Pracy mamy dużo i jeszcze więcej
20 kwietnia 2020 roku przewodniczący Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich o. Janusz Sok CSsR wystosował prośbę o zgłaszanie się wolontariuszy pomagających chorym na Covid-19 w DPS-ach. „Jak wiemy, w niektórych miejscach Polski potrzeba takiej pomocy jest wielka i nagląca” – napisał. Brat Tadeusz Lihs CMF, misjonarz klaretyn, jest jednym z ponad 200 polskich zakonników, którzy podjęli to wyzwanie.
2021-10-05
Dobromiła i Stanisław Salikowie: – Trudno było namówić Brata na wywiad.
Brat Tadeusz Lihs: – No tak, jestem zażenowany…
– Jeśli Brat jest zażenowany – to co my mamy powiedzieć? My tylko chorowaliśmy. Nie służyliśmy.
– Każdy służy tak, jak potrafi; nie tylko wtedy się służy, gdy się gdzieś jest. Gdy ktoś się modli, też służy. Albo ofiaruje swoje cierpienie.
– No ale taka służba, o jakiej się dowiedzieliśmy, w tylu miejscach! Klaretyn ubrał się w prawie kosmiczny strój, zostawił swój charyzmat i poszedł służyć w DPS-ach, w szpitalach. Nie macie przecież posługi chorym w charyzmacie.
– Charyzmatu nie zostawiłem, bo nasz założyciel, św. Antoni Maria Klaret powiedział, żeby robić wszystko, by Jezus był głoszony, bardziej znany i bardziej kochany. Nigdy nie ukrywałem, że jestem zakonnikiem, więc wypełniałem charyzmat w stu procentach. Były nas setki braci i kapłanów, a sióstr wręcz tysiące.
– A jak trafił Brat do szpitala tymczasowego w Katowicach?
– Przez brata Artura – kapucyna z Katowic, z którym posługiwałem wcześniej w jednym z DPS-ów. Zadzwoniłem do lekarza odpowiedzialnego za nabór i po dwóch minutach rozmowy wszystko było załatwione. Mówi mi: „Przyjeżdżaj, dach nad głową będzie, jeść co będzie”, to ja pytam: „A praca też będzie?”. On na to: „Pracy to mamy dużo i jeszcze więcej!”.
– Początki powołania… – jak to było?
– Szukałem zgromadzenia misyjnego, bo miałem wielkie pragnienie służenia na misjach. Napisałem do klaretynów, bo podobała mi się ich „oferta misyjna”. Szybko zostałem zaproszony do Wrocławia na rozmowę. I tak zostałem misjonarzem klaretynem. Na misje jednak nie wyjechałem. Udało mi się tylko z ojcem prowincjałem objechać nasze placówki misyjne, kiedy była wizytacja. Syberia, Białoruś, Afryka. Ale to były tylko odwiedziny i poznanie pracy.
Jestem w zgromadzeniu już 36 lat. Pochodzę z Kaszub, urodziłem się w Kartuzach. Ostatnie dwie dekady – to 14 lat w Łodzi, w parafii, i od 5 lat jestem w Warszawie w kurii prowincjalnej. Trudno mi było się przestawić, gdy zabrakło zajęć przy parafii. Ale też dzięki temu mogłem pojechać teraz, podczas pandemii, na posługę, a codzienne obowiązki w parafii może przeszkodziłyby temu.
– W Internecie wyczytaliśmy, że Ewangelia, Maryja, wspólnota – to trzy filary duchowości klaretynów. Poprosimy o opowiedzenie o nich krótko, tak od serca.
– Ewangelia – tak najbardziej w skrócie to Ewangelia z uroczystości Chrystusa Króla, gdy Pan Jezus mówi: „Byłem głodny, daliście mi jeść, byłem spragniony, daliście mi pić…” i tak dalej. Jeżeli to można w życiu czynić – nic więcej do szczęścia już nie potrzeba. Tak bym powiedział o tym w pigułce. Trzeba czynić nie coś, co ktoś wymyślił – mniej lub bardziej mądry człowiek, filozof czy teolog – ale to, co mówi sam Pan Jezus. Tutaj nie ma znaków zapytania.
Maryja? Po prostu mama! Jakie by to było życie bez mamy?! Kiedy chodziliśmy na oazie na ewangelizację, zawsze prosiliśmy Maryję o wstawiennictwo. Tak samo w DPS-ach i w szpitalu. I przy umierającym modlitwa to oprócz koronki oczywiście Różaniec, by Maryja przeprowadziła na drugą stronę, do Jezusa. Jest Orędowniczką. Tak jak mama. Mama zawsze będzie bronić swoich dzieci, stawać po ich stronie. Zresztą my, misjonarze klaretyni, jesteśmy „synami Serca Maryi”.
A wspólnota… powiem tak: ja na przykład nie potrafię wypić kawy sam. Mogę wypić pięć czy siedem, nie ma problemu, ale jak będę sam, nie wypiję ani jednej, bo trzeba z kimś to zrobić. Choćby ten drugi pił herbatę. Poza tym kiedy postanowiłem pomagać w DPS-ach, ojciec prowincjał od razu powiedział mi: „Dobrze, zgłoś się”. I na każdy wyjazd mi błogosławił, z jego posłania wszystko robiłem. Nie było nigdy telefonu: „Kiedy wreszcie wrócisz?”. To właśnie jest wspólnota. Nigdy nie miałem odczucia, że robię coś swojego.
– A ulubieni patronowie Brata?
– Mój „z urzędu”, Tadeusz, bo od spraw beznadziejnych, Antoni Maria Klaret – nasz założyciel, ale też nasi męczennicy z Barbastro – z 1936 roku. Komuniści wymordowali tam całe seminarium, wraz z przełożonymi, a w ogóle w wojnie domowej oddało wtedy życie 200 klaretynów. Poza tym ks. Jerzy Popiełuszko i św. Franciszek, bo w młodości należałem do oazy prowadzonej przez franciszkanów. A w ewangelizacji nikt nie przebije św. Pawła. Zresztą św. Antoni Maria Klaret był nazywany Pawłem XIX wieku. I miał takie powiedzenie: „Jeśli zakochacie się w Chrystusie, dokonacie większych rzeczy niż ja”.
– Nie ciągnęło Brata nigdy do kapłaństwa?
– Najkrócej odpowiem tak: nie mam powołania, by być kapłanem, a mam powołanie, by być bratem. Miałem momenty „braku”, szczególnie przy umierających – to był jedyny żal, że gdybym był księdzem, to bym rozgrzeszył czy namaścił, bo kapłanów brakowało w DPS-ach. W szpitalu tymczasowym był na szczęście ks. Wojciech, którego tam poznałem. Od strony duchowej naprawdę właściwy człowiek na właściwym miejscu. Odprawiał też w niedzielę Mszę na miejscu i kto chciał z personelu, mógł przyjść. Iluż to ludzi dzięki posłudze ks. Wojciecha i innych kapelanów mówiło: – Co by mnie teraz nie spotkało, nie przejmuję się. Ksiądz u mnie był, wyspowiadałem się, jestem namaszczony. Albo: – Co ma przyjść, przyjdzie, ja jestem spokojna! To postawa człowieka wiary. Niektórzy odmawiali, ale zdecydowana większość korzystała z posługi.
– Jaki był najtrudniejszy dzień posługi podczas pandemii?
– Ja bym tego w takich kategoriach nie oceniał. Każde miejsce było nowe, także DPS-y, bo każdy człowiek jest inny – czy domownik, czy pacjent w szpitalu, czy pracownicy. Nigdzie nie było: „znowu to samo”. Nie. Bo miejsce tworzą ludzie, osoby. Ale co do pewnego rodzaju wyzwania, nigdy bym nie pomyślał – a mam już trochę lat, bo 56 – że będę przy tylu umierających… Że będę składał ciała do worków, szykował… Przy imieniu i nazwisku było „drugie nazwisko”: Covid-19. Jednak zawsze z szacunkiem wykonywaliśmy konieczne czynności. Jeśli rodzina przyniosła ubranie, różaniec czy jakieś przedmioty, kładliśmy je na worku, by jeszcze tak okazać miłość temu zmarłemu bliźniemu.
– To musiało być bardzo trudne dla rodzin…
– Gdy mogłem być przy umierającym, zawsze towarzyszyła mi świadomość, że zastępuję rodzinę. Jeśli można było przytrzymać za rękę tę osobę, to przynajmniej wiedziała, że nie jest sama. A śmierć, zwłaszcza w szpitalu, była straszna, bo mimo tlenu – często przez uduszenie. Tlen leci 60 litrów na minutę, a pan krzyczy: – Ratujcie, pomóżcie, duszę się! Piękna była postawa personelu w szpitalu tymczasowym. Ktoś mówił na przykład: – Bracie, idź tam, pod F-10, bo trzeba pomóc. I okazywało się, że od strony medycznej wszystko było już zrobione i można było tylko się zatrzymać, chwycić za rękę i odmówić koronkę przy konającej osobie.
Ciężko też było, kiedy człowiek znał chorego, przyszedł za kilka godzin albo następnego dnia, a łóżko było już puste…
– A jaki dzień przyniósł Bratu najwięcej radości?
– Jeśli to ogólne pytanie, odpowiadam: „Każdy jeden”. Każde wejście na „strefę” – to była wielka radość, bo wiedziało się, że każde ręce są potrzebne. Nie było tak, że jeden dzień był lepszy, drugi gorszy. Dużo było radości, gdy ktoś był pod tlenem, a potem już bez tlenu. Pierwszym pytaniem było: – Kiedy wychodzisz? Bo osoby bez tlenu na takim oddziale to rzadkość. Ci, do których idziemy, nawet nie zdają sobie sprawy, że człowiek więcej otrzymuje, niż sam daje. To jest warte podkreślenia. I wtedy się też doświadcza, jak wielkim darem jest drugi człowiek. On może być słaby, ale mnie jako człowieka umacnia. To jest wzajemne. Każdy dzień był tam przepełniony radością, że można człowiekowi posłużyć. Bo co z tego, że pół metra obok stoi butelka z wodą, skoro ta osoba nie jest w stanie po nią sięgnąć, a jak sięgnie, nie da rady utrzymać…
– Kto poda kubek wody…
– Nie było łóżka, gdzie nie trzeba by czegoś zrobić. Zawsze coś. Takie pochylanie się… Było się świadkiem, jak lekarze, pielęgniarki, opiekunki, ratownicy – bo byli tam też ratownicy górniczy – wolontariusze, studenci, studentki i wojskowi… wszyscy się pochylają, pomagają tym, którzy tego potrzebują. To było bardzo budujące. Wystarczy taka myśl przewodnia, słowa Jezusa, że On jest w tych najbardziej słabych, najbardziej potrzebujących. I wtedy nawet nie myśli się, że człowiekowi się służy, tylko Jezusowi, który jest w tym człowieku. A kiedy było się kilka razy przy osobach do ostatniego tchnienia i one się dusiły, umierały przez uduszenie… – to Pan Jezus na krzyżu też umierał przez uduszenie, bo nie miał już siły unosić się na nogach. I taka myśl mi się rodziła, że gdy taka osoba przychodzi na spotkanie z Jezusem, On mówi do niej: „Ja ciebie rozumiem, bo ja tak samo umierałem”. Przy tych osobach – i w DPS-ie, i w szpitalu – człowiek uczestniczył w całej drodze krzyżowej Pana Jezusa. Tam się było świadkiem praktycznie każdej stacji. Na przykład opiekunki w DPS-ie opowiadały, jak to syn przywiózł mamę w sylwestra i ona do czwartej rano siedziała na krześle przed drzwiami wejściowymi na korytarzu – no bo syn ją przywiózł tylko na chwilę… Nie mogła zrozumieć, że została oddana do tego DPS-u. I wtedy się przypomina stacja pierwsza: wyrok na Jezusa. Czym ona sobie zasłużyła na to? Gdyby jeszcze to było z nią ustalone, a tu nawet nie zostało wytłumaczone. Opiekunki chodziły do niej i dopiero o czwartej rano dała się przekonać, bo już spadała z tego krzesła, i poszła do pokoju. A oni… – można się domyślać, pewnie pojechali na sylwestra i super się bawili. To takie obrazki z życia – jeden z bardzo, bardzo wielu. My możemy Panu Bogu tylko dziękować: zdrowie mamy, jeść co mamy, dach nad głową mamy, co więcej trzeba?
– Nie bał się Brat, gdy sam zachorował? Tyle się Brat napatrzył.
– Nie. Ja jestem do życia optymistycznie nastawiony, nie przyjmowałem pesymistycznej wersji i tak po prostu było. W szpitalu spotykałem też osoby, które miały mocną wolę życia i często przezwyciężały chorobę – na przykład matki małych dzieci czy babcie, które mówiły, że mają jeszcze dla kogo żyć.
– A co myśli Brat teraz o śmierci? Czy posługa zmieniła coś w tym względzie?
– Na śmierć chorujemy od urodzenia. Jeśli powiedziałbym, że nie zmieniła, byłoby to „ściemnianie”. Przy tylu śmierciach byłem, przy tylu konających się modliłem. Kiedy człowiek umiera, robią się zimne nogi, dłoń aż do łokcia; jeszcze człowiek oddycha, ale jest już zimny. I kiedy się trzyma umierającą osobę za rękę, to ta dłoń jest ciepła tylko w tym miejscu, w którym jest trzymana. Dotknie się wyżej i tam już jest chłód. I ja jakbym miał tak normalnie umierać, to chciałbym, żeby moja ręka była ciepła, to znaczy, że ktoś ją będzie trzymał. Więcej życzeń nie mam co do swojego końca.
– Opatrzność – czym jest?
– Pan Bóg wie, co robi – z wyprzedzeniem. My tego nie widzimy do przodu, a On w swoich planach to widzi. Natomiast przy tej posłudze Opatrzności doświadczyłem w ten sposób, że jeździłem do kilku DPS-ów i w niektórych było nawet 100 procent zakażeń – ale w żadnym z nich ani w szpitalu nie zakaziłem się koronawirusem. A kiedy wróciłem do Warszawy w styczniu, to mnie Covid-19 dopadł… Gdy jechałem pierwszy raz do DPS-u, martwiłem się, by nie było tak, że trzy dni posłużę i będę musiał iść na 14-dniową kwarantannę. A nigdzie się nie zaraziłem. Przyjmuję to wybitnie jako Opatrzność Bożą, która czuwa. Albo też to, że koronawirusa przeszedłem lekko i bez skutków ubocznych; bo jak mógłbym służyć, gdybym sam ledwie żył?
– Ma Brat hobby, które pomaga?
– Sport, ruszanie się i przekraczanie siebie bardzo pomagają. I w życiu zakonnym, i w posłudze. Gdybym nie biegał, nie dałbym rady. W niektórych DPS-ach było się i 16 godzin na nogach. I to też była odpowiedź od Opatrzności, dlaczego biegam. Właśnie dlatego, żeby mieć kondycję. Biegam na długich dystansach: maratony, półmaratony, dziesiątka, i piątkę się przebiegnie. Biorę też udział w Biegu Frassatiego, któremu patronuje „Gość Niedzielny”, i są Mistrzostwa Polski Osób Duchownych. Poza tym dzięki biegom można też głosić Chrystusa, bo ja zawsze jako przynależność klubową piszę „misjonarze klaretyni” – nasz skrót: CMF. I ludzie nieraz podchodzą i pytają, kim jestem. Są zaskoczeni, że brat zakonny biega.
– I jeszcze ogień…
– Jako klaretyni mamy rozpalać ludzi ogniem Bożej miłości. Tam, gdzie idziemy, mamy być taką Bożą pochodnią. To wyzwanie, by starać się samemu płonąć, bo zgaszone ognisko niczego nie rozpali.
– To było już ostatnie pytanie. Życzymy Bratu, by ten ogień nigdy się nie wyczerpał.
Zobacz całą zawartość numeru ►