Jestem szczęściarą
Rozmowa z Ireną Tomanek, która od 26 lat jest amazonką, czyli osobą po usunięciu piersi.
2019-09-30
ALEKSANDRA LEKI CSSE: – Ile lat minęło od mastektomii?
IRENA TOMANEK: – Byłam operowana 26 lat temu. W dniu dziesiątych urodzin mojego syna, 18 marca 1992 roku szłam na pierwszą chemię. Miałam mieć trzy chemie, potem miała być operacja i potem jeszcze trzy kolejne chemie.
– Jak Pani się zorientowała, że dzieje się coś niedobrego z Pani piersią?
– Podczas którejś kąpieli wyczułam w piersi coś jakby groszek. Zaniepokoiłam się tym i poszłam do ginekologa. Nawet nie bardzo wiedziałam, gdzie się udać, dlatego poszłam do ginekologa. Lekarz mnie wypytał, ile miałam dzieci, czy karmiłam piersią… I stwierdził, że skoro urodziłam troje dzieci i karmiłam piersią, to nie ma powodu do zmartwień, że to są takie gruczołki mleczne, które pozostają w piersiach. Uspokoił mnie. Ale ręka odruchowo przy kąpieli wracała w to miejsce. I zauważyłam, że to się trochę powiększyło. Więc postanowiłam znowu iść z tym do lekarza, ale tym razem do onkologa. Ten powtórzył mi to samo: niech się pani nie martwi, to są gruczołki mleczne po karmieniu piersią. Znowu mnie to uspokoiło, ale przy wyjściu powiedziałam, że czasem mam wrażenie, jakby mnie to szczypało. Wtedy lekarz odpowiedział, że jak już tak bardzo chcę, to w każdy poniedziałek przyjeżdża z Gliwic pani doktor, która robi biopsję. Mogę się do niej zgłosić. Rzeczywiście pojechałam na tę wizytę. Pani doktor nic nie mówiła, pooglądała, wzięła igłą trochę z tego guzka i kazała przyjść za tydzień.
Po tygodniu znowu pojechałam i poszłam do rejestracji, bo tam odbierało się wyniki badań. Kiedy podałam swoje nazwisko, pielęgniarka powiedziała, że mam się zgłosić do lekarza. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego, skoro przecież tylko miałam odebrać wynik. Ale poczekałam. Lekarz mnie wziął do gabinetu,kazał się położyć, zmierzył guzek linijką i powiedział, że ten rak ma już 8 mm. Byłam bardzo zaskoczona. Nie tylko samą wiadomością, ale sposobem, w jaki to powiedział. Do końca życia tego nie zapomnę. Potem mi tłumaczył, że dostanę receptę, mam z nią iść do apteki, wykupić sobie chemię i przyjść do szpitala, żeby mi ją podali.
To, co mówił lekarz, jeszcze do mnie jakoś dotarło, ale zupełnie już nie wiem, jak z przychodni doszłam do samochodu, gdzie czekał mąż. Byłam załamana. Córki miały 20 i 21 lat, mogłam być o nie spokojna. Ale syn Mateusz miał 10 lat, wiedziałam, że sobie nie poradzi bez matki. Prosiłam Matkę Bożą, żeby syn skończył szkołę podstawową. Potem – żeby skończył średnią, to już będzie dorosły i da sobie radę. Szwagierka śmiała się ze mnie: proś o więcej, przecież masz wnuki, musisz je wychować. I proszę zobaczyć: Mateusz w moje urodziny przyjął święcenia kapłańskie… Sama nie umiem w to uwierzyć.
– Jak wyglądało Pani życie po tej brutalnej diagnozie?
– Guz miał 8 mm. Tak mi powiedział lekarz. Trzeba było załatwić chemię, co w tamtych czasach nie było proste – wtedy apteki przechodziły prywatyzację i aptekarze bali się sprzedawać chemię, bo nie wiedzieli, czy państwo zwróci im pieniądze za wydany lek. Jeździliśmy po wszystkich aptekach w Rybniku, w Żorach – podobno nikt nie miał. Wiedzieliśmy, że mają, ale bali się, bo to było kosztowne. Trzeba było uruchomić znajomości. Na szczęście mąż miał znajomego lekarza anestezjologa, który przyjmował w szpitalu w Rybniku i który zapewnił, że dostanę chemię.
Poszłam na chemię. Pierwsza jakoś przeszła. Po drugiej, równe cztery godziny po przyjęciu, pojawiły się wymioty. Było to straszne, organizm bronił się, koniecznie chciał pozbyć się tej trucizny. W szpitalu byłam przez trzy dni i wracałam do domu. Ale w domu nic nie potrafiłam zrobić, przeszkadzały mi zapachy, wciąż zbierało mi się na wymioty. Po dwóch tygodniach to ustępowało, ale zaraz potem trzeba było iść na następną chemię, bo dawki były podawane w trzytygodniowych cyklach.
Po trzeciej chemii guz zniknął i lekarze nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. To był rzadki przypadek, żeby nowotwór zniknął. Lekarz akurat jechał na jakieś konsultacje do Warszawy i zabrał ze sobą całą dokumentację, żeby przedstawić mój przypadek innym lekarzom i dowiedzieć się, co dalej ze mną robić. Tam doszli do wniosku, że lepiej by było dać całą serię. Rzeczywiście, dostałam całą serię tej chemii i już nie operowali. Jednak po dziesięciu miesiącach okazało się, że znowu jest guz. Szybko pojechałam do lekarza. Tym razem już nie było zastanawiania się, poszłam na stół. Zoperowali, później rehabilitacja, chemii już nie przyjmowałam, naświetlanie też nie było konieczne. Operacja miała miejsce w czerwcu 1993 roku. Lekarze bali się, że to już rozlało się na cały organizm, ale dzięki Bogu, minęło już 26 lat. Dziękuję Bogu, że tak się to wszystko skończyło.
– Powiedziała Pani, że leczenie polegało na tym, że najpierw przyjęła Pani chemię, a potem była operacja. Czy konieczne było usunięcie całej piersi?
– Tak. Usunięto mi nie tylko guz, ale całą pierś i węzły chłonne. Wtedy tak jeszcze cięli, bardzo głęboko. Teraz już operują bardziej oszczędnie, ale nie wiem, czy to dobrze. Znam amazonki, które musiały wrócić na stół. Cieszę się, że w moim przypadku usunięto wszystko, chociaż węzły chłonne nie były zajęte. Zrobiono to profilaktycznie.
– Czy trudno było pogodzić się z tym, że traci Pani pierś?
– Nie. To nie było istotne. Najważniejsze dla mnie było, żeby żyć. Cały czas martwiłam się o dzieci. One były dla mnie ważniejsze niż pierś. Mam koleżanki, które zrobiły sobie rekonstrukcję piersi, ale mnie na tym w ogóle nie zależało.
– Wiele kobiet nie potrafi sobie poradzić z koniecznością usunięcia piersi, czują się gorsze, mniej kobiece.
– To prawda. Dlatego w naszym klubie amazonek mamy psychologa, zresztą, to też jest amazonka. Ale mnie to naprawdę nigdy nie przeszkadzało. Teraz są też dobre protezy, nie ma problemy, żeby sobie je kupić. W tym 1993 roku, kiedy byłam po operacji, protezę piersi można było kupić tylko w jednym punkcie w Katowicach. Dla mnie zawsze było najważniejsze to, że żyję.
– Rozumiem, że należy Pani do jakiegoś klubu amazonek.
– Tak, należę do Stowarzyszenia Amazonek „Odnowa” w Rybniku. Uważam, że jest to bardzo dobre i szczerze dziwię się wszystkim kobietom, które unikają wstąpienia do takiego klubu. Mamy spotkania z psychologiem, możliwość rehabilitacji i gimnastyki, korzystamy z basenu, wspólnie wyjeżdżamy. Oprócz tego spotykamy się raz w miesiącu, w drugi poniedziałek miesiąca, wyłącznie towarzysko, przy kawie czy herbacie.
– Dużo Pań przychodzi na te spotkania?
– Tak mniej więcej chyba 70. Ale wiadomo, że nie zawsze wszystkie mogą przyjść. Spotykamy się przy kościele Królowej Apostołów w Rybniku, ale szukamy innego miejsca. Natomiast biuro mieści się przy ul. J.F. Białych 7.
– Co sprawiało Pani największą trudność w czasie choroby i leczenia?
– Najtrudniejsze były dla mnie te pierwsze godziny i dni po przyjęciu chemii. Wstydziłam się reakcji organizmu, tego, co się ze mną dzieje, tych wymiotów i biegunki. Strasznie przeżyłam, kiedy po drugiej chemii wypadły mi włosy. Naprzeciwko mnie mieszka koleżanka, fryzjerka. Zaraz przyniosła mi jakieś peruki do przymierzenia – o co wtedy też nie było tak łatwo. Włożyłam jedną. Kiedy zobaczył mnie mój tata, zaraz mi powiedział: dziecko, ściągaj to w tej chwili! Koleżanka jakoś dopasowała mi jedną perukę i potem w niej chodziłam.
Straszne też było pierwsze wyjście do kościoła. Po chemii tydzień leżałam, ale bardzo ciągnęło mnie do kościoła. Kiedy w niedzielę poszłam wreszcie na Mszę świętą, to wciąż miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Ale to było tylko za tym pierwszym razem. Jak już przełamałam w sobie opory, to potem było mi wszystko jedno. Żałowali mnie, płakali nade mną, a ja czułam wewnętrznie, że to wszystko pokonam. Nie umiem tego inaczej wyrazić. Miałam w sobie taką siłę do życia. Mobilizował mnie mój synek, to na pewno.
– Czy nadal jest Pani pod opieką onkologa?
– Trzeba się badać, dlatego chodzę regularnie na kontrolę. Nie trzeba bać się operacji, jeśli jest taka konieczność, to trzeba iść jak najszybciej. Mój lekarz mawia, że każdy organizm ma innego raka, każdy organizm inaczej sobie z nim radzi. Dlatego nie można się porównywać z innymi i myśleć, że to, co pomogło koleżance, będzie dobre również dla mnie. Albo że skoro ona mogła tyle czekać na operację, to ja też nie muszę się śpieszyć z pójściem do lekarza.
– Co dodawało Pani siły w walce z chorobą?
– Świadomość, że dzieci mnie potrzebują. Wszystko też polecałam Matce Bożej. Ona przecież też urodziła Syna i na pewno dobrze rozumiała, co przeżywałam. Podczas każdego pobytu w szpitalu zawsze szłam chociaż na krótkie chwile do kaplicy.
Chciałabym jeszcze troszeczkę pożyć, ale to wszystko zależy od Pana Boga. Zgadzam się na wszystko i dziękuję za to, co dostałam. A naprawdę dostałam od życia bardzo dużo. Czasem myślę o sobie, że jestem szczęściarą. Doświadczyłam tylu pięknych spotkań, wyjazdów, radosnych chwil – gdybym była zdrowa, nigdy bym tego nie przeżywała.
– Bardzo dziękuję za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►