Po prostu trzeba chcieć

Rozmowa z Lucyną i Stanisławem Mastalerzami, członkami Odnowy w Duchu Świętym i Apostolstwa Chorych.

zdjęcie: archiwum prywatne

2022-08-09

Redakcja: – Od wielu lat służycie Kościołowi, angażując się w różne wspólnoty i inicjatywy duszpasterskie. Pierwszą wspólnotą Waszego wzrastania była i nadal jest Odnowa w Duchu Świętym. Opowiedzcie o Waszych początkach w tej wspólnocie.

Lucyna Mastalerz (LM): – Wszystko zaczęło się, gdy do naszej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Katowicach-Murckach jako proboszcz przyszedł ks. Tadeusz Skrzypczyk. Był on wtedy moderatorem Odnowy w Duchu Świętym na terenie archidiecezji katowickiej. Zaprosił nas, abyśmy dołączyli do wspólnoty Odnowy, która zawiązała się w parafii. Nie od razu jednak zdecydowaliśmy się na ten krok. Dopiero po jakimś czasie poszłam na spotkanie grupy. Chociaż początkowo czułam się w niej trochę nieswojo, ostatecznie postanowiłam zostać na stałe. Było we mnie pragnienie głębszej modlitwy, chciałam też doświadczyć żywego Kościoła. W grupie przyjęto mnie bardzo życzliwie i zapragnęłam, aby także mój mąż do nas dołączył. Gdy tak się stało, stopniowo zaczęliśmy wchodzić w rytm wspólnotowej modlitwy i spotkań. Przeżyliśmy Seminarium Odnowy w Duchu Świętym i wylanie Ducha Świętego. Mogę powiedzieć, że od tego czasu, czyli od 1998 r., nasze życie duchowe zmieniło się o 180 stopni.

Stanisław Mastalerz (SM): – Odkąd dołączyłem do Odnowy, bardzo poważnie traktuję swoją przynależność do tej grupy. Duch Święty zagościł we mnie na dobre, wlewając w moje serce wielką radość. We wspólnocie poczułem, jakbym na nowo zapłonął miłością do Boga i ludzi. Dzisiaj, po wielu latach trwania we wspólnocie, wciąż jest we mnie pragnienie służby w Kościele. Robię to, na ile potrafię i na ile pozwalają mi siły.

– Inną ważną formą zaangażowania w życie Kościoła było dla Pana podjęcie posługi nadzwyczajnego szafarza Komunii Świętej.

SM: – Ksiądz proboszcz zaproponował mi, abym przeszedł przygotowania do posługi szafarza. Muszę przyznać, że miałem duże wątpliwości, czy się do tego nadaję i czy jestem godzien pełnić taką funkcję. Uważałem, że nie zasłużyłem sobie na takie wyróżnienie i że inni bardziej się do tego nadają niż ja. Po roku wahań i wewnętrznej walki postanowiłem podjąć się tego zadania. W podjęciu tej decyzji pomogła mi rozmowa z księdzem proboszczem, który powiedział mi, że  nie powinienem odmawiać Panu Bogu.

– Posługa nadzwyczajnego szafarza Komunii Świętej wprowadziła Pana w świat ludzi chorych?

SM: – Tak, wtedy zaczęła się moja przygoda z chorymi, bo oprócz rozdzielania Komunii Świętej podczas Mszy, moim najważniejszym zadaniem było zanoszenie Pana Jezusa Eucharystycznego osobom cierpiącym przebywającym w domu lub szpitalu. Wtedy zobaczyłem z bliska ogrom ludzkiego cierpienia, nierzadko samotności i wielkiej tęsknoty za Bogiem. Dopiero wówczas tak naprawdę dotarło do mnie, że do służby chorym potrzeba wielu rąk – tych kapłańskich i nie tylko. Bardzo sobie cenię posługę chorym, choć wiąże się ona z wielką odpowiedzialnością. Kiedyś, przed laty, zapragnąłem tym ludziom służyć i to pragnienie ani trochę we mnie nie ostygło. Do dzisiaj staram się ewangelizować wśród nich, przez co stają mi się wyjątkowo bliscy.

– Przestrzeń cierpienia i choroby była Wam już jednak znana z własnego, rodzinnego doświadczenia, bo Wasz pierworodny syn, Mariusz, przez lata ciężko chorował.

LM: – Mariusz zachorował w wieku 11 lat. Z upływem czasu jego stan się pogarszał, pojawiały się kolejne dolegliwości. Ostatecznie nasz syn stracił wzrok, miał amputowaną nogę, był dializowany, bo także jego nerki odmówiły posłuszeństwa. Najtrudniejszym czasem było pięć ostatnich lat jego życia. Gdybyśmy nie byli wówczas blisko Boga i nie mielibyśmy wokół siebie wspaniałych ludzi, być może nie potrafilibyśmy przeżyć tego czasu tak, jak to zrobiliśmy. Po ludzku było to nie do udźwignięcia. Zawsze powtarzam jednak, że mimo wielu trudności, choroba i śmierć naszego syna były dla nas najpiękniejszymi rekolekcjami. Doświadczyliśmy cierpienia, ale także radości, poczucia wzajemnej bliskości, pokoju serca. Mariusz był bardzo pogodny w swojej chorobie, nigdy nie narzekał. Wspomniany ks. Tadeusz mobilizował zarówno Mariusza jak i nas, abyśmy swoje cierpienia i trudności ofiarowali Panu Bogu w różnych intencjach. Był to dla nas prawdziwy czas łaski, nasze wspólne kroczenie drogą krzyżową z Panem Jezusem.

SM: – Końcowe miesiące i lata choroby Mariusza przeżyłem bardzo boleśnie. Nie umiałem się pogodzić z tym, że Mariusz musi odejść. Modliłem się nawet, żeby Pan Bóg ulżył Mariuszowi, a tego cierpienia dodał mnie. Pewien mądry kapłan poradził mi, żeby wszelkie decyzje zostawić Panu Bogu, bo On najlepiej wie, co robi. Wtedy pogodziłem się z chorobą i śmiercią syna. Te trudne doświadczenia stały się dla mnie impulsem do większego zaangażowania się w służbę w Kościele.

– Pan Bóg nie zostawił Was w trudnym doświadczeniu straty i żałoby.

LM: – To prawda. Mariusz zmarł w marcu, a od września tego samego roku ksiądz proboszcz zaangażował nas do nowego zadania – dał nam pod opiekę czterdziestu młodych ludzi, których mieliśmy przygotować do przyjęcia sakramentu bierzmowania. Można więc powiedzieć, że straciliśmy wówczas jedno dziecko, a zyskaliśmy czterdziestkę. Odczytaliśmy to wydarzenie jako znak Bożej miłości i troski o nas. Od tego momentu prowadziliśmy grupy bierzmowańców przez 13 lat.

SM: – Jestem pewien, że ta młodzież, którą dostaliśmy wówczas pod swoje skrzydła w jakimś sensie nas uratowała. Dzięki niej nie skupialiśmy się na rozpamiętywaniu śmierci i własnym bólu, ale otrzymaliśmy możliwość zrealizowania się w nowym dziele. Na tamten czas było nam to bardzo potrzebne. Zaczęliśmy z nadzieją patrzeć w przyszłość. A co do samej młodzieży, trzeba powiedzieć, że po ludzku w większości był to tzw. margines. Miałem w grupie samych chłopców – niektórych zdemoralizowanych. Nie było łatwo – przyznaję, ale kiedy okazało się im zainteresowanie i serce, oni odwdzięczali się zaufaniem i szczerością. Zżyliśmy się ze sobą do tego stopnia, że z niektórymi osobami z tej grupy mam kontakt do dzisiaj.

– Wśród wielu form Waszego zaangażowania w Kościele, na pewnym etapie życia zetknęliście się także ze wspólnotą Apostolstwa Chorych, której do dzisiaj służycie z oddaniem.

LM: – Wspólnotę i duchowość Apostolstwa Chorych poznaliśmy, gdy w naszej parafii jako rezydent zamieszkał ks. Wojciech Bartoszek. Przez jakiś czas był on opiekunem grupy Odnowy w Duchu Świętym. Ksiądz Wojciech nie tylko się z nami modlił, ale również zachęcał nas do tego, abyśmy jako grupa charyzmatyczna otworzyli się na potrzeby parafii, a konkretnie na posługę chorym. Muszę przyznać, że początkowo nie widziałam się w takiej roli i uważałam, że Odnowa w Duchu Świętym raczej niewiele ma wspólnego z chorymi. Dzisiaj widzę, jak bardzo się wtedy pomyliłam. Z czasem odkryłam, że Odnowa to nie tylko modlitwa i uwielbienie Pana Boga, ale także konkretna służba i czyn. Pamiętam, że rozeznałam tę prawdę na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. Pan Jezus dał mi wtedy pragnienie posługi w środowisku osób cierpiących i głębokie przekonanie, że można Go uwielbiać nie tylko na modlitwie, ale także poprzez konkretne czyny miłości.

SM: – Mnie osoby chore były bliższe z racji mojej posługi szafarza. Dzięki niej zdążyłem trochę poznać ich problemy, potrzeby. Ale dopiero kiedy zetknąłem się ze wspólnotą Apostolstwa Chorych, na dobre przylgnąłem do osób cierpiących, potrzebujących, słabych. Poczułem, że wiele mnie z nimi łączy, że jestem jednym z nich.

– Ta Wasza miłość do chorych i troska o nich przybrały bardzo konkretny kształt. W swoim środowisku – w parafii i sąsiedztwie – staliście się prawdziwymi apostołami. Dzięki Waszemu świadectwu wiele osób poznało wspólnotę Apostolstwa Chorych.

LM: – Murckowska społeczność to jedna wielka rodzina. Tutaj prawie wszyscy się znają, a nawet przyjaźnią. Żyjemy w zgodzie i wzajemnej trosce o siebie. Cieszy nas to tym bardziej, że tak bliskie relacje w sąsiedztwie i całej dzielnicy nie są dzisiaj czymś powszechnym. O wiele częściej można spotkać się – zwłaszcza w większych miastach – z izolacją i samotnością. W naszym środowisku na szczęście jest inaczej. To wszystko sprzyja bliskim i częstym kontaktom między ludźmi. Staramy się więc te dobre kontakty wykorzystywać również w celach ewangelizacyjnych. Gdzie tylko możemy, opowiadamy o Apostolstwie Chorych, o rekolekcjach, pielgrzymkach, Dniach Chorego lub innych wydarzeniach, zachęcając ludzi do udziału.

SM: – Apostołujemy wszędzie tam, gdzie akurat jesteśmy: w kościele, wśród sąsiadów, na ulicy. Rzadko się zdarza, aby ktoś nas zlekceważył. Katowice-Murcki to dobry teren  pod wszelkie działania apostolskie, bo żyją tutaj ludzie głębokiej wiary.

– W tych działaniach apostolskich, które podejmujecie, z pewnością pomaga Wam również autorytet i szacunek, jakimi cieszycie się wśród sąsiadów i parafian.

SM: – Na pewno tak. Nie będę ukrywał, że ludzie nas szanują i w jakiś sposób liczą się z naszym zdaniem. Oboje z żoną przez wiele lat pracowaliśmy na kopalni i zawsze staraliśmy się odnosić do innych z kulturą i szacunkiem, nie wywyższając się. To teraz procentuje. Nasi sąsiedzi i parafianie wiedzą, że bardzo ich cenimy i troszczymy się o nich. Jeżeli cokolwiek im proponujemy i do czegoś zachęcamy, to dlatego, że leży nam na sercu ich dobro, także to duchowe.

– Odkąd Was znam, nie potrafię się nadziwić Waszą życiową energią. Macie już przecież swoje lata, dokuczają Wam rozmaite dolegliwości zdrowotne, przeżyliście wiele trudnych doświadczeń. Mimo to jesteście aktywni, zaangażowani w życie parafii i lokalnej społeczności i zawsze można na Was polegać. Istnieje jakaś recepta na takie przeżywanie codzienności?

SM: – Po prostu trzeba chcieć! Chcieć działać, ewangelizować, służyć, cieszyć się każdą chwilą. Kiedy człowiek podejmie decyzję, że chce zrobić coś dla Boga i ludzi, wtedy jest mu łatwiej pokonać piętrzące się przed nim trudności. Poza tym to nie jest tak, że tylko my coś dajemy innym. Sami bardzo wiele otrzymujemy i jesteśmy za to wdzięczni. Wspólnota Apostolstwa Chorych, której jesteśmy członkami, daje nam bardzo dużo siły do walki z naszymi trudnościami, słabościami, dolegliwościami. Umacniają nas historie osób ze wspólnoty, często o tym słuchamy na rekolekcjach, w grupach dzielenia. Dopiero wtedy widzimy, że nie tylko my przeżywamy trudności, cierpienia. To daje nam poczucie solidarności, wspólnoty. Budujemy się wielką wiarą ludzi chorych, którzy się nie poddają, są pełni ufności mimo wielu życiowych trudów. Myślę, że wielu rzeczy nie byłoby nam dane przeżyć, gdyby nie Apostolstwo Chorych. Jestem pewna, że nie dalibyśmy rady przeżywać swojej codzienności w spokoju i radości, gdybyśmy nie byli blisko Boga. Przyjmuję swoje dolegliwości ze spokojem, cieszę się tym, co mam.

SM: – Ja również dziękuję Bogu za każdy dzień i na ile jeszcze mogę, z wdzięcznością służę innym. Panu Bogu zostawiam moje sprawy, On się nimi najlepiej zajmie.

– Wspólnota parafialna, sąsiedzka i Apostolstwo Chorych mogą Wam tylko dziękować. Wasze świadectwo prostego, ale głębokiego życia wiarą pociąga do Boga wielu ludzi. Nie ustawajcie, proszę, w tym zapale i służbie. Dziękuję Wam za rozmowę i każdą pomoc.


Zobacz całą zawartość numeru 

Jeśli chcesz już dzisiaj przeczytać wszystkie teksty Miesięcznika, zamów prenumeratę.

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2022nr08, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024