Wszystko zostało w rodzinie

Halina Wieczorek, Irena Wajda, Beata Kuczera i Alicja Kuczera – prababcia, babcia, mama i córka – wszystkie są pielęgniarkami. Opowiadają o swojej pracy i o tym, jak przez lata zmieniało się oblicze ich zawodu.

zdjęcie: WWW.CANSTOCKPHOTO.PL

2019-06-03

REDAKCJA: – Od jak dawna pielęgniarski fach jest obecny w Waszej rodzinie?

BEATA KUCZERA (BK): – Od pięciu pokoleń. Akuszerką była moja nieżyjąca już pra­babcia Róża. Pałeczkę przejęła po niej moja babcia Halina, która nie jest już czynną pielęgniarką z uwagi na wiek, ale wciąż służy rodzinie pomocą i dobrą radą. Następna w kolejce jest moja mama Irena, która choć doczekała się już pie­lęgniarskiej emerytury, nadal odwiedza chorych. Ja również jestem pielęgniarką, póki co z 20-letnim doświadczeniem. Moja najstarsza córka Alicja kontynu­uje rodzinną tradycję i kończy wkrótce pielęgniarstwo.

– To prawdziwa pielęgniarska sztafeta pokoleń.

BK: – Chyba można tak powiedzieć. Ale chcę zaznaczyć, że choć zawód pie­lęgniarki w naszej rodzinie przechodzi z pokolenia na pokolenie, to wybór tej drogi był u każdej z nas całkowicie do­browolny. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Owszem, każda z nas podpatry­wała pracę poprzedniczki, dopytywała się, radziła. Ale decyzję o wejściu do zawodu podejmowałyśmy samodzielnie.

IRENA WAJDA (IW): – No tak, ale w moim przypadku, fakt, że w rodzinie przede mną były pielęgniarki, miał jednak decy­dujące znaczenie. Dzięki relacjom babci i mamy, dobrze wiedziałam, z czym wiąże się wybór tego zawodu. Jeszcze na dłu­go przed ukończeniem szkoły, mogłam poznać jego blaski i cienie.

HALINA WIECZOREK (HW): – A ja zostałam pielęgniarką trochę przypadkiem. Moja mama była akuszerką, czyli osobą, która pomagała kobietom rodzić dzieci. Dzi­siaj powiedzielibyśmy, że była położną. Nie miała jednak żadnego fachowego przygotowania poza własnym doświad­czeniem kilku porodów. Mieszkaliśmy na wsi, gdzie trudno było o jakąkolwiek medyczną pomoc. Moja mama pełniła funkcję akuszerki całkowicie bezpłatnie. To nie była jej praca zawodowa, ale życz­liwa sąsiedzka pomoc.

BK: – Tak, ale choć prababcia Róża nie ukończyła pielęgniarskiej ani położni­czej szkoły, pozostanie dla nas najwięk­szym autorytetem. Ona miała w sobie niezwykłą mądrość, której nie nabywa się w żadnej szkole.

– Ty, Alicjo, pewnie czujesz na swoich bar­kach wielką odpowiedzialność skoro na pielęgniarskiej drodze poprzedziły Cię: mama, babcia, prababcia i praprababcia...

ALICJA KUCZERA (AK): – Nie da się ukryć. Z jednej strony to faktycznie wielka od­powiedzialność i zarazem obawa, by nie zhańbić tego zawodu, ale to także nie­oceniona pomoc i możliwość odkrywa­nia najbardziej niedostępnych tajników zawodu.

– Rozumiem, że zawodu uczysz się więc nie tylko na studiach, ale także w rodzinnym domu.

AK: – Przede wszystkim w domu! Przed każdym egzaminem, zwłaszcza praktycz­nym, jestem szczegółowo instruowana i przepytywana przez komisję w składzie: mama, babcia i prababcia. Stres jest dużo większy niż na prawdziwym egzaminie, ale dzięki tym domowym sprawdzianom mam później przewagę i więcej pewno­ści siebie.

BK: – Muszę przyznać, że choć Ala ma duże umiejętności i bardzo dobrze radzi sobie na uczelni, to dzisiejsza nauka zawodu wygląda już całkiem inaczej niż przed laty. Dzisiaj na kierunkach pielę­gniarskich nie uczy się już tego, czego uczono mnie albo moją mamę.

– Co konkretnie ma Pani na myśli?

BK: – Myślę na przykład o wielu godzi­nach spędzanych na praktykach w domu chorego. Dzisiaj, o ile wiem, nie ma na to zbyt dużo czasu. Pamiętam, i moja mama chyba też to potwierdzi, że nas uczono głównie przez praktykę. Chodziłam do chorych, których często miałam za za­danie sama sobie znaleźć i moją misją było zaopiekowanie się nimi. Musiałam zadbać o chorego kompleksowo: podać leki, zrobić zastrzyk, zmienić pościel, przynieść zakupy, wyszorować wannę, wywietrzyć pokój, nakarmić psa. Trzeba było dla chorego być nie tylko pielęgniarką ale często także sprzątaczką, kucharką i po prostu przytulanką, której mógłby wypłakać się w rękaw.

IW: – Tak, moja córka ma rację. Ciągle chodziłam po domach i pielęgnowałam chorych w najrozmaitszych warunkach, nieraz bardzo trudnych. Nie do pomy­ślenia było, aby ucząca się fachu pielę­gniarka nie spędzała przynajmniej kilku godzin tygodniowo na tzw. rejonach. Po ukończeniu szkoły i otrzymaniu dyplomu ta forma sprawowania opieki naturalnie trwała nadal, ale była już kwestią osobi­stego wyboru.

BK: – Inną rzeczą, która dzisiaj jest nie do pomyślenia było to, że ja niemal przez cały okres nauki w szkole pielę­gniarskiej nie miałam założonych ręka­wiczek ochronnych. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale to fakt. Po pierwsze, rękawiczki latekso­we były wówczas trudno dostępne i nie tak powszechne jak dzisiaj, a po drugie uczono nas, że chory czuje pewien rodzaj dyskomfortu, gdy dotyka się go w ręka­wiczkach. Jedna z moich nauczycielek zawodu uczulała nas, że chorego należy dotykać ciepłymi i pachnącymi rękami, najlepiej nakremowanymi niezawodną Niveą. Przyjęłam to jako oczywistość i do dzisiaj rzadko używam rękawiczek. Robię to tylko w przypadku kontaktu z krwią i wydzielinami pacjenta. Kiedy natomiast myję chorego, oklepuję go, zmieniam pościel, wykonuję masaż pielęgnacyjny lub pomagam mu się przebrać, zawsze zdejmuję rękawiczki, ogrzewam dłonie i wcieram w nie pachnący krem Nivea. To siła przyzwyczajenia i nawyk, którego nie chcę się pozbywać.

– To wzruszające, co Pani mówi. Dzisiaj na szczęście nadal – choć pewnie nieco inaczej niż przed laty – dba się o wysokie standar­dy opieki pielęgniarskiej i myślę, że w tym względzie w wielu miejscach naprawdę nie jest źle.

AK: – Zgadzam się. Dla mnie klasycz­nym przykładem i znakiem obecnego czasu jest zwyczaj przedstawiania się pacjentowi. Na studiach nauczono nas – na medycynie również uczy się tego przyszłych lekarzy – że osobie chorej, z którą ma się kontakt po raz pierwszy, na­leży się przedstawić. Mam już wyrobiony w sobie ten nawyk. Kiedy przychodzę do nowego pacjenta, mówię: „Nazywam się Alicja Kuczera, jestem dzisiaj pielęgniarką dyżurną i będę się panem/panią opieko­wać”. Myślę, że to ważne szczególnie dla chorego, który przecież nic nie wie na temat personelu szpitala. My możemy zajrzeć do karty pacjenta i wiele faktów staje się dla nas jasnych, chorzy nie mają takiej możliwości.

– Interesuje mnie, co dla Was – przedstawi­cielek kilku pielęgniarskich pokoleń – jest w tym zawodzie najważniejsze?

HW: – Dla mnie najważniejsza jest delikatność. Chodzi mi zarówno o deli­katność wykonywanych wobec chorego gestów jak i o wygląd pielęgniarki. Może to trochę śmieszne, ale pielęgniarka od zawsze kojarzy mi się z kimś o filigranowej budowie ciała: niewysoka, szczuplutka, z rączkami jak patyczki. Myślę, że ktoś taki nie jest w stanie wyrządzić komuś drugiemu krzywdy. Ale przy tej delikat­ności jest potrzebny też twardy charakter. Pielęgniarka nie może mazgaić się z byle powodu, musi twardo stąpać po ziemi i w porę reagować, gdy dzieje się coś złego.

IW: – Ja uważam, że w zawodzie pielę­gniarki najważniejsze są fachowość i wraż­liwość. Te dwie cechy muszą zawsze iść ze sobą w parze. Bo co z tego, że pielęgniarka będzie bardzo fachowo wykonywać swoją pracę, ale nigdy się nie uśmiechnie i nie okaże choremu współczucia? Albo na co przyda się sympatyczna buzia pielęgniarki, jeżeli z powodu braku umiejętności będzie ona zadawać choremu ból i niezdarnie wkłuwać zastrzyki? Dobra pielęgniarka to według mnie świetny fachowiec o wrażli­wym i współczującym sercu. Ale myślę, że w tym zawodzie bardzo ważne jest rów­nież godziwe wynagrodzenie. Wymaga się od pielęgniarek fachowości, dyspozy­cyjności, empatii i wielu jeszcze innych cech, ale niestety zapomina się o godnej zapłacie za ich pracę. Oczywiście pie­niądze nie są najważniejsze, ale każdy za dobrze wykonaną pracę, powinien być na­leżycie wynagrodzony. Dobrze pamiętam lata, w których trudno mi było opłacać na czas wszystkie rachunki, bo moja pensja była bardzo niska. Na szczęście miałam jeszcze do dyspozycji pensję męża, ale nie była to komfortowa sytuacja, kiedy całymi dniami i nocami przebywałam poza domem z powodu dodatkowych dyżurów, a w portfelu pieniędzy jakoś nie przybywało. Wszyscy przecież po to pracujemy, by móc się utrzymać i godnie żyć.

BK: – Do tego, co powiedziała moja mama, ja bym jeszcze dodała dyskre­cję. Według mnie dyskrecja jest jedną z podstawowych i najważniejszych kwestii w pracy pielęgniarki. Osoba chora musi mieć pewność, że wszystko, co dotyczy jej samej i leczenia, nie będzie przed­miotem towarzyskich rozmów wśród personelu. Szczególnie człowiek chory potrzebuje zapewnienia mu warunków intymności. Pracowałam kiedyś przez krótki czas z pewną pielęgniarką, która niestety dyskrecją nie grzeszyła. Na całym oddziale wszyscy wiedzieli, gdzie który pacjent ma ranę, jakiego używa mydła i czy regularnie się wypróżnia. Przepra­szam za dosadność, ale ta osoba właśnie w ten sposób funkcjonowała w pracy. Nie było to zachowanie akceptowane przez przełożonych i koleżanki, dlatego po wielokrotnych upomnieniach, w końcu osobę tę zwolniono dyscyplinarnie. Są to skrajności i na szczęście zdarzają się niezwykle rzadko.

AK: – Jak przystało na przedstawicielkę najmłodszego pielęgniarskiego pokolenia w rodzinie, postawię na wielozadanio­wość. W obecnym systemie kształcenia pielęgniarek bardzo podkreśla się zdol­ność łączenia w sobie wielu umiejętno­ści. Chodzi o to, by pielęgniarka w razie potrzeby potrafiła pracować i sprawdzać się w wielu rolach. Musi być nie tylko sprawnym medykiem, ale także dobrym psychologiem, mediatorem czy salową. Pielęgniarka jest osobą, która często jako pierwsza ma kontakt z człowie­kiem chorym – nieraz na długo przed jego spotkaniem z lekarzem. Musi więc w takich sytuacjach, jako ów medyk pierwszego kontaktu, umieć ocenić stan pacjenta, wysłuchać cierpliwie wszystkich pretensji i narzekań, uspokoić przerażoną rodzinę chorego, wypełnić stosy papierów, odpowiedzieć na dziesiątki pytań oraz usprawnić proces diagnostyczny. Dzisiaj pielęgniarka dobra to zdecydowanie pie­lęgniarka wielozadaniowa!

– Praca pielęgniarki jest bardzo trudna, to nie ulega wątpliwości. Co dla Was jest w tym zawodzie największym wyzwaniem?

AK: – Ja od dawna nie potrafię się porządnie wyspać. Pracuję w szpitalu na etacie, czasem biorę dodatkowe dyżury w przy­chodni, no i kończę studia. Nie ukrywam, że to wszystko jest bardzo obciążające dla mojego organizmu. Wiem, że przez jakiś czas mogę jeszcze funkcjonować w ten sposób, ale na dłuższą metę to jest niemożliwe. Abym swoją pracę mogła wykonywać profesjonalnie, muszę dbać o swoje zdrowie i wypoczynek. Postano­wiłam sobie, że za kilka miesięcy, kiedy skończę studia, zorganizuję na nowo swój plan dnia. Ale najtrudniejszym momen­tem w mojej dotychczasowej pracy była śmierć kilkuletniej dziewczynki, która zo­stała potrącona przez samochód i zmarła, zanim zdążyliśmy ją przewieźć na blok operacyjny. Nigdy nie zapomnę tej małej pacjentki, miała na imię Hania.

HW: – Tak, oglądanie śmierci jest w tym zawodzie czymś zdecydowanie najtrud­niejszym. I proszę nie wierzyć w opowie­ści o tym, że do widoku śmierci można się przyzwyczaić, że śmierć w końcu kiedyś powszednieje. Otóż nie powszednieje. Ni­gdy. Jako pielęgniarka anestezjologiczna byłam przy kilkudziesięciu zgonach. Za każdym razem było to bardzo trudne do­świadczenie, choć oczywiście jako osoba wierząca, zawsze miałam w takich mo­mentach świadomość, że to nie jest osta­teczny koniec życia człowieka. Wówczas zawsze odmawiałam – czasem na głos, czasem tylko w myślach – modlitwę za zmarłego pacjenta.

BK: – Dla mnie dużym wyzwaniem jest konieczność stałego dokształcania się. Muszę dbać o to, by regularnie czytać, uczestniczyć w konferencjach, podpatrywać pracę bardziej do­świadczonych koleżanek. Pracuję w zawodzie 20 lat i można by pomyśleć, że wszystko już potra­fię. Owszem, potrafię dużo, ale nie na tyle dużo, by przestać się uczyć. Dokształcanie się wymaga czasu, a tego często mi brakuje. Staram się jednak mobilizować i wciąż zdobywać nowe umiejętności.

IW: – Mimo, że jestem już emerytką, w miarę swoich możliwości odwiedzam jeszcze chorych w ich domach. I to, co obecnie jest dla mnie najtrudniejsze w mojej pracy, to patrzenie na ludzką samotność. Sama choroba, czy nawet śmierć nie przerażają mnie tak bardzo jak samotność. Mam w pamięci wie­lu chorych, którzy całymi miesiącami i latami przebywają w swoich domach, opuszczeni przez najbliższych. Może dla przykładu opowiem o panu Władysławie. Ma 85 lat, choruje na serce i cukrzycę. Jak na swój wiek, fizycznie trzyma się całkiem nieźle. Ale mimo to pan Władysław od kilkunastu miesięcy nie wstaje z łóżka. Dlaczego? Tak bardzo tęskni za swoją jedyną córką, która przed laty wyjechała za granicę, że z rozpaczy nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Leży i czeka na śmierć. Jego córka o tym wie, ale nie zamierza ani przyjechać ani zadzwonić. Kiedy odwiedzam pana Władysława dwa razy w tygodniu, on wówczas nieco się ożywia. Szybko jednak znów pochmur­nieje, nie chce jeść, nie dba o higienę. Jestem wobec tej sytuacji całkowicie bezradna. Pan Władysław do szczęścia potrzebuje tylko wizyty córki, niczego więcej. Bez tego nie chce mu się dłużej żyć. Przypadek pana Władysława nie jest niestety wyjątkiem. Przez lata spotkałam wielu skrajnie samotnych, chorych ludzi. Proszę mi wierzyć, że każdy człowiek, któremu coś dolega, który w jakiś spo­sób cierpi, niczego bardziej nie pragnie, jak obecności kogoś, komu ufa. Chce dotknięcia dłoni, serdecznego uścisku, chce, by ten ktoś zadzwonił, zapytał, pocieszył. Chce, by po prostu przy nim był – ale był na stałe, nie okazjonalnie.

– Kiedy tak siedzicie naprzeciwko mnie we czwórkę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że choć łączą Was więzy krwi i wykonywany z pasją zawód pielęgniarki, jesteście Panie całkowicie od siebie różne. Cztery odrębne światy, cztery inne historie, cztery wyjąt­kowe drogi...

IW: – To prawda, każda z nas jest inna. Każda trochę inaczej rozumie pielęgniar­ski fach, inaczej przeżywa zawodowe nie­powodzenia, inaczej też kocha swoich pacjentów.

– Powiedziała to Pani tak, jakby „kochanie” pacjentów było czymś najbardziej oczywi­stym na świecie.

IW: – A nie jest? Kto nie kocha cho­rych, nie powinien się do nich zbliżać. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. Podchodząc do osoby chorej bez auten­tycznej miłości, można ją potwornie skrzywdzić. Można dać jej złudną na­dzieję, fikcyjne poczucie bezpieczeństwa, albo namiastkę obecności. Takie sytuacje nigdy nie powinny mieć miejsca!

– A gdyby jeszcze raz musiały Panie podjąć decyzję dotyczącą przyszłego zawodu, czy ponownie wybór padłby na pielęgniarstwo?

BK: – Tak, bez wątpienia. Nie wyobra­żam sobie, abym mogła zajmować się w życiu czymś innym.

IW: – A ja przyznam szczerze, że gdy­bym u początku swej pielęgniarskiej drogi wiedziała o tej pracy to wszystko, co wiem dzisiaj, poważnie bym się za­stanowiła. Bardzo lubiłam swoją pracę i nadal z radością pielęgnuję chorych, ale odpowiedzialność w tym zawodzie jest olbrzymia i z perspektywy minionych lat widzę, że nie zawsze potrafiłam tej odpowiedzialności sprostać.

HW: – Ja ponownie wybrałabym pie­lęgniarstwo bez mrugnięcia okiem! Nie ma piękniejszego zawodu.

AK: – Cieszę się, że jestem pielęgniar­ką. Czasem jednak odrobinę żałuję, że nie porwałam się na medycynę. Ale co tam! Dobrze, że tradycja zatriumfowała i wszystko zostało w rodzinie.


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2019nr05, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024