Trudne przejście do Wieczności
Dopiero wtedy, podczas tych ostatnich tygodni życia, kiedy nie umiała już być silna, odważna i niezależna, poznawałam ją na nowo.
2019-03-05
Kilka miesięcy temu zmarła siostra Celina Liszka, elżbietanka. Jej śmierć poruszyła wielu ludzi, którzy ją znali. Jednak jeszcze bardziej poruszające było jej odchodzenie.
Życie na pełnych obrotach
Siostra Celina przez wiele lat posługiwała w Tychach, w parafii Ducha Świętego. Teoretycznie była kancelistką, ale w rzeczywistości wykraczała daleko poza zakres swoich obowiązków. Była bardzo pracowita, oddana sprawom parafii i swojej rodziny zakonnej. Jej szczególną troską byli ludzie biedni, bezdomni, głodni oraz dzieci. Dużo wymagała od siebie i od innych. Czasem była postrzegana jako osoba surowa, zimna, oschła – ale odkąd poznałam ją bliżej, przypuszczam, że w ten sposób chroniła przed zranieniem swoje wrażliwe serce. Jakieś dwa lata temu została przeniesiona z Tychów do Wołczyna. Nie było to dla niej łatwe. Na Żwakowie przeżyła większą część swojego zakonnego życia, miała tu swoich przyjaciół, rodzinę, swoich biednych. Mimo to z ufnością podjęła nowe zadania i nowe wyzwania.
Nie pamiętam, kiedy zdiagnozowano u niej chorobę nowotworową – czy jeszcze w Tychach, czy już w Wołczynie. Swój stan zdrowia skrzętnie ukrywała przed światem – przecież ona, silna, odważna, nie mogła chorować. A może nie wyobrażała sobie, że miałaby być od kogokolwiek zależna? Jednak na początku 2018 roku choroby nie dało się już ukryć – zawsze szczupła, teraz schudła jeszcze bardziej, źle wyglądała.
„Dlaczego ja?”
Pod koniec kwietnia mówiła już z wielkim trudem. Dusiła się. Nowotwór powodował zbieranie się płynów w płucach. Znalazła się w szpitalu, gdzie udzielono jej koniecznej pomocy, ale wiadomo było, że nie może tam zostać na dłużej. Nie mogła też wrócić do Wołczyna ani na jakąkolwiek inną placówkę zakonną, ponieważ wymagała stałej, specjalistycznej opieki. Dlatego też w końcu znalazła się w tyskim hospicjum św. Kaliksta. Powiedziano jej natomiast, że jak tylko poczuje się w miarę dobrze, to będzie mogła na któryś weekend lub nawet na dłużej udać się na jedną z pobliskich placówek elżbietańskich.
Siostra Celina mocno wierzyła, że będzie mogła spędzić kilka dni wśród sióstr. Tęskniła za wspólnotą, brakowało jej wspólnych modlitw, stroju zakonnego. Każdy piątek przynosił jednak rozczarowanie: stan zdrowia nie pozwalał jej na pobyt poza hospicjum. Po kilku tygodniach zrozumiała, że już nigdy nie opuści swojego hospicyjnego pokoju…
Wraz z uświadomieniem sobie tej trudnej prawdy przyszedł bunt: jeszcze nie jest stara, jeszcze ma dużo pomysłów i chęci do pracy, dlaczego właśnie ją dotknęła choroba? Dlaczego teraz? Jeszcze jakieś 5 lat mogłaby pracować, nie mogła zachorować trochę później? Kłóciła się z Panem Bogiem, zmagała się z chorobą i walczyła sama z sobą.
Po buncie przyszła rezygnacja. Dzielna dotąd siostra, poddała się. Przestała wychodzić z łóżka, było jej obojętne, co dzieje się wokół niej. Zawsze zadbana i elegancka, teraz nie zwracała żadnej uwagi na swój wygląd, na higienę osobistą. Coraz mniej mówiła. Choć rozmawiała z tymi, którzy ją odwiedzali, miało się wrażenie, że tak naprawdę nie uczestniczy w rozmowie, że tylko odpowiada na postawione jej pytania. To był ogromnie trudny czas nie tylko dla samej s. Celiny, ale dla wszystkich, którzy starali się jej towarzyszyć. Ciężko było patrzeć, jak opuszczają ją siły fizyczne, ale przede wszystkim jej naturalna żywość charakteru, chęć życia, entuzjazm. Wydawało się wręcz niemożliwe, żeby to była ta sama osoba, z którą liczyli się żwakowscy księża i parafianie, którą szanowali biedni i bezdomni. Bezradna, zależna od innych, gasła w oczach. Miałam świadomość, że każda wizyta może być ostatnią, że nie potrwa to już długo.
„Uczesz mnie!”
I wtedy przyszedł przełom. Gdy przyjechałam któregoś dnia, siostra poprosiła o zrobienie jej nowej fryzury i o obcięcie paznokci u nóg, bo muszą ładnie wyglądać, jak przyjdzie lekarz. Patrzyłam na nią z niedowierzaniem: czyżby nastąpiła jakaś poprawa zdrowia? Szybko zrozumiałam, że to nie stan zdrowia się poprawił, lecz że to siostra odkryła ważną prawdę: jej choroba jest okazją do dziękowania Panu Bogu za każde dobro otrzymane w ciągu całego życia i ofiarowania swojego cierpienia Jezusowi.
Od tamtego dnia mimo dalszego ubywania sił, siostra stała się bardzo spokojna i pogodna. Przestała zajmować się sobą, roztrząsaniem własnego trudnego położenia. Dużo za to mówiła o Panu Bogu, przypominała sobie wszystkie modlitwy i pieśni, których kiedyś nauczyła się na pamięć. Odwiedzających egzaminowała z przypadających w danym dniu obchodów liturgicznych i wspomnień świętych. Dziękowała za każde odwiedziny, żartowała, była wdzięczna za najmniejszą pomoc i gest życzliwości.
Chyba właśnie wtedy, w tej bezradności, miałam okazję poznać prawdziwą s. Celinę. Chociaż byłam przez dwa lata na placówce w Żwakowie i mieszkałyśmy razem w jednym klasztorze, to nie znałam jej tak naprawdę. Dopiero wtedy, podczas tych ostatnich tygodni życia, kiedy nie umiała już być silna, odważna i niezależna, poznawałam ją na nowo. Siostra Celina zmarła cicho, na hospicyjnym łóżku, w obecności jednej z sióstr. Przegrała walkę z chorobą, ale wygrała coś znacznie cenniejszego: życie wieczne.
Zobacz całą zawartość numeru ►