Słowo Boga nieustannie nas stwarza
Rozmowa z o. Krzysztofem Wonsem SDS, dyrektorem Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, kierownikiem duchowym i rekolekcjonistą.
2021-07-09
Redakcja: – Ostatnio coraz częściej słyszę stwierdzenie, że pandemia jest karą Boga, Jego tragicznym pomysłem na to, by unicestwić świat.
o. Krzysztof Wons: – Pan Bóg nie wymyślił ani tej pandemii, ani żadnego innego zła, które jest obecne w świecie. Wszelkie cierpienie i zło są konsekwencją pierwszego ludzkiego wyboru, gdy człowiek zamiast żyć w bliskości Boga, zdecydował się na grzech. I proszę zauważyć, co w tej sytuacji robi Bóg. Bóg zaczyna szukać człowieka. Pyta go: „Gdzie jesteś?” (Rdz 3, 9). A więc nie myśli o tym, by go pogrążyć, ale by go odnaleźć i uratować. Dlatego czas pandemii to nie jest moment, w którym – mówiąc obrazowo – Pan Bóg nas na czymś przyłapał i wymierza nam sprawiedliwość. Nie. Obecny czas należy odczytywać raczej jako Boże rozeznawanie naszej życiowej kondycji. Bóg przez to trudne doświadczenie znów zadaje to samo pytanie, które zadał człowiekowi w Raju: „Gdzie jesteś?” (Rdz 3, 9). Pomaga nam w ten sposób dokonać diagnozy tego, co się dzieje.
– Jak według Ojca wypada ta diagnoza?
– Czas pandemii – zwłaszcza twardy lockdown z wiosny ubiegłego roku – zmusił nas do zatrzymania się i refleksji. Z jednej strony niewątpliwie izolacja to trudne doświadczenie, z drugiej paradoksalnie błogosławiona szansa na głębsze spotkanie z sobą samym, bo wreszcie człowiek mógł się zastanowić i spotkać z własnymi myślami, z tym wszystkim, co jest w jego sercu. W ten sposób odsłoniły się różne nasze duchowe choroby, kryzysy.
Myślę, że najpierw warto powiedzieć o kryzysie egzystencjalnym. Pandemia odsłoniła i nadal odsłania jakość naszego życia. Kiedy jesteśmy w ciągłym biegu, nieustannie czymś zaabsorbowani, wówczas nie mamy czasu, by zająć się sobą. Nie wiemy, jakie są nasze najgłębsze pragnienia, czego szukamy, za czym tęsknimy. Obecny czas pokazuje nam naszą samotność i to, jak bardzo w codziennym zabieganiu porzucamy samych siebie. Pokazuje, że często żyjemy jakby poza sobą. Odsłaniają się także nasze problemy w relacjach z innymi. Okazuje się, że często nie potrafimy żyć z drugim człowiekiem, że jesteśmy samotni pośród ludzi, że nic o sobie nawzajem nie wiemy. Drugim kryzysem, który pandemia tylko wyraźniej ujawniła, jest kryzys wiary. Kiedy mówię o kryzysie wiary, to zawsze myślę o kryzysie relacji z Bogiem, bo dla mnie wiara przede wszystkim jest doświadczeniem relacji – tym, co dzieje się między mną, a Bogiem. Zostaliśmy skonfrontowani z pytaniem o naszą relację do Boga i o to, jakie miejsce On zajmuje w naszym życiu. Czy On faktycznie jest dla nas najważniejszy i pierwszy, czy Bóg jest kimś, do kogo idę z moimi pytaniami, z moim buntem, z moim cierpieniem. Obecny czas, w którym z wiadomych przyczyn wiele dziedzin życia przeniosło się do świata wirtualnego, każe nam zadać sobie również pytanie o to, czy moja relacja z Bogiem jest żywa i realna, czy może już tylko wirtualna? Choć oczywiście Internet i wszelkiego rodzaju transmisje okazały się być wielkim dobrodziejstwem w najtrudniejszych chwilach społecznej izolacji, to jednak chcę wyraźnie powiedzieć, że ostatecznie nie da się prowadzić życia duchowego jedynie za pomocą medialnego przekazu. Życie duchowe karmi się żywą obecnością Boga, bez niej zaś stopniowo zanika i umiera. Dlatego właśnie tak ważna i potrzebna jest posługa sakramentalna, szczególnie wobec chorych, którzy przykuci są do łóżek w swoich domach, szpitalach, hospicjach. Nic im nie zastąpi Jezusa przychodzącego w Komunii świętej. Nie mam żadnych wątpliwości, że nie ma ważniejszego i większego przeżycia duchowego niż to, gdy do chorego przychodzi kapłan z Najświętszym Sakramentem. Bo to jest żywy Bóg, żywe spotkanie z Miłością. Dlatego wielkie niebezpieczeństwo czai się w przekonaniu, że świat wirtualny jest w stanie zastąpić świat realny. Przekonanie to dotyczy zarówno relacji, jak i życia duchowego. Z kryzysem wiary związany jest kryzys wartości. Wspomniane media i świat wirtualny stały się dla nas swoistym lustrem, w którym możemy się przejrzeć. To one odsłaniają – zwłaszcza w czasie pandemii – czym żyjemy, co nas wypełnia, czym się karmimy, co ma dla nas wartość. Widok, jaki się wyłania z tego lustra, nie zawsze daje powody do radości. Na szczęście dokonuje się również wiele dobra w sercach ludzi, czego jestem świadkiem jako kapłan. Mówię o tym, bo nie chciałbym, abyśmy uznali, że tylko kryzysy są treścią obecnej – pandemicznej – rzeczywistości.
– Bez wątpienia te duchowe choroby (kryzysy), na które zwraca Ojciec uwagę, wymagają uzdrowienia. Gdzie zatem człowiek powinien szukać ratunku i lekarstwa?
– Człowiek przez całe swoje życie szuka uzdrowienia. Wszyscy chcemy być zdrowi – w obecnym czasie szukamy sposobów wyjścia z pandemii, przyjmujemy szczepionkę. To pragnienie życia zdrowego jest w nas wpisane przez Boga, bo Bóg nas stworzył do pełni życia. I kiedyś – wierzymy w to – On otrze z naszych oczu wszelką łzę. Dopóki żyjemy na ziemi, Pan Bóg uzdrawia nas przez swoje Słowo. Mam tutaj na myśli przede wszystkim uzdrowienie wewnętrzne, duchowe, choć oczywiście ma On moc uzdrawiać także z chorób fizycznych. Jego Słowo jest niezmienne jak niebiosa. Zmienia się świat, zmieniają się ustroje polityczne, nadchodzą wojny, zarazy, kryzysy, ale Słowo Boga, tak samo jak w dniu stworzenia jest słowem pełnym mocy. W Księdze Mądrości czytamy poruszające wyznanie: „Nie zioła ich uzdrowiły ani nie okłady, lecz słowo Twe, Panie, co wszystko uzdrawia. Bo Ty masz władzę nad życiem i śmiercią. Ty wprowadzasz w bramy Otchłani i Ty wyprowadzasz” (Mdr 16, 12-13). Oczywiście Bóg nam nieustannie posyła dobrych samarytan, tych, którzy w codzienności opatrują nasze rany i pielęgnują nas. Z szacunkiem myślę w tym momencie o wielkiej rzeszy lekarzy, pielęgniarek, kapelanów, wolontariuszy. O ileż trudniejsze byłoby szukanie zdrowia bez ich czułej pomocy i obecności! Przede wszystkim jednak Bóg przychodzi do nas jako Słowo Wcielone – Jezus Chrystus i opatruje nasze duchowe rany. Przychodzi, aby nam powiedzieć, że to On jest Słowem, które uzdrawia i daje życie. Szczególnie Ewangelie mówią nam o tym Słowie, które przychodzi, aby uzdrawiać. Ono uzdrawia nas tak samo, jak wówczas, gdy nas stwarzało. A jak nas stwarzało? Wyprowadzając świat z chaosu, bezładu, pustki i ciemności. I Bóg do dzisiaj nieustannie to czyni – wyprowadza nas w kierunku zdrowia i życia. W Księdze Mądrości czytamy: „Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy, wszechmocne Twe słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi” (Mdr 18, 14-15). Tak, Słowo Boga jest ostre jak miecz. Przenika nas aż do szpiku kości, rozdziela w nas dobro od zła, ciemność od światłości, choroby od tego, co w nas jest zdrowe. Przychodzi do każdego, pochyla się i uzdrawia. I nie ma sytuacji, w której Słowo Boga byłoby bezradne. Nie ma takiego cierpienia i choroby, z których Słowo nie mogłoby nas uzdrowić.
– Ale skoro Bóg uzdrawia – zapyta ktoś – to dlaczego tak wielu ludzi cierpi i umiera z powodu Covid-19 i innych chorób? Może jednak pandemia jest sytuacją, w której nawet Bóg okazał się bezradny?
– Faktycznie takie pytania można często usłyszeć. Mamy prawo je stawiać. Boga nie gorszą żadne nasze wątpliwości. Potrzeba tylko, abyśmy nasze pytania zadawali z wiarą i wsłuchiwali się w Bożą odpowiedź. I tutaj znowu wracamy do Słowa Bożego, bo właśnie w nim zawarte są wszystkie odpowiedzi. Słowo Boga uzdrawia, ale nie zawsze wedle naszych oczekiwań, nie zawsze w taki sposób, w jaki my sobie to wyobrażamy.
– Czego zatem potrzeba, by Słowo Boże było dla nas leczące?
– By rzeczywiście Słowo Boga mogło nas uzdrawiać, potrzebujemy przede wszystkim wiary i otwartości na Słowo. Chcę podkreślić, że Słowo Boga ma moc uzdrawiającą także wtedy, kiedy my tego nie dostrzegamy. Bo ono jest jak ziarno zasiane w ziemi naszego życia i wydaje owoc w swoim czasie. My mamy być jak „drzewo zasadzone nad płynącą wodą” – powie Psalm 1. Czas pandemii albo inne nasze duchowe choroby nie osłabiają mocy Słowa. Ono jest wszechmocne i niezmienne w każdym czasie, niezależnie od okoliczności. Bóg nieustannie do nas mówi. Wielu ludzi, którzy gonią po tym świecie nawet sobie nie uświadamia, że żyjemy dzięki Słowu Boga, że On nas nieustannie kształtuje swoim Słowem. Jego Słowo podtrzymuje nasze życie, daje nam istnienie. Potrzebujemy jedynie z wiarą otworzyć się na nie. Zauważmy, że na kartach Ewangelii Jezus zawsze pyta o wiarę i niejako od niej uzależnia owoce swego działania, gdy mówi „niech ci się stanie według twojej wiary”. Jeśli dzisiaj świat coraz bardziej choruje, zapada na różnego rodzaju choroby duchowe, to dlatego, że zgubiliśmy Słowo Boga, że się nim nie karmimy, że go nie słyszymy. A ono w nas działa, ale potrzebuje naszej odpowiedzi. Musimy uwierzyć w jego leczącą moc i zostawić Bogu sposób i czas uzdrawiania.
– Jak w praktyce poddać się terapii Słowem Bożym? Od czego zacząć?
– Odpowiedź na to pytanie znajduję w historii uczniów idących do Emaus. Są samotni, bezradni, rozczarowani. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że przeżywają kryzys, chorują duchowo. Być może podobnie czuje się wielu z nas. W drodze do wsi Emaus, która jest także metaforą depresji – uczniowie schodzili z Jerozolimy w dół – dołącza do nich Jezus. Tutaj przychodzi pora na pierwszy etap terapii – wypowiedzenie swojego bólu. Proszę zauważyć, że Jezus dołączając do uczniów w drodze, sam nic nie mówi, ale daje im możliwość wygadania i wyżalenia się. Jezus czeka, byśmy najpierw przyszli do Niego i wypowiedzieli cały swój ból, lęk, samotność. On jest cierpliwy w słuchaniu i da nam tyle czasu, ile będziemy potrzebowali. To jest pierwszy ważny krok, do którego wszystkich zachęcam, także chorych. Czynię to z pokorą, bo jestem zdrowy i nie śmiem chorym dawać rad. Dzielę się jedynie swoim przekonaniem: wypowiedzmy przed Jezusem, to wszystko, co być może od dawna tłucze się po naszym sercu, bo nigdy nie mieliśmy odwagi wspomnieć o tym na modlitwie. Nie toczmy dialogu ze samym sobą, nie mówmy sami do siebie, ale mówmy do Jezusa. My często czujemy się niewysłuchani, a na modlitwie zawsze jest Ktoś gotowy nas słuchać. Musimy tylko Jezusa dopuścić do siebie, pozwolić Mu być w naszym bólu. Bierzmy przykład z uczniów idących do Emaus. Oni całkowicie wykorzystali obecność Jezusa – choć nie od razu Go rozpoznali – i wypowiedzieli przed Nim cały swój egzystencjalny ból.
– Czy ów egzystencjalny ból warto wypowiadać także przed drugim człowiekiem?
– Tak. Pamiętajmy jednak, aby o swoich najważniejszych sprawach, najgłębszych tajemnicach czy duchowych pragnieniach nie mówić byle komu. To nie są tematy przeznaczone dla wszystkich wokół. Zachęcam do tego, aby jeśli to tylko możliwe, znaleźć kierownika duchowego. Niech to będzie osoba mądra, godna zaufania, umiejąca cierpliwie słuchać. Szczególnie osoby chore potrzebują towarzyszenia kogoś, kto nie będzie ich pouczał albo tanio pocieszał, ale kogoś, kto ofiaruje im przede wszystkim swoją obecność.
– A kiedy człowiek już się wypowie?
– Wówczas zwykle pojawia się w nim głód Bożego Słowa. I to jest najlepszy moment, aby otwierać Pismo święte i czytać. Czytać z wiarą. Słowo Boże już samo w sobie ma moc uzdrawiającą. Kiedy czytamy Pismo święte i z wiarą otwieramy się na Słowo Boga, wówczas On przejmuje inicjatywę. To dalsza część historii uczniów zmierzających do Emaus. Po wysłuchaniu wszystkich żalów i pretensji uczniów, głos zabiera Jezus. I wtedy przemawia z mocą. Dlatego apeluję, aby naszym kolejnym krokiem było czytanie Słowa. Potrzeba w tej praktyce cierpliwości i systematyczności. Nie spodziewajmy się natychmiastowych efektów. Rolnik, kiedy obsiewa swoje pole, nie wraca na nie na drugi dzień, by zebrać plon. Podobnie jest ze Słowem Bożym, które potrzebuje czasu na wzrost i owocowanie. Na tym etapie najważniejsze jest pozwolić Słowu zadomowić się w sercu. Mamy pytać na modlitwie, co to Słowo mówi konkretnie do mnie i o mnie. Oznacza to, że mamy usłyszeć Słowo Boże w samym środku naszej osobistej historii życia. Często powtarzam, że Słowo Boże zna historię naszego życia i z czasem, gdy będziemy zgłębiać jego treść, zobaczymy, że ono opowiada o nas.
– I wtedy odkryjemy, że Bóg jest blisko, że działa w samym centrum naszej historii życia?
– Tak. Rozpoznamy Jezusa w taki sposób, w jaki rozpoznali Go uczniowie przy łamaniu chleba. Wówczas zapragniemy, by z nami został. Uczniowie też prosili: „Panie pozostań z nami, bo ma się ku wieczorowi” (Łk 24, 29). Jakby między wierszami mówili Mu, że jest dla nich ważny, że stał się im bliski. Tutaj dochodzimy do kolejnego etapu, w którym pragniemy odpowiadać Bogu na Jego Słowo. I ta nasza modlitwa będzie już inna, bo przemieniona i nasycona Jego Słowem. Nadal na modlitwie będę opowiadać Bogu swoje życie, ale ta opowieść, ta modlitwa będzie już zupełnie innej jakości, bo będzie nawrócona przez Słowo Boże.
– Mówi Ojciec o kolejnych etapach uzdrawiającej terapii Słowem Bożym. Czy przychodzi kiedyś taki moment, że tę terapię można uznać za zakończoną?
– To byłoby myślenie według tego świata. Na tym polega cała przygoda ze Słowem Bożym, że my zdrowiejemy całe życie. Proszę sięgnąć do 21 czy 22 rozdziału Apokalipsy. Tam są przepiękne obietnice, ale one są nam dane w perspektywie Wieczności. Pan Bóg będzie nas leczył do końca naszych dni, bo my cały czas potrzebujemy Lekarza. Do końca życia będziemy potrzebować Słowa, które będzie nas uzdrawiało. Boże uzdrowienie nie polega tylko na tym, że Bóg nas leczy z grzechu, z ran, ale leczy nas z przeciętności. On nas chce prowadzić ku pełni życia, a tę pełnię osiągniemy w Wieczności. I przekazuję to nie po to, byśmy załamywali ręce i się zniechęcali, ale jako dobrą nowinę, że Bóg nas ciągle będzie uzdrawiał i prowadził ku „więcej”.
– Wszyscy potrzebujemy uzdrowienia. Przed Bogiem wszyscy jesteśmy chorzy…
– Tak. Chcę na koniec zwrócić się do wszystkich osób chorych, szczególnie tych cierpiących fizycznie i psychicznie. W kapłaństwie miałem zawsze silne przekonanie, że to są najważniejsze filary świata. Ludzie cierpiący, często zamknięci w samotności, nieodwiedzani, w oczach świata najsłabsi, bezradni, są jednocześnie tymi, którzy uczestniczą z Jezusem w momencie najbardziej subtelnym i najświętszym – w chwili Jego konania na krzyżu. Wiem, że mówiąc to, niczego nie mogę odjąć z ich cierpienia, ale pragnę im wyznać jako ksiądz, że to oni właśnie, przeżywając chorobę w zjednoczeniu z Jezusem, są największymi siłaczami świata. A więc nie my, którzy prowadzimy wielkie dzieła apostolskie i ewangelizacyjne, ale ci, którzy przebywają jakby na zapleczu świata – na Golgocie z Jezusem, są tymi, dzięki którym to głoszone Słowo Boże może docierać do innych. Sprawia to ich modlitwa wstawiennicza i ofiara cierpienia. Z serca im za to dziękuję.
– Dziękuję Ojcu za rozmowę.
Zobacz całą zawartość numeru ►