Pandemia i co dalej?
Triduum Paschalne przy pustym kościele było doświadczeniem traumatycznym. Jak długo jeszcze potrwa walka z koronawirusem? Jak bardzo zmieni się świat? Jak zmieni się Kościół?
2020-04-21
Właściwie więcej jest pytań niż odpowiedzi. Jak refren powtarza się zdanie, że świat po zakończeniu pandemii nie będzie taki sam. To zdanie nie wnosi wiele. Na pewno czeka nas potężny kryzys ekonomiczny, ale otwarte pozostaje pytanie, co właściwie się zmieni w ludziach, w ich nastawieniu do życia, do Boga, do bliźnich. Czy staniemy się lepsi czy gorsi po tym wszystkim? Czy ograniczenia związane z sakramentami, które obecnie przeżywamy, święta wielkanocne przeżyte poza świątyniami, komunia duchowa, brak spowiedzi przed Wielkanocą, jak to wszystko wpłynie na naszą religijność i wiarę? Czy zatęsknimy i pokochamy mocniej Jezusa w sakramentach, czy docenimy bardziej naszą parafialną wspólnotę? Czy raczej staniemy się letni, obojętni i uznamy, że bez Kościoła też da się żyć? Za wcześnie na odpowiedzi. Przede wszystkim dlatego, że nie wiemy, jak długo potrwa jeszcze ta narodowa kwarantanna. W poprzednim numerze „Apostolstwa Chorych” napisałem, że tegoroczny Wielki Post był jak rekolekcje, które przeprowadził sam Pan Bóg. To były pierwsze refleksje pisane na gorąco. Nie wycofuję się z tamtych stwierdzeń. Ale jak długo można przeżywać rekolekcje zamknięte? Św. Ignacy przewidywał rekolekcje 30-dniowe. Nasze trwają już dłużej. Powraca podstawowe pytanie, co Bóg chce nam powiedzieć przez to wszystko. Czy słabnący w ostatnich latach Kościół w Polsce osłabnie jeszcze bardziej? Albo wręcz przeciwnie, nabierze nowego dynamizmu?
Jasne strony nocy
Zauważmy najpierw dobre strony obecnej sytuacji. Cierpienie samo w sobie jest oczywiście złem. Ale zwykle tak bywa, że mocne uderzenie zła, wyzwala u wielu ludzi ukryte pokłady dobra. Wspólne zagrożenie mobilizuje do działania i jednoczy w walce z wirusem. Ta walka ma kilka frontów.
Po pierwsze, jest to walka o ludzkie życie. Każdy człowiek niezależnie od wieku, stanu zdrowia czy pozycji społecznej, zasługuje na to, aby żyć. Od kilku tygodni widzimy heroiczne zmagania lekarzy, pielęgniarek i całej służby zdrowia o ludzkie życie. Z Włoch czy Hiszpanii dochodziły głosy o tym, że lekarze muszą decydować, komu pomóc w pierwszej kolejności ze względu na brak respiratorów czy miejsc w szpitalach. Nikt jednak nie kwestionował tego, że tego rodzaju sytuacje pachnące eugeniką, są dramatem, któremu trzeba zapobiegać. W ostatnich dziesięcioleciach na Zachodzie rozwija się cywilizacja śmierci. Pandemia koronawirusa w jakiś sposób podważyła teraz jej „dogmaty”. W ostatnich tygodniach spadła liczba aborcji w wielu krajach. Być może powodem tego był tylko strach przed zarażeniem się w klinice aborcyjnej. Może jednak powszechna walka o ludzkie życie, nawet kosztem strat w gospodarce, uświadomiła wielu, że życie jest najcenniejszym darem. Każde ludzkie życie! Być może część polityków zobaczyła absurd sytuacji, gdzie z jednej strony robimy wszystko, by ratować ludzi przed śmiercią, a jednocześnie bronimy prawa matki do zabijania własnych dzieci w swoim łonie. Działacze aborcyjni podnosili wprawdzie głosy, że obostrzenia związane z pandemią nie mogą w żaden sposób ograniczać prawa do aborcji (takie głosy dochodziły np. z Wielkiej Brytanii), ale chyba nawet u ludzi o mentalności liberalnej tego typu apele wywoływały przynajmniej poczucie niestosowności.
Druga sprawa budząca nadzieję, to wyzwolenie ogromnego społecznego dobra w obliczu zagrożenia. Przetoczyła się przez świat fala miłości bliźniego. Ludzie w zdecydowanej większości w sposób odpowiedzialny podeszli do wielu ograniczeń. Pojawiło się wiele inicjatyw niesienia pomocy. Zakupy dla seniorów, szycie maseczek, zbieranie funduszy na respiratory itd. Cierpienie zbliża ludzi do siebie, uczy wzajemnej troski. Oczywiście wszystko zależy od tego, co kto ma w sercu. Włoski 72-letni ksiądz Giuseppe Berardelli zrezygnował z ufundowanego przez parafian respiratora i poprosił o podłączenie do niego kogoś młodszego. Oddał życie, by ktoś inny mógł żyć. Ilu lekarzy, pielęgniarek, ratowników naraża swoje zdrowie i życie (także swoich bliskich), aby ratować innych? Ilu z nich oddało na tym froncie życie?
I wreszcie trzecia rzecz. W tysiącach internetowych komentarzy dotyczących pandemii pojawiło się świadectwo włoskiego lekarza. Pisał tak: „Nigdy w najmroczniejszych koszmarach nie wyobrażałem sobie, że mogę zobaczyć i doświadczyć tego, co dzieje się tutaj w naszym szpitalu od trzech tygodni. (…) Jeszcze dwa tygodnie temu moi koledzy i ja byliśmy ateistami; to było normalne, ponieważ jesteśmy lekarzami i powiedziano nam, że nauka wyklucza istnienie Boga. Zawsze śmiałem się z moich rodziców, którzy chodzili do kościoła. Dziewięć dni temu przybył do nas 75-letni duszpasterz. Był dobrym człowiekiem, miał poważne problemy z oddychaniem, ale miał przy sobie Biblię i zrobił na nas wrażenie, gdy czytał ją umierającym i trzymał ich za rękę. Wszyscy byliśmy zmęczeni, zniechęceni, wykończeni psychicznie i fizycznie, ale kiedy mieliśmy czas, słuchaliśmy go. Teraz musimy przyznać: my, ludzie, dotarliśmy do naszych granic, nie możemy nic zrobić, żeby każdego dnia nie umierało coraz więcej ludzi. Jesteśmy wyczerpani, mamy dwóch kolegów, którzy zmarli, a inni zostali zarażeni. Zdaliśmy sobie sprawę, że tam, gdzie człowiek nic nie może zrobić, potrzebujemy Boga i zaczęliśmy prosić Go o pomoc, kiedy mamy tylko kilka wolnych minut. Rozmawiamy ze sobą i nie możemy uwierzyć, że my, zatwardziali ateiści, codziennie szukamy pokoju, prosząc Pana, by pomógł nam się na Nim oprzeć, byśmy mogli opiekować się chorymi. Wczoraj 75-letni duszpasterz umarł. Do tego momentu – mimo ponad 120 zgonów tutaj w ciągu 3 tygodni, mimo że wszyscy byliśmy wyczerpani i zniszczeni – udało mu się, pomimo jego stanu i naszych trudności, przynieść nam POKÓJ, którego nie mieliśmy nadziei odnaleźć. Duszpasterz odszedł do Pana i wkrótce podążymy za nim, jeżeli dalej tak będzie. (…) Cieszę się, że powróciłem do Boga, gdy otaczają mnie cierpienia i śmierć moich bliźnich”.
Na pewno nie jest tak, że wszyscy zostaną pociągnięci do Boga jak ten lekarz. Ale cierpienie i ludzka bezradność wobec niego otwierają ludzi na Tego, który jest jedynym Panem życia.
Czy wystarczy nam sił?
Cierpienie samo z siebie nie uszlachetnia. To miłość i wiara uszlachetniają cierpienie. To Chrystus nadaje mu sens. Oprócz znaków nadziei są jednak powody do obaw. Te obawy nie przekreślają naszej nadziei. Ale nadzieja budowana jest zawsze na realizmie, na prawdzie. Nadzieja nie jest naiwnym optymizmem. Jest wiele powodów do niepokoju. I chyba warto je także artykułować, choćby po to, by zamienić w modlitwę i wspólnie zastanawiać się, jak zapobiec złym skutkom pandemii.
Im dłużej potrwa epidemia, tym bardziej będziemy zmęczeni tą walką. Może pojawić się złość, agresja, szukanie winnych itd. Drugi człowiek zacznie się nam jawić nie jako bliźni, ale jako zagrożenie, jako potencjalny nosiciel wirusa. Ludzie zamknięci w małych mieszkaniach mogą zacząć zwyczajnie psychicznie nie wytrzymywać. Tym bardziej, że wróg jest niewidoczny. Pojawiają się teorie na temat wirusa nie z tej ziemi, które podgrzewają niezdrowe emocje. Internet jest szczególnie dobrym narzędziem do siania paniki i podejrzeń. Narastanie międzyludzkich napięć może następować w rodzinach, ale i w państwie, a nawet na poziomie międzynarodowym. Lada moment uderzy w nas bieda materialna. Przy czym, jak to zwykle bywa, bogaci sobie poradzą, ale biedniejsi staną nad krawędzią przepaści. Czy starczy nam cierpliwości, rozsądku, ducha solidarności, wzajemnej pomocy? Czy dostaniemy obłędu? Albo skoczymy sobie do gardeł? Jedno jest pewne. Potrzebujemy pokoju, który przynosi zmartwychwstał Chrystus. Jesteśmy dziś pozamykani, ale On może pokonać zamknięte drzwi. Ludzkich sił nam zabraknie, to pewne, dlatego tym bardziej potrzebna jest moc od Boga, zdanie się na Jego miłosierdzie. Aby się na otworzyć na Bożą pomoc, konieczna jest pokora, pokuta za grzechy, nawrócenie, uznanie, że w wielu sprawach odeszliśmy od Boga. Powtarzanie: „Jezu, ufam Tobie”.
Co stanie się z Kościołem? Nasza wiara opiera się na prawdzie o Wcieleniu. Chrystus to Bóg i człowiek. To jest fundament sakramentów Kościoła. Sakrament to materialny(!) znak niewidzialnej łaski. To co duchowe, jest powiązane z tym, co materialne. Dlatego posługujemy się w Kościele materią – chrzcimy wodą, kładziemy na ołtarzu chleb i wino, namaszczamy olejem, klękamy przy konfesjonale i szeptamy grzechy do ucha spowiednikowi. Kościół jest Ciałem Chrystusa. Ciałem! Potrzebujemy wspólnoty, obecności, podania dłoni, pocałunku pokoju, wspólnego śpiewu, modlitwy itd. Nie da się na dłuższą metę żyć sakramentami w sposób czysto duchowy. „Nie można przenieść sakramentów do wirtualnego świata” – mówił niedawno papież Franciszek. To jest realne niebezpieczeństwo. Ciało Kościoła potrzebuje pokarmu, Ciała i Krwi Chrystusa. Potrzebujemy też siebie nawzajem, swoich twarzy, dłoni, serc. Potrzebujemy wyznania grzechów kapłanowi i rozgrzeszenia. Ten brak wspólnoty odczuliśmy pewnie wszyscy podczas Triduum Paschalnego. Nie bardzo w tej chwili wiadomo, jak temu zaradzić. Stawiamy na jednej szali troskę o życie i zdrowie, a na drugiej troskę o wiarę, o życie Kościoła, o zbawienie dusz. Zazwyczaj te wartości wcale ze sobą nie konkurują, ale teraz wydaje się, że tak jest.
Skąd czerpać nadzieję? Wielkim zastrzykiem nadziei była w ostatnich dniach wiadomość o uniewinnieniu kard. George’a Pella. Pozornie nie ma to nic wspólnego z koronawirusem. Ten wybitny duchowny, którego niektórzy nazywają „australijskim Wojtyłą”, padł ofiarą fałszywych oskarżeń o molestowanie. Polowanie na niego urządziła najpierw policja, potem sąd dwóch instancji. Publiczna telewizja ABC linczowała go non stop, nie dopuszczając nawet jednego głosu, że może on być niewinny. Wreszcie Sąd Najwyższy jednogłośnie orzekł jego niewinność. Ale kardynał spędził w więzieniu o zaostrzonym rygorze 405 dni bez możliwości odprawiania Mszy świętej. To, coś znacznie gorszego niż nasza kwarantanna. Oglądałem pierwszy telewizyjny wywiad po jego wyjściu z więzienia. Zmęczona twarz 78-letniego człowieka, który przeszedł piekło, była pełna pokoju. Zobaczyłem człowieka wolnego od chęci rewanżu czy złości. W liście do wiernych skierowanym po wyjściu z więzienia kard. Pell napisał: „z każdym ciosem pocieszało mnie to, że mogłem ofiarować to cierpienie Bogu w jakimś dobrym celu”. To piękna lekcja wiary i nadziei. Może być dla nas inspiracją na czas kwarantanny.