W imię miłości – Święta Joanna Beretta Molla

Radosny moment w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy po raz pierwszy mogła wziąć w ramiona nowo narodzoną córeczkę Joannę Emanuelę, był dla niej zarazem jednym z najdramatyczniejszych w życiu. Wiedziała, że niebawem będzie musiała się z dzieckiem pożegnać.

zdjęcie: Z archiwum Krystyny Zając

2019-04-02

Dzisiaj coraz rzadziej rodziny są tak liczne jak ta, w której uro­dziła się i dorastała św. Joanna Beretta Molla. Jej rodzice z wdzięcz­nością przyjmowali od Boga każdy dar nowego życia. Od najmłodszych lat dziewczynka żyła w domu gwarnym i pełnym ludzi.

Dom miłości i ciepła

Państwo Beretta mieli trzynaścioro dzieci. Dwie córki zmarły we wczesnym dzieciństwie, a trójkę zabrała epidemia grypy zwanej „hiszpanką”, która w la­tach 1918-1919 pochłonęła w Europie 20 milionów ofiar. Joanna urodziła się już po tym nieszczęściu. Przyszła na świat 4 października 1922 roku w Magencie pod Mediolanem jako dziesiąte dziecko z kolei.

W rodzinie państwa Berettów głę­boka wiara przejawiała się nie tylko wspólną modlitwą i uczestnictwem we Mszy świętej, ale także poprzez czynienie dobra w codziennym ży­ciu. Swoim postępowaniem rodzice dawali dzieciom przykład wspierania siebie nawzajem zarówno w sprawach ważnych, jak i w drobnostkach. Uczyli dzieci ofiary podejmowanej z miłości, dzielenia się, a także przyzwyczajali je do oszczędnego życia.

Dla nastoletniej Joanny wzorem do naśladowania stał się szczególnie jej brat Henryk, który będąc lekarzem, wstąpił do zakonu i wyruszył do dalekiej Brazy­lii, by tam głosić Ewangelię. Dziewczyna chciała pójść w jego ślady i również zo­stać misjonarką. W realizacji tego pra­gnienia przeszkodził jej jednak zły stan zdrowia. Skoro Joanna nie mogła speł­nić swego pragnienia pracy na misjach, postanowiła więc zostać „misjonarką” w swoim najbliższym otoczeniu. Tak właśnie traktowała decyzcję o wyborze zawodu. Podobnie jak bracia Henryk i Ferdynand, a później także siostra Wir­ginia, Joanna podjęła studia medyczne. Została lekarką, by każdego dnia nieść ludziom ulgę w cierpieniu, a przez to służyć Bogu. Z jej ust niejednokrotnie można było usłyszeć stwierdzenie, że kto dotyka pacjenta, ten dotyka Ciała Pana Jezusa.

Zaufany lekarz

Studia medyczne Joanna rozpoczę­ła w 1942 roku, zaraz po ukończeniu liceum w Genui. Początkowo studio­wała w Mediolanie, potem przeniosła się do Pavii. Dyplom lekarza medycyny uzyskała w 1949 roku, po czym pod­jęła pracę lekarza rodzinnego. Szybko zyskała sympatię i zaufanie pacjentów. Ludzie potrzebujący pomocy wiedzieli, że zawsze mogą na nią liczyć. Szczegól­nie ceniono ją za poświęcenie, a także za to, że nie dzieliła swoich podopiecz­nych na bogatych i biednych. Wszyst­kich jednakowo otaczała wielką troską, a najwięcej uwagi poświęcała osobom w podeszłym wieku. Kiedy ich stan zdro­wia mógł budzić obawy, odwiedzała ich w domach nawet bez wezwania. Choć praca dawała jej wiele satysfakcji, czuła się nie do końca spełniona zawodowo. Dlatego też w 1952 roku zrobiła spe­cjalizację z pediatrii. Nie rezygnując z wcześniejszych obowiązków, zaczęła równocześnie opiekować się dziećmi, jako lekarz i kierownik żłobka w Ponte Nuovo.

W swojej posłudze medycznej Jo­anna zawsze kierowała się dobrem pa­cjentów. Uważała, że lekarz pełni wobec chorych funkcję służebną i nigdy nie powinien wykorzystywać swojej pozy­cji lub wiedzy, by okazać wobec kogoś wyższość. Sformułowała i rozpowszech­niała cztery zasady, którymi powinni kierować się lekarze. Uważała, że po pierwsze, muszą dobrze wykonywać obowiązki i pogłębiać swoją wiedzę, nie traktując pracy przede wszystkim jako źródła zysków materialnych. Po drugie, powinni być uczciwi, aby pacjenci mogli im ufać. Po trzecie, mają otaczać chore­go serdeczną troską, widząc w każdym swego brata. Po czwarte, lecząc ciała, powinni pamiętać też o duszach swoich podopiecznych. Joanna podkreślała, że człowiek cierpiący nieraz powierza swe sekrety lekarzowi niczym spowiednikowi i dlatego trzeba szczególnie uważać, by niewłaściwym słowem lub gestem nie zranić uczuć chorego.

Żona i matka

W 1954 roku Joanna pielgrzymowała do sanktuarium Matki Bożej w Lour­des. Tam, podczas modlitwy odkryła, że swoje życiowe powołanie powinna realizować jako żona i matka. Wówczas nie zdawała sobie sprawy, że już kiedyś spotkała swojego przyszłego męża. Los zetknął ich cztery lata wcześniej w smut­nych okolicznościach. Ona była początkującą lekarką, on zaś bra­tem pacjentki, która trafiła do szpitala. Jego najmłodsza siostra cierpiała na nieuleczalną choro­bę wieku dziecięcego. Niestety, lekarze nie zdołali jej uratować. Joanna mogła tylko współczuć obcemu wówczas mężczyźnie. Do za­wiązania trwałej znajomości między Joanną i Piotrem Mollą doszło w 1954 roku, a miejscem, które ich połączyło, był kościół. Powtórnie spotkali się pod­czas uroczystości prymicyjnych znajo­mego kapłana. Wkrótce po tym dość przypadkowym spotkaniu, narodziła się między nimi prawdziwa, głęboka miłość. Połączyła ich wspólnota zainteresowań. Razem chodzili na przedstawienia do La Scali i wędrowali po górach, a przede wszystkim mieli podobne podejście do spraw wiary.

Pobrali się w 1955 roku. Osiedli na stałe w Ponte Nuovo położonym pomiędzy Mediolanem a Magentą. Zamieszkali w domu stojącym obok fabryki, którą kierował Piotr. Mimo, że zarabiał wystarczająco dużo, aby zapewnić utrzymanie rodzinie, Joanna nie zrezygnowała z pracy. Nadal chciała leczyć ludzi, bo przecież nigdy nie robiła tego dla pieniędzy, ale z potrzeby serca. Małżeństwo w niczym nie zmieniło jej życia duchowego. Codziennie uczest­niczyła we Mszy świętej i odmawiała różaniec. Rzetelna i sumienna, pragnęła swoją rodzinę oprzeć na silnym funda­mencie wiary.

Prawdziwych barw życie Joanny nabrało jednak dopiero wraz z poja­wieniem się w jej małżeństwie dzieci. Gdy zdecydowała się założyć rodzinę, jeszcze silniej zaczęła odczuwać powołanie do macierzyństwa. Pragnęła otoczyć się gromadką dzieci – podobną do tej, jakiej doczekali się jej ro­dzice. Uważała, że rodziny wie­lodzietne są gwarancją odnowy świata. W liście do Piotra, napisanym dziesięć dni przed ich ślubem, zawarła takie zda­nie: „staniemy się współpracownikami Boga w stwarzaniu, będziemy mogli ofiarować Jemu dzieci, które będą Go kochały i będą Mu służyły”.

Joanna nie mogła doczekać się pierwszego dziecka. Już z podróży po­ślubnej pisała do siostry: „modlę się, aby Pan Bóg podarował mi szybko wiele grzecznych i świętych dzieci”. W listopa­dzie 1956 roku państwu Molla urodziło się pierwsze dziecko, syn Piotr Ludwik. Rok później na świat przyszła córka Ma­riolina. Gdy minęło następne półtora roku, rodzina powiększyła się o drugą dziewczynkę, Laurę Marię. Joanna była niezmiernie szczęśliwa. Jej radości nie mącił nawet fakt, że każda ciąża wiązała się dla niej z poważnymi komplikacjami i kłopotami zdrowotnymi.

Ratujcie dziecko!

Na przełomie 1961 i 1962 roku Joanna spodziewała się czwartego dziecka. Po­zornie w domu wszystkie sprawy toczy­ły się jak dawniej, lecz w rzeczywistości małżonkowie stanęli w obliczu wielkiego dramatu. Joanna dzielnie stawiała czo­ło sytuacji, nie dając niczego po sobie poznać. Zaczęła tylko... porządkować swoje rzeczy, jakby wybierała się w da­leką podróż. Troje dzieci, które Joanna urodziła do tej pory, było dla niej źródłem olbrzymiej radości i szczęścia. Wiele wy­siłku wkładała w opiekę nad nimi i ich wychowanie. Każdej kolejnej ciąży towa­rzyszyły niemałe trudności, lecz proble­my te zbladły wobec zagrożenia, które pojawiło się przy czwartej ciąży. Okazało się bowiem, że życie jej dziecka jest po­ważnie zagrożone. Stwierdzono, że obok dziecka rozwija się włókniak – nowotwór wymagający usunięcia operacyjnego. Jo­anna sama będąc lekarzem, doskonale zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji i znała jej medyczne uwarunkowania.

Trzeba było wybrać metodę leczenia. Proponowane przez lekarzy usunięcie nowotworu wraz z macicą było rów­noznaczne z zabiciem dziecka. Druga metoda, polegająca na usunięciu same­go guza, dawała gorsze rokowania dla zdrowia i życia matki. Dla Joanny jednak ważniejsze niż własne bezpieczeństwo, było życie dziecka. Zdawała sobie sprawę, że jest potrzebna trojgu dzieciom, z któ­rych najstarsze miało zaledwie pięć lat, a jednocześnie wiedziała, że jeśli ocali siebie, by zapewnić im opiekę, uczyni to za cenę życia bezbronnego maleństwa, które jeszcze nie przyszło na świat. Zde­cydowanie odrzuciła takie rozwiązanie. Nie sposób wyobrazić sobie bólu, jaki sprawiała jej myśl, że osieroci swoje dzie­ci i nie zobaczy, jak rosną i dojrzewają. Jednak przeważył szacunek dla nowego życia, dla tego wielkiego daru Bożego. Joanna uznała, że nie wolno pod żadnym pozorem zgodzić się na uśmiercenie roz­wijającego się w niej małego człowieka. Zdała się na Bożą Opatrzność. Żyjące już dzieci mogła zostawić pod opieką męża i zawierzyć je Panu Bogu. Życie czwartego dziecka zależało od jej decyzji.

Chociaż Joanna była osobą o po­godnym usposobieniu, ceniącą drobne radości i kochającą życie, nie zawahała się zrezygnować ze wszystkiego, co miała. Mimo, że głęboko wierzyła w słuszność swojej decyzji, było jej bardzo ciężko. Swojej siostrze otwarcie wyznała: „żebyś wiedziała, jak bardzo się cierpi, kiedy pozostawia się malutkie dzieci”. Kiedy przed zabiegiem chirurgicznym zapytano ją, o czyje życie w pierwszej kolejności lekarze mają zabiegać, bez wahania od­powiedziała, by wysiłek skierowali przede wszystkim na uratowanie dziecka. Pół­tora miesiąca przed urodzeniem dziecka powiedziała do męża: „Piotrze, proszę cię, jeżeli trzeba będzie wybierać między mną a dzieckiem – żadnych wahań! Żą­dam, abyście wybrali dziecko. Ratujcie dziecko”. Piotr Molla nie był w stanie nic odpowiedzieć. Dobrze znał żonę, jej przekonania, jej gotowość do poniesienia ofiary w imię miłości.

Życzenie Joanny zostało spełnione. Operację usunięcia włókniaka wykonano w ten sposób, aby nie ucierpiał rozwija­jący się w jej ciele mały człowiek. Zabieg przebiegł pomyślnie. Początkowo mogło się nawet wydawać, że nie zaszkodził matce.

Urodziny tak bardzo upragnionego dziecka miały w sobie coś z misterium. Poród rozpoczął się w Wielki Piątek. Wo­bec trudności zdecydowano się wyko­nać cesarskie cięcie. Dziecko przyszło na świat następnego dnia, w Wielką Sobotę. Ku wielkiej uldze matki było całkowicie zdrowe. Radosny moment w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy po raz pierwszy mogła wziąć w ramiona nowo narodzoną córeczkę Joannę Emanuelę, był dla niej zarazem jednym z najdra­matyczniejszych w życiu. Wiedziała, że niebawem będzie musiała się z dzieckiem pożegnać. Radość ponownego macie­rzyństwa mieszała się z ogromnym smut­kiem. Od tego dnia Joanna czuła tylko nieustające ostre bóle. Jej stan szybko się pogarszał. Wobec zapalenia otrzewnej lekarze byli bezsilni. W nocy z wtorku na środę Joanna miała głęboką zapaść, po której oznajmiła mężowi, że była już „po drugiej stronie”, lecz została jeszcze zawrócona, by mogła się dopełnić miara jej cierpień. Zmarła kilka dni później – 28 kwietnia 1962 roku, tydzień po urodzeniu czwartego dziecka.

Na ołtarze

Po śmierci Joanny, jej mąż natra­fił w notatkach żony na tekst, którego fragment bardzo go poruszył. Odna­lazł tam bowiem zapowiedź ofiary, jaką Joanna złożyła dla swego ostatniego dziecka: „Miłość i ofiara są tak ściśle związane ze sobą, jak słońce i światło. Nie można kochać bez cierpienia i cier­pieć bez miłości. Spójrzcie na matki, które naprawdę kochają swoje dzieci. Jakże wiele ponoszą ofiar! Są gotowe na wszystko, również do ofiarowania wła­snej krwi. A Jezus? Czyż On nie umarł za nas na krzyżu właśnie ze względu na miłość? To przez krew ofiara zostaje potwierdzona i w ten sposób potwierdza się miłość”.

Śmierć Joanny Beretty Molli pogrą­żyła w żałobie nie tylko jej najbliższych, ale również zasmuciła całe Włochy. Wieść o ofierze, którą złożyła z siebie, aby mogło żyć jej dziecko, rozeszła się bowiem szeroko po kraju. Heroiczny czyn kobiety, która na co dzień była ko­chającą żoną, troskliwą matką i oddanym swoim pacjentom lekarzem, wzbudził powszechny podziw. Konsekwencją rosnącego kultu Joanny Bertetty Molli było podjęcie w 1980 roku formalnych działań w celu wyniesienia jej na ołtarze. Na początku lat 90. ubiegłego wieku Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych wydała dekret uznający uzdrowienie Łu­cji Silvy Cirilo za cud dokonany dzięki wstawiennictwu Joanny. 24 kwietnia 1994 roku Jan Paweł II dokonał be­atyfikacji heroicznej matki, zaś 10 lat później, 16 maja 2004 roku, włączył ją do grona świętych.


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2019nr03, Z cyklu:, Nasi Orędownicy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024