Bóg lubi robić niespodzianki
O codziennym życiu z nieuleczalną chorobą, wierze, która pomaga pokonać wszelkie przeciwności oraz wdzięczności za każdy dzień życia opowiada Magdalena Buczek.
2023-07-04
Magdalena Markowicz: – Cierpi Pani na wrodzoną łamliwość kości. Na czym polega ta choroba? Z jakimi dolegliwościami się Pani zmaga?
Magdalena Buczek: – Jest to genetyczna choroba, z którą zmagam się od samego początku mojego życia. Jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje się ona kruchością i łamliwością kości. Pierwsze złamania miały miejsce miesiąc po urodzeniu. Najpierw łamały się moje ręce, później także nogi. W ciągu mojego życia miałam ponad 30 takich poważnych złamań, ponadto wiele mniejszych pęknięć. Nawet zwykły kaszel niejednokrotnie prowadzi u mnie do pęknięć żeber. Moje ostatnie złamanie z przemieszczeniem miało miejsce w 2004 roku, od tego czasu szczęśliwie takie zdarzenie nie powtórzyło się. Mam nadzieję, że moje kości się wzmocniły i tak już zostanie.
Złamania to nie jedyna dolegliwość, która towarzyszy chorobie. Moje kości są bardzo elastyczne, co doprowadza do znacznych deformacji. Cały układ kostny nie rozwinął się w sposób prawidłowy, przez co jestem osobą bardzo niskiego wzrostu. Narządy wewnętrzne są jednak normalnego rozmiaru, jak u każdego dorosłego człowieka. To sprawia, że mają one niezwykle małą przestrzeń, co w bardzo negatywny sposób wpływa na ich funkcjonowanie. Mam problemy z oddychaniem i dotlenieniem organizmu. Od dziecka borykam się z częstymi zapaleniami płuc. 14 lat temu trafiłam z tego powodu na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Miałam powikłania po przebytej infekcji, doszło do obrzęku płuc i serca. Byłam wtedy nieprzytomna, przebywałam pod respiratorem w stanie śpiączki farmakologicznej, lekarze nie dawali mi żadnych szans na przeżycie. Na OIOM-ie spędziłam 41 dni. Jestem pewna, że mój powrót do zdrowia jest wielkim i niesamowitym cudem Pana Boga. Lekarze byli zadziwieni tym, że mimo tak ciężkiego stanu wyszłam z tej choroby i nadal żyję.
Jeśli chodzi o trudne momenty w moim życiu, to na pewno mogę do nich zaliczyć okres w dzieciństwie, kiedy moje kości po złamaniach w zasadzie przestały się zrastać. Mogłam wtedy miesiącami nosić gips, a mimo to nie było poprawy. Wtedy jedyną możliwością leczenia i szansą na wzmocnienie moich kości, było operacyjne wstawienie drutów. Jedną z takich operacji miałam w szpitalu w Krakowie-Prokocimiu, a drugą w Chicago.
– Jak radzi sobie Pani z chorobą na co dzień?
– Dużą pomocą, bez której nie mogłabym funkcjonować, jest zaangażowanie mojej mamy oraz innych bliskich mi osób. Nigdy nie miałam problemu z akceptacją mojej sytuacji, zawsze byłam wdzięczna Bogu za dar bycia na ziemi. Od czasu mojego pobytu na OIOM-ie mam świadomość, że Jezus dał mi nowe życie i uczynił to, co dla ludzi było niemożliwe. Codzienną siłę daje mi wiara, modlitwa, uczestniczenie we Mszy świętej. Od trzeciego roku życia odmawiam różaniec. Przez tę modlitwę staram się łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Jezusa, ofiarując je w różnych intencjach. Tak było od mojego wczesnego dzieciństwa.
– Jak wyglądało Pani dzieciństwo obarczone doświadczeniem choroby?
– Częste złamania i inne dolegliwości towarzyszące mojej chorobie sprawiły, że nie mogłam wieść życia takiego, jak moi rówieśnicy. Nie chodziłam do szkoły, miałam nauczanie indywidualne. Moje koleżanki i koledzy jednak przychodzili do mnie w odwiedziny na wspólną zabawę, ale także na modlitwę. Dzięki temu, podczas wakacji 1997 r., kiedy miałam 9 lat, powstało Podwórkowe Koło Różańcowe Dzieci. Codziennie odmawialiśmy dziesiątkę różańca oraz Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Maryja miała swój plan w tym, aby to maleńkie koło, które początkowo liczyło czworo dzieci, rozrosło się do liczby ponad 150 tysięcy członków w 33 krajach świata.
– Mimo tak ciężkiej choroby jest Pani niezwykle aktywną osobą.
– Zgadza się. Prowadzę wspólnotę Podwórkowych Kół Różańcowych Dzieci, jeżdżę na rekolekcje, spotkania wspólnotowe, pielgrzymki. Skończyłam studia na kierunku dziennikarstwo na Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.
Kiedy trafiłam na OIOM i walczyłam o życie, byłam na drugim roku studiów. Pewnej nocy, podczas pobytu w szpitalu, doszło u mnie do bezdechu i byłam intubowana. Lekarze podjęli wtedy decyzję, że powinnam już zawsze w czasie snu być podłączona do respiratora. Był to dla mnie bardzo trudny moment, ponieważ zdałam sobie sprawę z tego, że moje dotychczasowe życie się zmieni i nie będę mogła robić tego, co do tej pory – nie będę mogła studiować, prowadzić Kół Różańcowych, podróżować. Było mi wtedy bardzo ciężko, ale powiedziałam Bogu, że przyjmuję tę sytuację i dziękuję Mu za to, czego już mogłam doświadczyć.
Mimo że nadal w nocy jestem podłączona do respiratora, to widzę, że jest mi to potrzebne i ułatwia mi życie. W tym czasie moje płuca bowiem odpoczywają, rozprężają się, nabieram sił na kolejny dzień, jestem lepiej dotleniona i dzięki temu lepiej funkcjonuję. Skończyły się także moje liczne infekcje. Od czasu, kiedy jestem pod respiratorem, miałam jedynie dwa zapalenia płuc, co w porównaniu z poprzednimi latami jest naprawdę dobrym wynikiem.
Jestem wdzięczna Bogu za każde doświadczenie, bo daje On siłę do przeżywania każdego dnia, ale także do tego, by mimo trudności i ograniczeń, które niesie choroba, spełniać swoje marzenia, realizować się, także w konkretnym zawodzie.
– Jaka jest rola bliskich w Pani życiu? Jak wyglądają Pani relacje z nimi?
– Najbliższą mi osobą jest moja mama, mój tata nie żyje już od 22 lat. Mam też starszą o 15 lat siostrę. To z mamą wyjeżdżam na spotkania, to mama mnie przenosi z samochodu do wózka. Z biegiem lat jej także ubywa sił i potrzebujemy pomocy innych osób. Największą barierą są schody, Pan Bóg zawsze jednak się o nas troszczy i stawia na naszej drodze życzliwych ludzi. Mamy grono przyjaciół, którzy są zaangażowani, wyjeżdżają z nami i służą pomocą. Są to osoby dobrze nam znane, mamy przy nich poczucie bezpieczeństwa, wiemy, że nas nie zawiodą.
Troski doświadczam także ze strony wspólnoty, do której należę, i w której razem z mamą się formujemy. Jest to Wspólnota i Szkoła Nowej Ewangelizacji Zacheusz w Katowicach-Panewnikach. Gdy moja mama zachorowała i musiała być w domu, to osoby ze wspólnoty przyjeżdżały po mnie, żebym mogła uczestniczyć w spotkaniach. Bardzo trudnym czasem był moment, kiedy moja mama miała operację i nie mogła mnie podnosić. Wtedy bardzo widoczne stało się, jak trudne logistycznie jest zabezpieczenie całej doby i zapewnienie mi ciągłej opieki. Okazało się, że mojej mamy nie zastąpi jedna osoba. To było ogromne wyzwanie, ale wspólnymi siłami poradziliśmy sobie.
Bóg o wszystko się zatroszczy. Czasami martwię się, że nie poradzimy sobie same z mamą, ale Bóg zawsze nam kogoś pośle. To niesamowite. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chce nam pomóc. Dzięki temu mamy poczucie bezpieczeństwa. Zdałyśmy sobie sprawę, że w pewnym momencie przestałyśmy być samowystarczalne i musiałyśmy nauczyć się prosić o pomoc. Ludzie są chętni i otwarci, czasami trzeba po prostu powiedzieć.
– Bez wiary byłoby chyba bardzo ciężko?
– Oczywiście, kiedy nie ma perspektywy i odniesienia do wiary, Boga i zbawienia, to cierpienie właściwie nie ma sensu. Jedynie kiedy mamy pewność, że Bóg wie lepiej i z każdego zła, cierpienia i choroby potrafi wyprowadzić dobro, jesteśmy w stanie żyć w zgodzie ze sobą na co dzień. Jezus nigdy nie zostawi nas samych ze swoimi dolegliwościami, jest zawsze z nami. Dzięki Jego łasce jesteśmy w stanie przejść nawet najtrudniejszą sytuację. Doświadczam tego każdego dnia. Zawsze, kiedy przychodzi jakiś trud, chwytam się mocno Bożego słowa i obietnicy, którą Bóg w nim daje, przypominam sobie, że Jezus zawsze się o mnie troszczy. Skoro przeprowadził mnie do tej pory przez tyle różnych sytuacji i trudnych momentów, to znaczy, że z tej sytuacji także znajdzie wyjście. Trzeba zaufać i dać się poprowadzić.
– Pewnie bywają chwile zwątpienia? Jak sobie wtedy radzić?
– Trudne momenty, chwile smutku przychodzą, to naturalne. Mam na to jednak receptę. Przypominam sobie właśnie o dobroci Boga, o Jego działaniu, staram się być wdzięczna. Oczywiście łatwiej jest się skupiać na tym, czego nie mam, na narzekaniu, na problemach i codziennych troskach. Wiem jednak, że to nie jest dobra droga. Staram się wybierać wdzięczność, dziękować Bogu za to, co mi daje – za miłość, dobroć, obecność, której doświadczam. Próbuję uwielbiać Go, także w tym smutku i cierpieniu. To oczywiście nie jest łatwe i wymaga wysiłku. Trzeba w tej całej ciemności umieć dostrzegać dobre momenty, które sprawiają nam choć odrobinę radości. Wdzięczność otwiera serce. Dobro nie dzieje się przypadkiem, to Jego działanie, Jego łaska i miłość – taka niespodzianka od Pana Boga. Bo Bóg lubi robić niespodzianki i nas zaskakiwać. Tylko czy my to potrafimy dostrzec? On naprawdę jest i działa w naszym życiu.
– Dziękuję za rozmowę i krzepiące słowa.
– Dziękuję.
Zobacz całą zawartość numeru ►