącami się czekało na sprowadzenie części zamiennych. Trzeba było przebrnąć jedną, drugą, trzecią komisję… Zakup odczynników to była drabinka piętnastu różnych etapów. Nie chciano mi wierzyć jak opowiadałem, że w Stanach kiedy brakowało mi odczynnika, dzwoniłem do firmy i na drugi dzień miałem to, czego potrzebowałem. Ale muszę powiedzieć, że teraz też nie dzieje się lepiej, bo na niektóre zamówienia czeka się bardzo długo i trzeba dokonywać zawiłych przetargów. Jest to chyba jakiś pogłos, jakieś echo tych przepisów, które obowiązywały w PRL-u.
– Czym Pan Profesor obecnie się zajmuje?
– Oczywiście, od wielu lat nie pracuję już naukowo. Trochę się zajmuję popularyzacją wiedzy. Interesują mnie pewne elementy, wchodzące może w filozofię życia. Interesuje mnie, na czym to życie polega, od strony materialnej, fizycznej. Co to znaczy, że organizm jest żywy? Jak to działa na poziomie molekularnym? Bardzo to jest trudne.
Moi koledzy badają jak to się dzieje, że normalna komórka nagle głupieje, że zaczyna się mnożyć, bez ładu i bez końca, bez przestrzegania pewnych reguł, które rządzą w organizmie, i powstaje nadmiar pewnych komórek, które nie wykonują funkcji, przypisanych przez naturę, lecz zaczynają się mnożyć dla samego mnożenia. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Sto lat temu mieliśmy na ten temat spojrzenie bardzo ogólne i prymitywne, a teraz mamy rozwinięte precyzyjne metody, mamy niezwykle dokładne urządzenia oraz wiele różnych koncepcji, które chodzą ludziom po głowach. Odchodzimy od opisu dużych objawów klinicznych, od tego, jak kiedyś opisywano te nowotwory, jako guzy, jako nie gojące się rany, dające przerzuty. Schodzimy coraz niżej – od tych zjawisk, które widzimy gołym okiem czy pod mikroskopem, przechodzimy do zjawisk, których się nie widzi tak łatwo, które trzeba obserwować pod mikroskopem elektronowym lub jeszcze bardziej precyzyjnymi metodami, na poziomie cząsteczek. W ostatnich latach ludzie mają bardzo dużo nowych przemyśleń, powstaje dużo nowych teorii, które trochę ciężko nam zrozumieć, bo my na ogół nie mamy przygotowania potrzebnego do zrozumienia tych rzeczy. Brakuje nam przygotowania matematycznego, nie mamy przygotowania z informatyki, z teorii chaosu, z teorii różnych zjawisk fizycznych. Grzebiemy się gdzieś na pograniczu. Coś tam odkrywamy, ale to wszystko to jakieś promile tego, co za tym tkwi. Czy kiedyś dojdziemy do pełnej wiedzy? Myślę, że nieprędko albo w ogóle nie.
– Czy kiedyś przyjdzie taki czas, że rak będzie na tyle znany, że będzie można mu skutecznie zapobiegać?
– To jest ciekawe pytanie. Rak to jest choroba niezwykle skomplikowana, to nie ulega wątpliwości. Choroby zakaźne, które wydawały mi się tak groźne, są już łatwiejsze do opanowania, chociaż wciąż zdarzają się niespodzianki. Drugim polem, bardzo trudnym, są wszystkie choroby psychiczne, związane z ośrodkowym układem nerwowym. Nie zdajemy sobie sprawy ze złożoności żywych organizmów. Przez dziesiątki, a może i setki lat nasze podejście do tej sprawy było redukcjonistyczne – polegające na tym, że mając jakąś rzecz albo jakieś zjawisko bardzo złożone i skomplikowane, składające się z wielu elementów, działających w różny sposób, chcieliśmy rozłożyć tę rzecz na możliwie najprostsze czynniki. Czyli analizować, redukując tę złożoność. To jest metoda, która oczywiście bardzo wzbogaciła naszą wiedzę i jest powszechnie stosowana w nauce. Ale ona w tej chwili chyba już nie wystarcza, ponieważ nie wyjaśnia wszystkiego.
Dla przykładu, mamy taki obiekt, jak samolot, który lata w powietrzu, unosi jakieś ciężary. Chcąc się dowiedzieć, jak to działa, rozkładamy ten samolot do ostatniej śrubki, czyli stosujemy podejście redukcjonistyczne. W wyniku takiej analizy otrzymujemy zbiorowisko dziesiątków tysięcy części, ale żadna z tych części nie ma cechy utrzymywania się w powietrzu i latania. Złączymy dwie, trzy, cztery części, i też tej funkcji one nie mają. Dopiero jak to wszystko złoży się w całość, w pewien szczególny sposób, to pojawia się ta funkcja i można tą funkcją manipulować w ten czy inny sposób. Jeśli mamy wodę i zapytamy, dlaczego ta woda jest mokra, to podejście redukcjonistyczne mówi: rozłóżmy tę wodę na części proste i zobaczymy, dlaczego jest mokra. Rozkładamy i dochodzimy do budowy atomowej wody, wiemy, że to jest jedna cząsteczka tlenu i dwie cząsteczki wodoru, ale tej mokrości tam absolutnie nie ma. Muszą być spełnione jakieś warunki, musi być pewna krytyczna liczba tych cząsteczek, że się pojawia to „coś” jako ciecz, że pojawia się cecha tej mokrości. Ale musi być też odpowiednie ciśnienie, temperatura itp. Jeśli będzie dużo cząsteczek, ale nie będzie odpowiednich warunków, to też się ta mokrość nie pojawi.
Więc to są te dylematy, które teraz ludzi zaprzątają i nimi zajmuje się nowoczesna nauka, jak to się dzieje, że te różne rzeczy są tak bardzo złożone, jak to się dzieje, że różne cechy – bardzo ciekawe, i strukturalne, i funkcjonalne – wynikają z tej złożoności, jakie prawa tym rządzą, dlaczego tak jest, skąd to wynika. To są rzeczy bardzo trudne do pojęcia. Brakuje nam przygotowania warsztatowego, żeby te zjawiska głębiej interpretować. To są naprawdę fascynujące, ale bardzo trudne zagadnienia współczesnej biologii.
– Nie wystarczy znać się na medycynie?
– Nie.
– Czy rak zostanie kiedyś pokonany?
– Może tak. Natomiast te koncepcje, które w tej chwili się rodzą, jeśli chodzi o choroby, między innymi nowotwory, to jest spojrzenie bardziej całościowe, bardziej holistyczne. Kiedy odkryto strukturę genu, poznano, na czym polega dziedziczenie, co to jest DNA, sądzono, że to jest istota zjawiska, które nazywamy życiem. Zjawisko życia jest jednak bardziej złożone.
W tej chwili się dyskutuje, że medycyna przyszłości będzie to medycyna zdrowia: przede wszystkim trzeba wiedzieć co to jest stan zdrowia i dostrzegać zmiany bardzo wczesne, pierwotne, które mogą wskazywać, że dzieje się coś takiego, co może grozić odejściem od tego, co nazywamy zdrowiem. Można wtedy próbować, na tych bardzo wczesnych etapach, zrównoważyć te wszystkie zaburzenia, które są dla oka niewidzialne, żeby utrzymać organizm w tym stanie, który nazywamy stanem zdrowia. Może wówczas uda się zapobiec wielu chorobom.
To są trudne rzeczy, często nas nie stać – ani na fundusze badawcze, ani organizację większych ośrodków naukowych. Taki Narodowy Instytut Przeciwrakowy w Stanach, który odpowiada naszemu Instytutowi Onkologii, ma 4500 badaczy. W Gliwicach jest to zespół 50 osób, podobnie w Instytucie w Warszawie… O czym tu mówić? Amerykański Instytut ma 5 mld dolarów budżetu rocznego. Co my możemy powiedzieć, jeśli mamy zaledwie kilka milionów? To są dylematy wychodzące już poza medycynę.
– Bardzo dziękuję za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►