Pandemia samotności
Rodzi się pytanie, czy dopiero pandemia koronawirusa spowodowała, że zaczęliśmy odczuwać samotność, czy może już wcześniej żyliśmy razem, a jednak osobno?
2021-12-09
Czas przedłużającej się izolacji spowodowany pandemią koronawirusa był – i może nadal jest – trudny dla wielu z nas. Z pewnością szczególnie doskwiera on osobom starszym, niepełnosprawnym i schorowanym, które na co dzień korzystają z pomocy innych, a z powodu kwarantanny, z dnia na dzień zostały niemal całkowicie odcięte od świata. Ogólnoświatowa pandemia wymusiła reorganizację codziennych obowiązków, przyzwyczajeń i nawyków. Zamknęła ludzi w czterech ścianach, kazała drastycznie ograniczyć kontakty i spotkania. Przyniosła ze sobą obawy, niepewność i strach przed przyszłością. Zrodziła też wiele pytań, których być może do tej pory nikt nie miał odwagi zadać i obnażyła nasze prawdziwe, a często ukryte intencje i skłonności. Postawiła nas w prawdzie przed samymi sobą i przed innymi.
Jaka jednak ostatecznie okazała się ta prawda? Czy faktycznie jesteśmy jedynie egoistami, nieczułymi na potrzeby innych? Czy rzeczywiście zapanowały wśród nas znieczulica i poczucie paraliżującej samotności? Czy faktycznie nie zostało już nic, co można by jeszcze ocalić z bogactwa ludzkich kontaktów, relacji i więzi? Czy można odbudować choćby tylko część z tego, co zmiotło epidemiczne tsunami? Czy ludzkość – w tym również my – zdoła podnieść się z koronawirusowych zgliszczy?
Halo, halo, jest tam kto?
Nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej musiała dwa razy dziennie ładować swój telefon komórkowy, bo z powodu intensywnego używania szybko „padała” bateria. Pierwszy raz zdarzyło się to dopiero w czasie trwającej pandemii. Telefonicznych rozmów były dziesiątki. Czasem ja dzwoniłam do innych, częściej inni dzwonili do mnie. Rozmawiałam głównie z osobami chorymi i starszymi. Opowiadali mi o swoich sprawach, dzielili się swoimi tęsknotami, czasem żalili się, złościli, a nawet rzucali słuchawką.
Przypominam sobie panią Jadwigę z Jastarni, która od kilku lat nie wychodzi z domu z powodu choroby. Mówiła o swojej wielkiej tęsknocie za sakramentami i spotkaniem z kapłanem. Przypominam sobie pana Wiesława z Małopolski, który codziennie uczestniczył we Mszy świętej transmitowanej z krakowskich Łagiewnik i modlił się, by jego córka – pielęgniarka wracała z pracy zdrowa. Wspominam też pana Henryka ze Śląska, któremu z powodu pandemii przepadły wszystkie wizyty u lekarzy specjalistów, na które czekał od miesięcy. Pamiętam pana Edwarda, który po wielu latach milczenia postanowił odnowić telefoniczny kontakt z kilkoma znajomymi. Nie zapomnę również pani Wioletty, która dzięki kwarantannie zdała sobie sprawę, że jak najszybciej powinna pojednać się z Bogiem, bo nie spowiadała się od kilkunastu lat. Był też pan Zygmunt z Wejherowa, który po wielu latach ponownie przeczytał Trylogię Sienkiewicza i wrócił do gry w warcaby. Pamiętam panią Hannę z Bytomia opiekującą się chorym mężem, która nigdy na nic się nie skarżyła. Była też pani Maria, która codziennie zawoziła obiad chorej koleżance na drugi koniec miasta. No i pani Krystyna, która nie wiedzieć dlaczego, z osoby wciąż narzekającej i niezadowolonej ze wszystkiego, stała się nagle bardziej wyrozumiała i życzliwa.
Dobra i zła samotność
Te i inne rozmowy przekonały mnie, że w ludziach, niezależnie od ich wieku czy stanu zdrowia, drzemie głębokie pragnienie bliskości. To dobra wiadomość. Ale dotarło do mnie również i to, że część z nas nie jest przygotowana na odosobnienie, na bycie jedynie z samym sobą. Od dziecka jesteśmy uczeni, że w różnych okresach naszego życia zawsze przebywamy z innymi: najpierw w rodzinie, grupie rówieśniczej, szkolnej, potem w sąsiedztwie czy w pracy. Równocześnie nikt nas nie uczy i nie przygotowuje na to, że w życiu zdarzają się momenty odosobnienia, wyciszenia i samotności, i że z nimi też trzeba sobie jakoś poradzić. One nie oznaczają od razu odchylenia od społecznej normy czy wprost patologii. Samotność nie jest przyjemnym doświadczeniem, to jasne, ale czasami każdy z nas zostaje sam i to nie jest żaden koniec świata. Potrzebujemy chwil samotności. Dzięki niej nabieramy dystansu do samych siebie oraz do tego, co jest treścią i sensem naszego życia na co dzień. Samotność choć nie kojarzy się najlepiej, nie zawsze jest zła, nie zawsze trzeba z nią walczyć i za wszelką cenę jej unikać.
W języku łacińskim jest piękny czasownik desero (opuszczać, porzucać), który w swoim rdzeniu wskazuje na czynność odchodzenia od tego, co w danej chwili przeszkadza w głębszym spotkaniu Boga i w zaglądaniu w głąb własnego serca. Od tego łacińskiego czasownika pochodzi polski czasownik „dezerterować”, który niestety kojarzy się nam negatywnie. Zwykliśmy bowiem uważać, że „dezerterować” znaczy uciekać w popłochu i tchórzliwie w obliczu trudnego wyzwania. Tymczasem w istocie „dezerterować” oznacza „odchodzić na bok, osobno”, by spotkać się z Bogiem i wyraźniej usłyszeć głos własnego serca, do którego On przemawia.
Myślę, że czas większego niż zwykle odosobnienia spowodowanego sytuacją epidemiczną, może stać się okazją do przeżycia chwil samotności w twórczy sposób. Możemy próbować „odchodzić na bok” od tego, co w normalnych warunkach nadmiernie zaprząta naszą uwagę i czas. Możemy próbować koncentrować się nie tylko na własnych problemach i potrzebach, ale dostrzegać również pragnienia i trudną sytuację innych osób.
Z wielu rozmów telefonicznych, w serce zapadł mi szczególnie kontakt z panią Rozalią. Pani Rozalia od kilku lat choruje na nowotwór kości. Bywają chwile, że bardzo cierpi. Kiedy w naszym kraju ogłoszono stan epidemii, postanowiła, że spróbuje pomóc innym w przeżyciu tego trudnego czasu. Opowiadała mi, że w ciągu trzech miesięcy (od połowy marca do połowy czerwca) wykonała blisko sto telefonów do osób, które miała zapisane w swoim notesie. Codziennie dzwoniła do jednej wybranej osoby tylko po to, aby ją pozdrowić, zapytać o samopoczucie i – co najważniejsze – zapewnić o tym, że za tę konkretną osobę danego dnia modli się i ofiaruje swoje trudności. Oto miłość w czystej postaci. Dyskretna, a jednocześnie bardzo konkretna. Pani Rozalia z powodu swojej choroby, nie miała możliwości, by pomóc komuś w sposób widoczny na zewnątrz. Nie była w stanie zrobić komuś zakupów albo ugotować dla kogoś obiadu. Ale miała otwarte serce, w którym wiele osób w tym trudnym czasie znalazło bezpieczną przystań. Była to przystań modlitwy, pamięci, ofiary cierpienia.
Jak później opowiadała, reakcje na jej telefony były różne. Jedni się dziwili, inni nie dowierzali, jeszcze inni bez słowa odkładali słuchawkę, myśląc, że to pomyłka. Ona jednak bez względu na wszystko, wiernie dzień po dniu realizowała swój plan pomocy. Ktoś zapyta: cóż to jest wobec rozmiarów epidemii i wielkich potrzeb milionów ludzi? A ja odpowiem, że pani Rozalia ofiarowała innym swój największy skarb. Nie dała im tylko jakiejś drobnej cząstki siebie. Dała wszystko, co miała – czas, uwagę, modlitwę.
Kluczem jest serce
Epidemiczne odosobnienie uświadomiło mi, że w dzisiejszym świecie coraz częściej mamy do czynienia z wydmuszkowym wyobrażeniem wspólnoty i bycia razem. Mylimy kontakty z relacjami. Współcześnie pojęcie „kontaktu” jest traktowane na równi z pojęciem „relacji”. Tymczasem kontakt to tylko styczność, zaś relacja to budowanie więzi. Można przecież mieć z kimś głęboką relację, wręcz zażyłość, mając sporadyczny albo tylko okazjonalny kontakt. Z drugiej strony można tkwić w bardzo płytkiej relacji z kimś, z kim kontaktujemy się często, nawet codziennie.
Rodzi się więc pytanie, czy dopiero pandemia koronawirusa spowodowała, że zaczęliśmy odczuwać samotność, czy może już wcześniej żyliśmy razem, a jednak osobno? Odpowiedzi każdy musi poszukać we własnym sercu. Bo tak, właśnie ono – serce – jest kluczem do całego czasu pandemii.
Osobiście nie wierzę w to, że kiedy przez koronawirusa świat wstrzymał oddech, jednocześnie zatrzymała się zdolność czynienia dobra i okazywania sobie miłości. Wprost przeciwnie! Myślę, że dzięki pandemii w wielu z nas dokonała się przyspieszona przemiana serca kamiennego w serce z ciała. Coraz lepiej zaczęliśmy rozumieć, że potrzebujemy głębokich relacji, a nie tylko powierzchownych kontaktów. Coraz wyraźniej zaczęło do nas docierać, że pokonać samotność znaczy znaleźć miejsce w sercu drugiego człowieka. Niech więc żadne serce już nigdy nie kamienieje, tylko staje się coraz bardziej sercem z ciała.
Zobacz całą zawartość numeru ►