Dostałam drugie życie
O doświadczeniu choroby i niezwykłym znaczeniu obecności kapłana w szpitalu, rozmawiamy z Barbarą Bodorą, która ciężko przeszła chorobę Covid-19.
2022-09-07
Magdalena Markowicz: – Kiedy zachorowała Pani na Covid-19?
Barbara Bodora: – Wszystko zaczęło się około 28 lutego 2021 r. Początkowo miałam objawy zwykłego przeziębienia czy grypy – bóle mięśni, kaszel, osłabienie. Kaszel nie zawsze jest w moim przypadku jakimś sygnałem alarmowym, ponieważ borykam się z astmą i silną alergią. Zaniepokoiłam się, gdy zaczęłam mieć problemy z oddawaniem moczu. Moja siostra, która jest lekarzem, po kilku dniach monitorowania mojego stanu, skierowała mnie do szpitala. Udałam się do placówki w Tarnowskich Górach. Tam, już na wstępie zrobiono mi test na Covid-19, który okazał się pozytywny. Po dwóch dniach pobytu na oddziale mój stan zaczął się pogarszać. Pojawiły się problemy z odkrztuszaniem i złapaniem oddechu. Saturacja zaczęła spadać, a szpital, w którym przebywałam nie miał niezbędnego sprzętu do leczenia w takich przypadkach. Zostałam więc skierowana do szpitala tymczasowego w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach.
– Co Pani pamięta z pobytu w szpitalu tymczasowym?
– Gdy przewieziono mnie do Katowic, zapamiętałam jedynie jak wjeżdżałam na noszach po schodach. Później podobno przez jakiś czas rozmawiałam logicznie, ale zupełnie nie umiem sobie tego przypomnieć. Podłączono mnie do respiratora, pod którym leżałam około tygodnia. To wszystko wiem z opowieści i z karty wypisu, ponieważ byłam wtedy, rzecz jasna, nieprzytomna. Będąc w takim stanie, traci się poczucie czasu i rzeczywistości. Gdy wybudziłam się po odłączeniu od respiratora i odzyskałam świadomość, to pierwszymi słowami, które usłyszałam było: „Czy chce Pani przyjąć Komunię świętą?”. Zobaczyłam pochylonego nad sobą kapłana, ubranego oczywiście w kombinezon ochronny, który proponował mi sakrament. To spotkanie z księdzem i Chrystusem było dla mnie ważnym doświadczeniem. Wcześniej bowiem czułam, że wiara w moim życiu z upływem czasu staje się coraz mniej gorąca. Byłam jeszcze kilkakrotnie intubowana i podłączana do respiratora. Pamiętam jednak moment, kiedy odzyskałam przytomność, a nad moim łóżkiem stanęło trzech mężczyzn. Jeden z nich powiedział mi, że skoro Pan Bóg pozwolił mi się obudzić, to widocznie ma jeszcze dla mnie jakieś zadanie. Prawda jest taka, że niewielu osobom, które były w tak ciężkim stanie jak ja, udało się przeżyć i wyjść ze szpitala. Wiem, że wiele osób bagatelizowało chorobę wywoływaną przez koronawirusa. Ja jednak byłam świadkiem prawdziwego koszmaru, kiedy leżący obok mnie ludzie, nieraz po kilku dniach walki o życie, umierali. Nigdy nie przypuszczałam, że będę widziała tak wiele osób w agonii. To niesłychanie wpłynęło na moje życie. Muszę dodać, że w mojej rodzinie wiele osób umierało w domu, przy bliskich. Dzięki temu dobrze wiedziałam jak jest to ważne, aby w ostatnich chwilach życia mieć przy sobie rodzinę. Ogromnym dramatem było dla mnie patrzenie na ludzi, którzy umierali w samotności. To jedno z najtrudniejszych doświadczeń pandemii.
– Czy miała Pani w czasie pobytu w szpitalu tymczasowym jakikolwiek kontakt z bliskimi?
– Niestety nie. Na OIOM-ie nie można było korzystać z telefonów komórkowych. To zakłócało pracę elektroniki. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że to może nawet dobrze, ponieważ człowiek w tak ciężkim stanie nie myśli racjonalnie, nieraz ma różne przewidzenia, nie zawsze potrafi trzeźwo ocenić rzeczywistość. Ja sama, w czasie pobytu w szpitalu, miałam momenty, kiedy chciałam się wypisać na własne życzenie. Gdybym rzeczywiście tego dokonała, dzisiaj prawdopodobnie byśmy nie rozmawiały.
– Jak długo przebywała Pani w szpitalu?
– Licząc trzy tygodnie w szpitalu tymczasowym, późniejszy pobyt na oddziale płucnym w Tarnowskich Górach i sanatorium, to było to osiem tygodni. Moje leczenie być może byłoby krótsze, jednak po uporaniu się z Covid-19 dostałam sepsy. Na szczęście antybiotyki zadziałały.
– Jak teraz Pani wspomina czas choroby? Jak wpłynęła ona na Pani obecne życie?
– To był w moim życiu już drugi moment, kiedy w cudowny sposób dostałam szansę na dalsze życie. Dziękuję Bogu za to, że pomimo tak ciężkich przejść nadal mogę cieszyć się dziećmi, wnukami, pracą. Staram się być aktywna, nikomu nie odmawiam pomocy, doceniam każdą chwilę. Okres choroby był jednak bardzo ciężki i powrót do sprawności zajął mi dużo czasu. Po zwalczeniu Covid-19, nie potrafiłam w ogóle utrzymać się na nogach. Początki mojej rehabilitacji, to były próby przejścia dosłownie kilku kroków. Problemy z chodzeniem to nie wszystko. Miałam także niesprawne ręce. Nie umiałam sięgnąć nawet do twarzy. Mój organizm był tak osłabiony, że zaczęły mi garściami wypadać włosy. Okazało się także, że miałam niewielką zakrzepicę płucną. Na szczęście po roku nie ma po niej śladu. W sanatorium, w którym leżałam, pracowali moja siostra i szwagier. Dzięki temu, w tym ostatnim okresie dochodzenia do siebie, miałam kontakt z kimś bliskim. Obecnie poruszam się wspierając się na chodziku. Jest to spowodowane problemami z kolanem, które miałam już od dawna. Czasami, po większym wysiłku wspomagam się także tlenem. Miałam jednak wiele szczęścia i Pan Bóg obdarzył mnie wieloma łaskami.
– Jak ważna była dla Pani w szpitalu opieka duchowa kapelana?
– Było to dla mnie ogromne wsparcie. Wspominam dzień, kiedy ogarnął mnie wielki lęk. Ksiądz przyszedł wtedy rozdawać Komunię świętą. Prosiłam go żeby choć na chwilę został ze mną i porozmawiał. Ksiądz jednak musiał udać się z sakramentami do innych pacjentów. Obiecał jednak, że postara się do mnie zajrzeć później, tak też zrobił. Było to dla mnie niezwykle ważne. W chwilach, kiedy człowiek jest pozbawiony kontaktu z bliskimi, kiedy na każdym kroku spotyka się z samotnością i śmiercią, takie relacje są ogromnym wsparciem. Ksiądz podarował mi różaniec. Gdy tylko mogłam na głos odmawiałam Koronkę do Miłosierdzia Bożego, żeby ludzie, którzy byli w ciężkim stanie, mogli słyszeć słowa modlitwy. Chociaż tyle mogłam zrobić.
– Jak wspomina Pani opiekę personelu medycznego w szpitalu tymczasowym w Katowicach?
– Spotkałam się ze wspaniałymi ludźmi, którzy uratowali mi życie. Ich praca była ekstremalnie trudna. Codziennie przychodzili pomagać młodzi ratownicy medyczni. Podziwiałam ich postawę, zaangażowanie i to, że się nie bali. Byli ogromnym wsparciem dla pielęgniarek. Gdy prosiłam o pomoc, o podanie czegoś do picia czy jedzenia, zawsze ją otrzymałam. Personel był pełen szacunku dla chorych i mimo tak wielu obowiązków, zawsze starał się obdarzać dobrym słowem i uśmiechem. Reakcje ciężko chorych są różne, człowiek walcząc o życie nie zawsze jest kulturalny i grzeczny. Nigdy nie widziałam jednak, żeby medycy zachowywali się w niemiły sposób. Byłam zbudowana ich postawą. A praca personelu była przecież niezwykle trudna. Opieka nad osobami w takim stanie polegała nie tylko na podaniu odpowiednich lekarstw, ale także na umyciu, przebraniu, pielęgnacji we wszystkich aspektach funkcjonowania. Po tym doświadczeniu dziękuję Bogu za łaskę zdrowia i za to, że mogę normalnie funkcjonować. Takie przejścia sprawiają, że docenia się każdą chwilę. Przypominając sobie mój stan sprzed roku, trudno jest mi uwierzyć, że żyję i jestem sprawna. Tak wielu ludziom przecież się nie udało.
– Bardzo dziękuję Pani za podzielenie się z nami swoją historią.
Jeśli chcesz już dzisiaj przeczytać wszystkie teksty Miesięcznika, zamów prenumeratę.