Miłość w kolorze blue

Najpierw jedziemy na rezonans, potem czekamy. W końcu przychodzi lekarka. Mówić? – pyta. Mówić – odpowiadam. Pani Mama ma raka mózgu – krótko i węzłowato. Czy jest złośliwy? – pytam bez sensu. Każdy rak jest złośliwy – odpowiada pani doktor.

2022-02-03

Doskonale pamiętam czas, kiedy moja Mama była jeszcze w pełni sił. Cóż Ona miała za energię! Żyła w ciągłym ruchu, a nogami przebierała nawet podczas snu. Nigdy nie umiałam za Nią nadążyć. Ani fizycznie, ani mentalnie. Przy Niej byłam spokojna, że wszystko jest jak należy. Wystarczyło mi, że Ona wie. Poza tym świat mógł nie istnieć. Była wymagająca. Bardzo. Przede wszystkim dla siebie. Uważała, że szkoda czasu na narzekanie i błahostki. Ceniła konkrety. W wielu rzeczach była dobra. Zawsze poukładana, pedantyczna, wszystko „pod sznurek”. Tytan pracy. Przy tym skromna i pokorna wobec życia. Z łatwością ogarniała trudny świat. Mnóstwo zajęć, mało snu, morze radości, ocean uśmiechu. Moja Mama.

20 listopada 2008 r., czwartek

Końcówka roku. Z tego czasu pamiętam wiele złych chwil. Takich chwil, które są zatrzymaniem w czarnym kadrze i wejściem na powrót na lodowatą drogę, gdzie niczego się nie czuje. Taki trochę niebyt. Jakbym coś przeczuwała. Mama trafia do szpitala. Powód: powikłania około cukrzycowe. Myślę sobie: „damy radę”.

3 grudnia 2008 r., środa

Kroplówki, cewniki, tabletki, maści, opatrunki. Do tego moc czułości, przytulania, głaskania i tyle uśmiechu na ile nas tylko stać. Powrót Mamy do domu – daliśmy radę. Teraz będzie już tylko lepiej.

24 grudnia 2008 r., środa

Idą święta. Niestety lepiej nie jest. Mama nie ma siły na nic. Ja razem z Nią. Kumulacja złych chwil jest nieznośna. Obawy wyłażą ze mnie na różne sposoby, a ja nic nie mogę zrobić. Przegrywam z lękiem na całej linii.

1 stycznia 2009 r., środa

Nowy Rok. Postanawiam, że będę miała czas na rzeczy ważne. A najważniejsza jest Mama. Wszystkie swoje sprawy odkładam więc na bok: spotkania, plany, książki, odpoczynek. Śpię po trzy godziny na dobę, czasem krócej. Zaczynam postrzegać życie jako coś, o co trzeba walczyć. Odkrywam, że jak coś jest wywalczone – staje się cenniejsze.

20 stycznia 2009 r., poniedziałek

Karnawał w pełni. Mama w łóżku wygląda jak królowa balu. Ma koszulę nocną w ulubionym niebieskim kolorze. Z płyty każe sobie puszczać „California blue” Roya Orbisona. Uśmiecha się tak, jakby wiedziała coś o czym ja jeszcze nie wiem. Czułościom nie ma końca. Dzisiaj wszystko jest niebieskie. Oprócz nieba nade mną.

25 stycznia 2009 r., sobota

Jest źle. Mama nie zawsze wie, że ja to ja. W przebłyskach pamięci woła mnie w nocy po imieniu. Natychmiast staję na równe nogi. Dla Niej jestem gotowa na wszystko. Zdobywam się nawet na heroiczną wiarę w lepsze dni. Próbuję przekonać samą siebie, że jeszcze nie jest za późno, by uciec przed linczem codzienności.

2 lutego 2009 r., poniedziałek

Zima nie odpuszcza. Złe dni również. Zawozimy Mamę do Kliniki Neurologii. Jest bardzo słaba ale wciąż pogodna. Prosi żeby przynieść Jej niebieski ręcznik i sok marchewkowy. Najpierw jedziemy na rezonans, potem czekamy. W końcu przychodzi lekarka. Mówić? – pyta. Mówić – odpowiadam. Pani Mama ma raka mózgu – krótko i węzłowato. Czy jest złośliwy? – pytam bez sensu. Każdy rak jest złośliwy – odpowiada pani doktor.

6 lutego 2009 r., piątek

No to podniosłam się z desek po nokaucie. Teraz próbuję ogarnąć wrogi świat. Idzie mi średnio. Woń środków dezynfekujących sprawia, że ilekroć wchodzę na szpitalny oddział, zbiera mnie na wymioty. Obiecuję sobie, że Mama będzie pachnąca. Dotrzymuję obietnicy. Mama pachnie pięknie. Jaśminem i nasturcją.

10 lutego 2009 r., wtorek

Mama przestała jeść. Jakby mało było nieszczęść. Podłączają Jej sondę pokarmową. To niesamowite, jak łatwo można oszukać organizm. Oprócz sondy pokarmowej jest jeszcze monitoring serca. Dziwnie się czuję wiedząc, że Mamy pilnują maszyny. Siedzę więc przy Niej wiele godzin i odmawiam kilometry różańca.

12 lutego 2009 r., czwartek

Dociera do mnie, że moja Mama jest piękna. Mimo pomarszczonych powiek, spierzchniętych ust, przerzedzonych rzęs, policzków pokrytych rzeką naczyń krwionośnych, wychudzonego nosa i skorodowanych dłoni. Bella donna.

13 lutego 2009 r., piątek

Mama próbuje ukryć, że ta potworna rura w gardle Jej przeszkadza. Ani słowa skargi. Ani słowa wyrzutu. Zawsze widziałam w ludziach to, co chcieli ukryć. Dziś wiem, że ta umiejętność rzadko przynosi coś dobrego.

14 lutego 2009 r., sobota

Śpię. W miarę spokojny sen. Najwyżej dwa razy budzę się w niepokoju – po drugiej i około piątej. Tak sobie myślę, budząc się w ciemnej ciszy, że zbliża się czas ostateczny. Mamo kochana, w moich snach zawsze niebieska, wytrzymaj jeszcze trochę!

15 lutego 2009 r., niedziela

Mama uciekła w świętość. Samotnie. Nie zdążyłam na czas. Życie znowu zdołało mnie przechytrzyć i decydującą rozgrywkę przegrałam do zera. Jakby nie można było trochę delikatniej. Jakby nie można było stopniowo odcinać kuponów pomyślności. Zły czas zaaplikowano w dawce niemalże śmiertelnej. Na szczęście Bóg wie lepiej. Na szczęście Jego łaska wciąż mnie dosięga. Dzięki tej łasce wierzę Mu nawet wtedy, gdy staję wobec potężnych znaków zapytania. Wciąż sobie powtarzam: „jeszcze będzie dobrze, cierpliwości”.

18 lutego 2009 r., środa

Pogrzeb był piękny. Jak Ona. Morze głów, morze kwiatów, morze dobroci. Wizyta w krainie bólu. Gdy po takiej wyprawie widzę uśmiechnięte oczy ludzi, przypominam sobie, że powrót do odczuwania jest banalnie prosty. Na nowo wiem, że uczucia i nadzieja odrastają jak stracony jaszczurczy ogon. Wystarczy poczekać.

 

To moje bliskie spotkanie z nowotworem miało miejsce 13 lat temu. I chociaż kiedyś poukładałam sobie w głowie różne teoretyczne kwestie związane z chorobą nowotworową, przeczytałam na ten temat kilka mądrych książek, wysłuchałam paru pouczających wykładów, przyszedł taki czas, kiedy nowotwór przeczołgał mnie, jak nic na świecie. Zmiażdżył moje poczucie bezpieczeństwa, moje pewne jutro, moją nadzieję i radość. Byłam jeńcem w obozie wroga. Ów wróg pastwił się nade mną, zaciskając na mojej szyi obręcz dławiącego lęku. Był bezlitosny i raczej się nie cackał. Był zdecydowanie górą.

Nie, to nie ja byłam chora. Zachorowała moja Mama. Osoba mi najbliższa. Miała jedną z najbardziej paskudnych odmian raka mózgu. Guz. Nieoperacyjny, naciekający, śmiertelny. Kiedy moja Mama umarła, w pewnym stopniu zrozumiałam, co to znaczy, że kończy się świat. W jednej chwili dotarło do mnie, że czasem złe rzeczy przytrafiają się wspaniałym ludziom. Wtedy poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał ze mnie kawał serca i rzucił go na pożarcie psom. Psy lęku, smutku, złości i niezrozumienia krążyły wokół mnie jeszcze jakiś czas. Potem odkryłam, że z bestią nie trzeba walczyć, ale ją oswoić.

Z bestią lęku pomógł mi oswoić się pewien mądry ksiądz, który w dniu śmierci mojej Mamy zadzwonił, by z troską i czułością złożyć mi kondolencje. Powiedział wówczas słowa, których nie zapomnę do końca życia: „Pan Bóg zabrał twoją mamę do Siebie w momencie, w którym już nie mogła być lepsza. Zabrał ją do Siebie w chwili, w której najbardziej była gotowa na świętość”. Kiedy usłyszałam te słowa w słuchawce – wrócił spokój. Momentalnie. Wiedziałam, że ten ksiądz mówi prawdę.

Ciąg dalszy tej historii noszę w swoim sercu. Rana utraty jest już porządnie zasklepiona, choć bywają momenty, że otwiera się i płonie żywym ogniem bólu. Może dzięki temu, że kiedyś nowotwór wszedł także w przestrzeń mojego życia, dzisiaj potrafię sobie wyobrazić, że wciąż istnieją ludzie, którzy przeżywają niewyobrażalną walkę ze strachem i samotnością. Na szczęście istnieją także tacy ludzie, którzy tym wystraszonym i osamotnionym w chorobie, starają się pomagać.

Obchodzony dzisiaj Światowy Dzień Walki z Rakiem jest okazją, by chorzy i ich opiekunowie na nowo zawiązali koalicję przeciw natarciu wroga. Czasem ów wróg – nowotwór – druzgocze człowieka i odbiera mu życie. To jednak nie przeszkadza zostać zwycięzcą w tej walce. Bardzo wielu chorych pokazuje historią swojego życia, że choć śmiertelna choroba pokonuje ich ciało – nie jest jednak w stanie pokonać w nich woli życia, zdolności kochania oraz tego wszystkiego, co w nich najbardziej szlachetne i dobre.

I myślę, że temu właśnie ma służyć Światowy Dzień Walki z Rakiem. Ma służyć skupieniu się na chorych, a nie na samej chorobie. Ma służyć chwaleniu życia, a nie śmierci. Ma być celebrowaniem solidarnej więzi z cierpiącymi, a nie dopatrywaniem się luk w systemie opieki zdrowotnej. Od biadolenia nikomu ani zdrowia ani nadziei nie przybędzie. Natomiast gesty miłości czynione wobec chorych i ich rodzin, z pewnością będą dla nich źródłem otuchy i przekonania, że mimo choroby wciąż są ważni, a nawet ważniejsi.

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Polecane, Nasze propozycje

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024