Służył tym, co miał

O swoim spotkaniu z Prymasem Stefanem Wyszyńskim, o jego posłudze chorym w szpitalu polowym oraz o tym, że za życia było jej dane kilkakrotnie obcować ze świętością, opowiada s. Faustyna Szulc FSK, ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

zdjęcie: ARCHIWUM SIÓSTR FRANCISZKANEK SŁUŻEBNIC KRZYŻA

2020-06-14

REDAKCJA: – Na długo przed tym, zanim ks. Stefan Wyszyński został prymasem Polski, blisko związał się z Laskami i osobami cho­rymi. Proszę opowiedzieć o początkach tych kontaktów.

S. FAUSTYNA SZULC FSK: – Żeby opowiedzieć o kontaktach ks. Wyszyńskiego z cho­rymi i Laskami, trzeba najpierw wspo­mnieć o czcigodnym słudze Bożym, ks. Władysławie Korniłowiczu, który był duchowym ojcem dzieła Lasek. Po raz pierwszy spotkali się oni we Włocławku, kiedy ks. Wyszyński prowadził wykłady z liturgiki w seminarium włocławskim. Ich kolejne spotkanie, które zaowocowało trwałą przyjaźnią i duchową więzią, miało miejsce w Lublinie. Ksiądz Wyszyński rozpoczął studia na Katolickim Uniwer­sytecie Lubelskim, a ks. Korniłowicz był wówczas opiekunem konwiktu, czyli miej­sca, w którym mieszkali kapłani studenci. Tam się spotkali i zaprzyjaźnili. Ksiądz Władysław Korniłowicz miał zwyczaj, że swoich duchowych synów i osoby, z którymi miał bliższy kontakt, zapra­szał do Lasek. Już wtedy był kapelanem w Laskach, gdzie dojeżdżał z Lublina.

– A więc swój związek z osobami chorymi i z Laskami ks. Wyszyński zawdzięcza ks. Władysławowi Korniłowiczowi.

– Tak. Ksiądz Korniłowicz uważał, że chrześcijaństwo musi mieć swój kon­kretny wyraz w codzienności, a miłość do Boga musi się przekładać na miłość do człowieka. Dawał on więc młodym ludziom, szczególnie młodym kapła­nom, okazje do tego, żeby spotkali się ze środowiskiem osób słabszych, chorych, wobec których będą mogli świadczyć właśnie tę konkretną miłość i pomoc. Ksiądz Wyszyński pierwszy raz przyje­chał do Lasek w 1926 roku i wtedy też spotkał się z matką Elżbietą Różą Czac­ką – założycielką Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Potem, ilekroć przyjeżdżał do Lasek, zawsze się spotykali i współpracowali.

– Ale bliskie, regularne kontakty ks. Stefa­na Wyszyńskiego z osobami niewidomy­mi i innymi chorymi rozpoczęły się nieco później.

– W czasie wojny, w 1940 roku ks. Wyszyński ukrywał się we Wracisze­wie. Otrzymał wówczas propozycję od ks. Korniłowicza i Matki Czackiej, aby pojechać do Żułowa na Lubelszczyźnie, gdzie przebywała grupa młodszych sióstr wraz z niewidomymi dziewczętami. Mat­ka Czacka zdecydowała się na wysłanie ich tam, by były z dala od Lasek i Warsza­wy, o którą toczyły się największe boje. Panowały tam jednak fatalne warunki bytowe – sto osób mieszkało w sześciu pokojach. Wówczas właściciele majątku w Kozłówce, państwo Zamojscy, zapro­ponowali siostrom, że odstąpią im oficynę w swoim pałacyku, w której dotąd stacjo­nował jeden z niemieckich oddziałów. Po przygotowaniu oficyny do zamieszkania, siostry z niewidomymi dziewczętami i ks. Wyszyńskim przeniosły się z Żułowa do Kozłówki. W majątku państwa Zamoj­skich przebywali również uciekinierzy z Wielkopolski – inteligencja, która tam się schroniła. Gdy więc ks. Wyszyński tam dotarł, pełnił nie tylko posługę dusz­pasterską wśród sióstr i niewidomych dziewcząt, ale działał także wśród innych przebywających tam osób. Można po­wiedzieć, że działał na różnych pozio­mach – jednocześnie miał do czynienia z młodzieżą jak i z bogatymi ziemiana­mi z Wielkopolski. Z tych różnorodnych kontaktów zrodziła się tzw. Akademia Kozłowiecka, gdzie odbywały się wykłady i zajęcia dostosowane do poziomu każdej z tych grup. Ksiądz Wyszyński odznaczał się tym, że nie marnował czasu, służył tym, co miał. Tu i teraz. Później, będąc od 1942 r. w Laskach, również robił to, co było w danym momencie możliwe: podejmował działalność duszpasterską w okolicznych wioskach, prowadził kate­chezy, spotkania, przygotowywał dzieci do sakramentów świętych. Zachowało się nawet takie zdjęcie – jedno z nielicz­nych z tamtego czasu – ks. Wyszyński z gromadką dzieci pierwszokomunijnych przed kaplicą w Laskach. Mimo zagroże­nia jeździł do Warszawy, gdzie spowiadał, głosił konferencje, rekolekcje, prowadził wykłady.

– Czy można powiedzieć, że te wszystkie działania ks. Wyszyńskiego, o których Sio­stra mówi, były przygotowaniem do tego, co miało wydarzyć się w jego życiu w póź­niejszym czasie?

– Myślę, że tak, bo jedną z najtrud­niejszych prób w życiu ks. Wyszyńskiego przyniósł czas powstania warszawskiego. Wtedy najbardziej doświadczył kontaktu z ludzkim cierpieniem i śmiercią. Ksiądz Wyszyński wstąpił w szeregi Armii Kra­jowej, złożył przysięgę i otrzymał pseudo­nim Radwan III. Jego zadaniem była dzia­łalność na terenie Puszczy Kampinoskiej, gdzie ukrywały się oddziały powstańcze, idące na Warszawę. Do dzisiaj przetrwała tutaj taka piękna topolowa aleja, która wówczas była „konfesjonałem” oddziałów Armii Krajowej. To właśnie w tej alejce ks. Wyszyński spowiadał żołnierzy, którzy wyruszali, by bronić Warszawy. Zacho­wały się świadectwa, które mówią o tym, że przed każdą akcją zbrojną żołnierze gromadzili się na adoracji Najświętszego Sakramentu, a po szczęśliwym powrocie z akcji ks. Wyszyński znów wzywał ich do kaplicy, by dziękowali Bogu za pomoc.

– A gdy w Laskach powstał szpital polo­wy, ks. Wyszyński również angażował się w służbę rannym i chorym?

– Oczywiście. Można powiedzieć, że to była dla niego wielka szkoła człowie­czeństwa i świętości. W jego życiu wielką rolę w tym względzie – o czym często wspominał sam ks. Wyszyński – odegrała Matka Elżbieta Czacka. Podziwiał jej od­wagę i bohaterstwo, kiedy nie wahała się wszystkiego zaryzykować, by móc służyć rannym i chorym. Zresztą w laskowskim szpitalu nie tylko opiekowano się ranny­mi. Tam zorganizowano również sztab dowodzenia Armii Krajowej oraz miejsce spotkań łączniczek.

Szpital w Laskach poświęcił sam ks. Wyszyński pod osłoną nocy, kilka dni przed rozpoczęciem powstania warszaw­skiego. Siostry – dzięki swoim różnym znajomościom – zdobywały w Warsza­wie wszystko, co było potrzebne, by szpi­tal mógł działać. W szpitalu był jeden chirurg, który miał do pomocy grupę studentów medycyny, ukrywających się w Laskach. Przydali się oni w pracy w szpitalu jako asystenci i pielęgniarze. Były też dwie siostry franciszkanki – le­karki oraz kilka pielęgniarek – niektóre wykształcone, inne tylko przyuczone. I to był cały personel medyczny, który służył rannym i chorym. A ci trafiali tutaj bardzo licznie praktycznie od pierwszego dnia trwania powstania.

Szpital miał zasadę, że przyjmuje wszystkich potrzebujących pomocy. Ale żeby tę opiekę jakoś sprawnie zor­ganizować, to ciężej ranni znajdowali się w Domu Rekolekcyjnym, a inni w czę­ściowo spalonym budynku internatu, gdzie na pierwszym piętrze przebywali ranni Niemcy, na drugim piętrze Fran­cuzi, Belgowie i Węgrzy, a na trzecim piętrze umieszczano rannych żołnierzy AK, którzy byli najbardziej „niewygod­nymi pacjentami”. Niewygodnymi w tym sensie, że gdyby dostali się w ręce Niem­ców, z pewnością od razu by zginęli. Ale ich oddział sprytnie nazwano zakaźnym i Niemcy tam nie wchodzili, bo się bali.

– Jak konkretnie ks. Wyszyński służył chorym?

– Zadaniem ks. Wyszyńskiego było początkowo mierzenie temperatury cho­rym. Codziennie przemieszczał się mię­dzy budynkami, w których przebywali chorzy i wypełniał tę czynność. Jego zadaniem była też pomoc przy trans­porcie rannych, kiedy z terenu Puszczy Kampinoskiej zwożono ich do Lasek. Wraz z niewidomymi chłopcami two­rzył kilkuosobowe ekipy do przeno­szenia rannych na noszach. W takiej grupce był też zawsze jeden widzący, który pełnił rolę przewodnika. Z obawy przed Niemcami i szpiegami, rannych przywożono do laskowskiego szpitala nie główną bramą, ale od strony cmentarza. Trzeba to było robić potajemnie. Nieraz zdarzało się, że chorych transportowano schowanych na wozie pod warzywami. W tym wszystkim niezwykle ofiarnie po­magał ks. Wyszyński. Kiedy brakowało środków opatrunkowych, prał, prasował i zwijał bandaże oraz czyścił mundury rannych żołnierzy, by po opuszczeniu szpitala mogli w nich wrócić do swoich oddziałów.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, że ks. Wyszyński bardzo bał się widoku krwi. Gdy widział krew, od razu robiło mu się niedobrze. Ale okazuje się, że był w stanie przezwyciężyć tę swoją słabość, by móc służyć rannym i chorym. Znana jest historia, że kiedyś ks. Wyszyński wyszedł na teren Pusz­czy i usłyszał jęki dochodzące z oddali. Gdy podszedł bliżej, ujrzał sanitariusz­kę z rozprutym brzuchem. Wziął ją na plecy i przyniósł do szpitala w Laskach. Życie tej kobiety – w dużej mierze dzięki interwencji ks. Wyszyńskiego – zosta­ło uratowane. Po wielu latach, gdy ks. Wyszyński był już prymasem, kobieta ta spotkała się z nim, by mu podzię­kować. Przedstawiła mu także swoje­go męża i syna. Oprócz bezpośredniej służby rannym i chorym ks. Wyszyński uczestniczył także w innych formach niesienia pomocy. W czasie wojny w Laskach było około siedemdziesiąt budynków mieszkalnych. Ponieważ nie było w nich ogrzewania ani bieżą­cej wody, ks. Wyszyński wraz z grupą podopiecznych niewidomych chłopców dostarczał wodę i węgiel okolicznym mieszkańcom. Pomagał też w piekarni. Wówczas każde ręce gotowe do posługi były na wagę złota.

– Wiem, że kontakty ks. Stefana Wyszyń­skiego z osobami rannymi przebywają­cymi w laskowskim szpitalu były nieraz bardzo zażyłe.

– Zachowało się wiele świadectw i osobistych zapisków ks. Wyszyńskiego, które pokazują, jak bardzo związany był z wieloma chorymi i rannymi. Zapiski te są też obrazem niezwykłej wrażliwości ks. Wyszyńskiego:

15-letni partyzant Boguś Grygorcewicz, pseudonim Mały, śmiertelnie ranny przy ataku na lotnisko bielańskie, śpiewał: „jeszcze Polska nie zginęła”. Dopóki był przytomny nie skarżył się i nie płakał, lecz z chwilą utraty przytomności stał się tym, kim w rzeczywistości był – dzieckiem. Zachowywał się jak biedny, skrzywdzony chłopiec, umarł w laskowskim szpitalu, miał przy sobie wzruszający list napisany do rodziny.

17 letni Ryś Boniecki, pseudonim Pro­mienisty, z przestrzelonym płucem cier­piał straszliwie. W nocy przed śmiercią powiedział do pielęgniarki: „nigdy więcej nie będę się już pchał w pierwsze szere­gi”. Ci młodzi chłopcy nie zdawali sobie sprawy z tego, że akcja z bronią w ręku tak się może zakończyć.

Janka spowiadałem i przygotowywa­łem na śmierć, był bardzo poszarpany od kul. Po operacji tracił przytomność, śpie­wał pieśń do Matki Bożej, z tym śpiewem umarł. Pochowałem go na cmentarzu pod Izabelinem na górce, w piasku bez trumny, bo już trumien nie było.

Jurek miał 19 lat. Padł w walce o lot­nisko bielańskie, miał operację – resek­cję jelit. Wszyscy wiedzieliśmy, że ten piękny, młody chłopiec umrze. Jurek był grymaśny. Nikt nie mógł dać sobie z nim rady. Poszedłem do niego i mówię: „Jurek byłeś taki odważny, walczyłeś na froncie, a tutaj nikt z tobą wytrzymać nie może”. A on: „A bo proszę księdza, mnie się już sprzykrzyło leżeć, ja bym chciał znowu iść na front”. „Jurek, pójdziesz niedługo na front do Matki Bożej”. Zastanowił się i uspokoił. To była połowa sierpnia. Po jakimś czasie zapomniałem trochę o nim, bo rannych było dużo i trzeba było biegać od jednego szpitala do drugiego. Któregoś dnia siostra powiedziała mi, że Jurek znów jest nieznośny. Poszedłem do niego. Mówię mu: „Jurek znowu jesteś nieznośny”. „Proszę księdza, bo ksiądz powiedział, że ja będę u Matki Bożej, a za dwa dni święto Matki Bożej, 8 września. Ja nie zdążę, jeszcze jestem taki silny”. Mówię mu: „Jurek nie bój się, zdążysz”. Uspokoił się... i rzeczywiście w wigilię święta Narodzenia Matki Bożej, 7 września, umarł”.

Ksiądz Wyszyński ogarniał swoją tro­ską nie tylko chorych i rannych w szpita­lu. Troszczył się również o pielęgniarki, o swoich współpracowników. Potrafił do­strzec ich zmęczenie, bezradność, strach. Wtedy często sam zaczynał działać.

– Czym zajmował się ks. Wyszyński oprócz posługi w szpitalu?

– Posługa wśród rannych i chorych była tylko jednym z zajęć ks. Wyszyń­skiego. Poza pracą w szpitalu pełnił zwy­kłą posługę duszpasterską. W Laskach. była codzienna Msza święta, wspólna modlitwa brewiarzowa rano i wieczo­rem, różaniec czy adoracja Najświętszego Sakramentu. W tym miejscu warto pod­kreślić, że chociaż był to środek działań wojennych – ostrzały, bombardowania, naloty – w czasie trwania nabożeństw, bomby i pociski cudownym trafem omi­jały Laski. Ksiądz Wyszyński odczytywał to jako znak Bożej Opatrzności. Ponadto zajmował się katechezą i edukacją. Prowa­dził zajęcia dla dzieci i młodzieży. Trzeba podkreślić, że ks. Wyszyński kierował się w życiu ideą dobrego wykorzystania cza­su, w takich warunkach i takimi środkami, jakie są aktualnie dostępne. Uważał, że każdy czas – także czas wojny – należy dobrze i mądrze spożytkować i nie wol­no siedzieć z założonymi rękami. Mówił, że trudny czas kiedyś się skończy i wte­dy będziemy mogli korzystać z owoców wykonanej teraz pra­cy. W myśl tej idei ks. Wyszyński tłumaczył swoim podopiecznym, że po wojnie Polska będzie po­trzebowała mądrych, wykształ­conych i pracowitych ludzi. By mogli się takimi stać, prowadził dla nich zajęcia np. z przedsiębiorczości, spółdzielczości czy ekonomii. To potem, już po wojnie, przyniosło piękne owoce. Ci jego wychowankowie założyli pierw­szą spółdzielnię dla niewidomych „Nowa Praca Niewidomych” w Warszawie, która istnieje do dzisiaj. Założyli także spółdziel­nie w Lublinie, w Łodzi, w Bydgoszczy, we Wrocławiu. To jest konkretny owoc tego, co ks. Wyszyński im wtedy dał. I to w czasach największego zagrożenia i lęku.

– Nie zatrzymywał się na tym, co trudne, ale z wiarą i nadzieją patrzył w przyszłość.

– Ksiądz Wyszyński wszędzie gdzie się zjawiał, wnosił ogromny pokój. Takie świadectwo daje o nim wielu niewidomych podopiecznych i osób, któ­re spotkały się z nim wtedy w Laskach. Nie był to jednak pokój rozumiany tylko w kategoriach głaskania po głowie i prze­konywania, że wszystko będzie dobrze, ale taki pokój, który wskazywał konkretne zadania i cele do realizacji. On wiedział, że coś trzeba zrobić, bo to się potem przyda. Skupiał się nie na ograniczeniach, ale na tym, co można zrobić tu i teraz.

– Kiedy Siostra o tym mówi, przychodzi mi na myśl obecna sytuacja w Polsce i na świecie – sytuacja związana z epidemią koronawirusa…

– Słusznie, bo te sytuacje są bardzo podobne. Tylko ci, którzy teraz znajdą w sobie siłę i moty­wację, żeby myśleć o przyszłości a nie tylko irytować się na to, że nie można wyjść z domu, zdoła­ją ten czas dobrze przeżyć. I ks. Wyszyński miał w sobie właśnie coś takiego. To się praktycznie przewi­ja przez wszystkie świadectwa o nim – postawa człowieka, który niesie innych swoją nadzieją, perspektywą. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: wszędzie nad głowami latają bomby, trwa wojna, jest bardzo realne zagrożenie, Niemcy robią przeszukania, a on w tym czasie spokojnie, codziennie spotyka się z Matką Czacką, by pracować nad konstytucjami Zgroma­dzenia. To jest coś niesamowitego!

– Miała Siostra szczęście osobiście poznać ks. Stefana Wyszyńskiego.

– Tak, poznałam go osobiście, gdy był już prymasem Polski. Do Lasek przyjecha­łam z Wielkopolski w 1977 roku. Byłam wówczas postulantką, w Zgromadzeniu zaledwie kilka miesięcy. Ksiądz Prymas odwiedził wtedy Laski w związku z roz­poczęciem procesu beatyfikacyjnego ks. Władysława Korniłowicza. Zobaczyłam go, gdy z biblioteki w Domu Rekolekcyj­nym schodził po schodach. Zauważył mnie, podszedł, zapytał skąd jestem, zrobił krzyżyk na czole. Nagle stał się dla mnie kimś bardzo bliskim. Dotąd znałam go tyl­ko z gazet. Postrzegałam go jako człowieka bardzo poważnego, zasadniczego, po pro­stu męża stanu. Wówczas w holu Domu Rekolekcyjnego rozpoznałam w nim ko­goś bardzo bliskiego, rozpoznałam ojca. Zresztą wielokrotnie ksiądz Prymas za­skakiwał swoim ciepłem, serdecznością i wielkim dystansem do siebie. Kiedyś, podczas wizyty księdza Prymasa w La­skach, podeszły do niego nasze niewidome dzieci. Wiadomo, że one „oglądają” świat przez dotyk, a ksiądz prymas pozwalał im się dotykać. Mały chłopiec dotknął najpierw głowy Prymasa, potem twarzy, aż w końcu trafił na łańcuch, na którym był zawieszony krzyż. Maluch dotyka tego łańcucha i nagle mówi: „E, nasza krowa ma lepszy i większy”. Ksiądz Prymas roz­bawiony przyznał chłopcu rację.

– Jak Siostra przeżywa beatyfikację pryma­sa Wyszyńskiego? Ma to dla Siostry jakieś osobiste znaczenie?

– Przeżywam beatyfikację Prymasa Wyszyńskiego w kontekście dwóch innych ważnych dla mnie osób: ks. Władysława Korniłowicza i Matki Róży Czackiej, któ­rych procesy beatyfikacyjne obecnie się to­czą. Ksiądz Prymas sam o sobie mówił, że czuje się ich duchowym synem. Osobiście, ilekroć czytam o księdzu Prymasie, za­wsze odkrywam coś nowego, jakieś nowe wskazówki od niego na obecny czas. Mam prywatne nabożeństwo do księdza pry­masa. Jednak nie chodzę do niego, żeby go o coś prosić, ale przychodzę żeby mu powiedzieć, że jestem. Dyskretnie mu o sobie przypominam. On całe swoje życie trwał w obecności Pana Boga, podobnie jak ks. Korniłowicz i Matka Czacka. To byli ludzie, którzy cokolwiek robili, trwali przed Bogiem. Myślę, że to cecha ludzi świętych. Chcę się od nich uczyć takiej postawy.

– Myślę, że inną cechą świętych jest umie­jętność zapominania o sobie dla dobra innych. Piękne świadectwo również takiej postawy dał ksiądz prymas w ostatnich chwilach swojego życia…

– Tak. Gdy ksiądz Prymas był już umierający, w katedrze warszawskiej trwa­ło czuwanie modlitewne w jego intencji. W tym samym czasie w klinice w Rzymie przebywał po zamachu papież Jan Paweł II. Pamiętam, że podczas tego modlitewne­go czuwania (w którym uczestniczyłam), zostały odtworzone z taśmy słowa Pry­masa, który dziękował wszystkim za mo­dlitwy i jednocześnie prosił, by wszystkie cierpienia i modlitwy ofiarowane w jego intencji przekierować na osobę papieża Jana Pawła II. Był to z jego strony niezwy­kły heroizm miłości, że w tak trudnym momencie, jakim jest odchodzenie z tego świata, potrafił pomyśleć o cierpieniu in­nego człowieka.

– Bardzo dziękuję Siostrze za rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2020nr06, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024