Mocni w niemocy
Pan Sławomir mieszkający w województwie opolskim, mimo wypadku nie stracił pogody ducha i każdego dnia stara się cieszyć życiem. Mówi o sobie, że jest „mocny w niemocy".
2024-01-03
Redakcja: – Jak doszło do tego, że jest Pan osobą niepełnosprawną?
Pan Sławomir: – W noc sylwestrową 2011/2012 roku razem z żoną wracaliśmy z zabawy u znajomych. Będąc już blisko domu, usłyszałem nagle jakieś krzyki dochodzące z oddali. Nie wiedziałem skąd dokładnie pochodzą, ale niesiony instynktem, pobiegłem w ich kierunku. Ponieważ mieszkam blisko małego stawu otoczonego lasem, pomyślałem, że coś złego mogło stać się nad wodą. Przeczucie mnie nie myliło. W wodzie znajdowała się młoda kobieta, a na brzegu stało kilka osób. Kobieta krzyczała, szamocząc się w wodzie. Zrozumiałem, że się topi, a żadna z osób na brzegu nie potrafi jej pomóc. Nie zastanawiając się ani chwili, wszedłem do wody, aby ją wyciągnąć. Na szczęście udało mi się w tych ciemnościach bezpiecznie wydostać ją na brzeg. Była przemarznięta i wystraszona, ale na szczęście nic poważnego jej nie dolegało. Ja natomiast, wychodząc z wody, już przy samym brzegu, nagle poczułem potworny ból pleców. Coś we mnie uderzyło z ogromną siłą. Ból był tak wielki, że z trudem łapałem powietrze. Wyczołgałem się jakoś z wody, ale nie mogłem o własnych siłach stanąć na nogach. Potem pamiętam już tylko płacz mojej żony, która była świadkiem całego zdarzenia i jej telefon na numer 112. Obudziłem się w szpitalu, wieczorem następnego dnia. Poinformowano mnie, że przy wychodzeniu z wody uderzyła we mnie drewniana kłoda, która prawdopodobnie nie została w należyty sposób zabezpieczona po wycince i dryfowała w wodzie. Uderzyła w moje plecy, powodując uraz kręgosłupa. W wyniku tego zdarzenia doznałem częściowego paraliżu nóg i poruszam się przy pomocy specjalnego chodzika lub dzięki wózkowi inwalidzkiemu.
– Uratował Pan tonącą kobietę, samemu ulegając przy tym wypadkowi. Można by powiedzieć, że ta historia to scenariusz na dobry film.
– Z całą pewnością dałoby się na podstawie mojej historii nakręcić ciekawy film. Zresztą wkrótce po wypadku zaczęły zgłaszać się do mnie rozmaite stacje telewizyjne i radiowe, prosząc o wywiad lub spotkanie. Wieść o tym zdarzeniu szybko rozniosła się po okolicy i dużo dalej. Wielu widziało we mnie bohatera, który naraził własne życie, by ratować cudze.
– A czuje się Pan bohaterem?
– Absolutnie nie! Nigdy nie pomyślałem o sobie w ten sposób. Owszem, to, co zrobiłem, wymagało odwagi, ale w tamtym momencie nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, jakie mogą być ewentualne negatywne konsekwencje mojej decyzji. W takich chwilach nie ma czasu na myślenie. Jest bodziec, jest reakcja. Bodźcem było zagrożone życie drugiego człowieka, reakcją – mój skok do wody i udzielenie pomocy. Jestem zwykłym człowiekiem, żaden ze mnie bohater. Zrobiłem to, co do mnie należało. Znane są przecież historie wielu osób, które zachowały się podobnie.
– Ale tamta błyskawiczna decyzja odcisnęła się boleśnie na Pana zdrowiu i życiu. Ma Pan o to żal?
– Gdybym powiedział, że utrata zdrowia i pełnej sprawności nic mnie nie obeszła, nie byłbym uczciwy. Kiedy w szpitalu dowiedziałem się, jaki jest mój faktyczny stan, przeżyłem szok i nie wierzyłem do końca w to, co mówią lekarze. Pomyślałem wówczas, że poćwiczę trochę intensywniej, może opłacę sobie dodatkową rehabilitację i po kłopocie – znów będę sprawny, jak przed wypadkiem. Dzisiaj wiem, że to był mechanizm obronny, który polegał na zaprzeczaniu faktom. Operacja kręgosłupa i rehabilitacja bardzo przyczyniły się do tego, że nie zostałem całkowicie przykuty do łóżka, ale od samego początku było wiadomo, że nie wrócę do pełnej sprawności.
Nigdy jednak nie żałowałem, że wówczas pomogłem tamtej kobiecie. Tym bardziej, że – jak się później okazało – to pijani znajomi wepchnęli ją do wody, wiedząc, że nie potrafi pływać i chcąc zabawić się jej kosztem. Ona jedyna z całego towarzystwa była trzeźwa. Do dzisiaj mam z nią kontakt, pozostajemy w serdecznej relacji.
– Jak wyglądało Pana leczenie bezpośrednio po wypadku?
– Jak już wspomniałem, przeszedłem operację. W wyniku uderzenia doznałem złamania kręgosłupa, a mikroodłamki kości poraziły nerwy – stąd mój częściowy paraliż. Operacja była konieczna, aby usunąć odłamki kości i zespolić złamania. Lekarze zrobili wszystko, co było możliwe, aby maksymalnie zneutralizować skutki wypadku. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Wielką pracę wykonali także rehabilitanci, dzięki którym nauczyłem się chodzić w specjalnym gorsecie i przy pomocy chodzika. Do dzisiaj, każdego dnia intensywnie ćwiczę, aby utrzymać jak najlepszą sprawność, zapobiec przykurczom i bolesnym napięciom mięśni. Obecnie cały proces rehabilitacji jest płynny i rutynowy. Powtarzam wyuczone ćwiczenia, czasem uczę się nowych ćwiczeń zadanych przez rehabilitanta, w zależności od potrzeb. Na początku było w tym względzie dużo trudniej, bo musiałem całkowicie zmienić tryb życia, które po wypadku wywróciło się do góry nogami. Teraz, po latach, jestem już do wszystkiego przyzwyczajony i obowiązkowe ćwiczenia traktuję po prostu jak jeden z punktów dnia. Wiem, że ćwiczenia służą utrzymaniu mojej sprawności, więc wykonuję je bez narzekania. Najlepszą nagrodą za ten wysiłek jest dla mnie duża samodzielność i możliwość funkcjonowania bez stałej opieki innych osób.
– Ale są sytuacje, w których ta pomoc jest Panu potrzebna?
– Tak. Bywają sytuacje, w których potrzebuje pomocy innych osób. Miewam dni, kiedy z powodu różnych dolegliwości muszę pozostać w łóżku. Potrzebuję wtedy nadzoru przy prostych czynnościach (posiłek, zmiana pozycji) i pomocy w wykonywaniu ćwiczeń. Ogromnym wsparciem w tym zakresie jest moja żona, która czuwa przy mnie na dobre i na złe. Bardzo dzielnie znosi moją niepełnosprawność i związane z nią niedogodności. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.
– Mówi Pan, że żona dzielnie znosi Pana niepełnosprawność. A jak Panu udało się zaakceptować tę sytuację?
– Początkowo nie docierało do mnie, że moje życie się zmieni. Wspomniałem już, że przez jakiś czas zaprzeczałem faktom. Szybko jednak dotarło do mnie, że jestem osobą niepełnosprawną. Uświadomienie sobie tego faktu przeżyłem dosyć boleśnie, choć – powtórzę – nigdy nie żałowałem tamtej decyzji wejścia do wody. „Po męsku”, czyli tak, żeby nikt nie widział, opłakałem utratę zdrowia i zacząłem żyć dalej, już jako osoba niepełnosprawna. Ten stan opłakiwania trwał może miesiąc, potem wszystko wróciło na właściwe tory. Myślę, że pewnym przełomem w moim myśleniu o niepełnosprawności była rozmowa z zaprzyjaźnionym księdzem, z którym niegdyś wielokrotnie wyruszałem na pielgrzymkowy szlak. Kiedy trochę mu się żaliłem, że nie będę już teraz tak aktywny i silny jak dawniej, powiedział coś, co mną wstrząsnęło: „Sławek, ty teraz możesz być mocny w swojej niemocy. Nie zmarnuj tego”. Przyznam, że te słowa były czymś, czego na tamten czas bardzo potrzebowałem. Postawiły mnie do pionu – i dosłownie, i w przenośni. Wziąłem się w garść i postanowiłem codziennie praktykować wdzięczność: za ocalone życie tamtej kobiety, za to, że przeżyłem wypadek, za kochającą żonę i rodzinę, za lekarzy i rehabilitantów, którzy mi pomagają oraz za wielu dobrych ludzi wokół.
– Wiem, że ową „moc w niemocy” daje Panu także wiara.
– Tak, wiara daje mi siłę i wiem, że ta siła nie pochodzi ode mnie, ale przychodzi od Boga. Kiedy ktoś mówi mi, że podziwia to, jak bardzo jestem dzielny, od razu prostuję jego myślenie, przekierowując wszystkie zachwyty właśnie na Osobę Boga. To On przecież dał mi życie, wszystkie talenty, obdarzył łaską wiary. To również On, posługując się dobrymi ludźmi, sprawił, że nadal żyję, że mogę teraz z panią rozmawiać, że mogę cieszyć się życiem. Jeśli można mówić o jakiejkolwiek mojej zasłudze, to tylko w tym sensie, że każdego dnia odpowiadam Bogu i pozwalam Mu się prowadzić. Cała reszta należy do Niego.
– Miesięcznik „Apostolstwo Chorych” jest adresowany do osób chorych i niepełnosprawnych. Czy jest coś, co chciałby Pan powiedzieć naszym Czytelnikom?
– Serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy czytają teraz moje słowa. Jestem jednym z Was. W swojej niepełnosprawności mam lepsze i gorsze dni. Cały czas staram się jednak pamiętać, że choć jestem słabszy i mniej sprawny niż kiedyś, moja wartość przez to nie zmalała. Nadal mogę być użyteczny dla innych, chociażby przez życzliwe słowo wsparcia czy modlitwę. Bądźcie wdzięczni wszystkim, którzy pomagają Wam na co dzień. Nie myślcie jednak, że tylko Wy coś otrzymujecie. Sami również jesteście wielkim darem dla Waszych rodzin i wspólnot. Naprawdę – jak powiedział wspomniany kapłan – jesteśmy „mocni w niemocy”. To niesłychany paradoks, którym zachwycam się każdego dnia. Tego zachwytu życzę także Wam.
– Bardzo dziękuję Panu za rozmowę i wszystkie pokrzepiające słowa skierowane do Czytelników miesięcznika.
Zobacz całą zawartość numeru ►