Szlachetne zdrowie...
Nie wszyscy w jednakowym stopniu z upływem lat zachowują sprawność, ale każdy z nas zobowiązany jest pielęgnować takie zdrowie, jakie ma i troszczyć się, by temu zdrowiu nie szkodzić.
2024-04-02
Wszyscy dobrze znamy fraszkę Jana Kochanowskiego zatytułowaną „Na zdrowie”. Jej autor trafnie zauważa, że dopóki zdrowie nam dopisuje, nie pamiętamy zbytnio, by o nie dbać, nie zawsze należycie doceniamy jego wartość, zaś o jego znaczeniu przypominamy sobie zwykle wówczas, gdy zaczyna go brakować: „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”.
7 kwietnia obchodzony jest Światowy Dzień Zdrowia. Data ta może stać się dobrą okazją do zadania sobie pytania, czy owo „szlachetne zdrowie” jest najwyższą wartością w naszym życiu i jak należy tę wartość pielęgnować? A może istnieją inne wartości dużo cenniejsze niż zdrowie?
Salus – zdrowie i zbawienie
Łacińskie słowo salus ma podwójne tłumaczenie. Oznacza zarówno zbawienie, jak i zdrowie. Myślę, że to ciekawa intuicja, za którą warto pójść, troszcząc się o jedno i drugie.
Zbawienie jest nam dane i zadane. Dane – ponieważ już ponad dwa tysiące lat temu Jezus Chrystus „przez krzyż i mękę swoją świat odkupić raczył” – i zadane, ponieważ nasze osobiste zbawienie nie dokona się automatycznie, bez naszego działania. „Zabiegajcie o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem” (Flp 2, 12) – nakazuje św. Paweł. Nie zdrowie, nawet nie życie doczesne, jest kluczowym dobrem, o które człowiek powinien z całych swoich sił troszczyć się i zabiegać, lecz zbawienie. „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9, 24) – przypomina Pan Jezus. Stawianie na pierwszym planie zdrowia grozi niebezpieczeństwem lekceważenia zbawienia. Jeżeli bowiem zdrowie jest dla kogoś najważniejsze, to zbawienie musi być mniej ważne. A o sprawy drugoplanowe zwykle troszczymy się znacznie mniej.
Ale czy to znaczy, że zdrowie jest mało ważne i należy je lekceważyć? Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie! „Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego?” – pyta św. Paweł, by natychmiast dodać w formie zalecenia: „Chwalcie więc Boga w waszym ciele!” (1 Kor 6, 19-20). O ciało bezwzględnie należy się troszczyć, bo nie jest ono naszą własnością. Jak słusznie zauważa św. Paweł w Liście do Rzymian, „nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14, 7-8). Nasze ciała zostały nam oddane w użytkowanie – niejako wynajęte przez Stwórcę – i mamy obowiązek o nie dbać, bo chociaż ostatecznie ulegną one śmierci i rozkładowi, to jednak dopóki spoczywają w naszej pieczy, odpowiadamy za nie przed ich Właścicielem. Więcej, mamy obowiązek uczynić z naszych ciał dobry użytek na drodze ku zbawieniu.
Znam wiele osób starszych, które mimo dokuczających im dolegliwości, nie rezygnują z fizycznej aktywności i starają się – na ile to tylko możliwe – pozostawać w dobrej formie. Spacerują, odżywiają się zdrowo, stosują się do wszelkich lekarskich zaleceń. Tak trzeba, bo mamy przecież obowiązek wypełniania Bożych przykazań, w tym przykazania „Nie zabijaj”. Nie wszyscy w jednakowym stopniu z upływem lat zachowują sprawność, ale każdy z nas zobowiązany jest pielęgnować takie zdrowie, jakie ma i troszczyć się, by temu zdrowiu nie szkodzić.
O zdrowie zatem trzeba dbać, ale jednocześnie nie wolno z niego robić bożka. Nie da się żyć tak, aby wszystko, co nas dotyczy było jedynie fit, glow i top of the top (z ang. dopasowanie, blask, najwyższa forma). Każda idealizacja naszego życia i zdrowia prędzej czy później rozbije się, roztrzaska o rzeczywistość. Im bardziej nadmuchamy tę bańkę szczęśliwości – przekonanie, że można być stale młodym, pięknym i zdrowym – tym bardziej będzie bolało, kiedy pęknie.
O cierpieniu, które jest perłą
Gdyby przyjąć, że zdrowie jest najważniejsze, chorobę należałoby postrzegać jako największe możliwe zło, którego człowiek doświadcza w życiu. Tymczasem wcale tak nie jest. Katechizm Kościoła Katolickiego uczy, że „choroba może prowadzić do niepokoju, do zamknięcia się w sobie, czasem nawet do rozpaczy i buntu przeciw Bogu, ale może także być drogą do większej dojrzałości, może pomóc lepiej rozeznać w swoim życiu to, co nieistotne, aby zwrócić się ku temu, co istotne. Bardzo często choroba pobudza do szukania Boga i powrotu do Niego” (KKK 1501). Choroba jest złem, ale bynajmniej nie największym w ludzkim życiu. Największym złem, którego może doświadczyć człowiek, jest grzech, i to jego powinien się strzec za wszelką cenę – choćby za cenę utraty zdrowia, a nawet życia. „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mt 16, 26).
Powiedzmy to jasno: cierpienie samo w sobie jest złem. Bóg nie chce cierpienia, nie jest też powodem cierpienia. Kluczem do zrozumienia sensu cierpienia i przyjęcia go może być ofiarowanie się Bogu. Chodzi o zamienianie zła, jakim jest cierpienie, w dobro. W jakie dobro? W modlitwę, ofiarę, gest czystej bezinteresownej miłości, w akt oddania, zawierzenia siebie Bogu. Chodzi więc nie o cierpienie dla cierpienia, ale o miłość, która jest gotowa znosić cierpienie, o miłość, która w obliczu bólu nie wycofuje się, ale trwa wiernie, co więcej, rośnie. O miłość, która potrafi dać siebie do końca. Aż po śmierć.
Ten proces przemiany cierpienia w modlitwę i miłość, można porównać do powstawania perły. Jak wiadomo, perła powstaje w ciele mięczaka, gdy do wnętrza skorupy, w której żyje, dostanie się ziarenko piasku, odprysk muszli lub jakieś inne obce ciało. To obce ciało dosłownie wbija się w jego organizm, zadając mu ból. Jednak wokół tego miejsca bólu, cierpienia i zranienia stopniowo zaczyna wytwarzać się perła. Zatem paradoksalnie – w miejscu największej rany powstaje coś najpiękniejszego, najcenniejszego.
Wszyscy boimy się cierpienia. Nawet sam Jezus wołał do Ojca w Ogrójcu: „Oddal ode Mnie ten kielich”. Ale gdy dosięga nas cierpienie, daje ono szansę na perłę, czyli na nową jakość, na coś pięknego, szlachetnego, cennego – na wzrost w wierze, w miłości, dojrzewanie w pięknym człowieczeństwie. Cierpienie daje taką szansę, ale nie działa w nas jak automat. Cierpienie może także człowieka niszczyć, degradować fizycznie i duchowo, prowadzić do bluźnierstwa, a nawet do zbrodni, do szaleństwa, do zadawania cierpienia innym w imię doznanej krzywdy itd. Zamienianie bólu w perłę zależy od naszej wolności. Zależy od tego, czy przyjmiemy cierpienie ze względu na miłość do człowieka i Boga, których kochamy. Słusznie bronimy się przed bólem i cierpieniem w ochronne skorupy, lecz gdy jakiś cierń wbije się w nasze ciała czy dusze, wtedy w wolności sami możemy zdecydować, co z tym cierniem zrobimy.
Oczywiście nie chodzi o cierpiętnictwo. Należy robić wszystko, co w naszej mocy, aby cierpienie zmniejszyć, pokonać, ale całkowite usunięcie go ze świata nie leży w naszych możliwościach – podkreśla Benedykt XVI w encyklice „Spe salvi”. Ale też – kontynuuje – „właśnie tam, gdzie ludzie, usiłując uniknąć wszelkiego cierpienia, starają się uchylić od wszystkiego, co może powodować ból, tam, gdzie chcą zaoszczędzić sobie wysiłku i bólu związanego z prawdą, miłością, dobrem, staczają się w życie puste, w którym być może już prawie nie ma bólu, ale coraz bardziej dominuje mroczne poczucie braku sensu i zagubienia. Nie unikanie cierpienia ani ucieczka od bólu uzdrawia człowieka, ale zdolność jego akceptacji, dojrzewania w nim, prowadzi do odnajdywania sensu przez zjednoczenie z Chrystusem, który cierpiał z nieskończoną miłością”. Powtórzmy zatem: sens cierpienia odnajdujemy przez zjednoczenie go z Ukrzyżowanym.
Uzdrawiająca siła choroby
Jednym z głównych duchowych zadań, które przyświeca wspólnocie Apostolstwa Chorych, jest jednoczenie się w doświadczeniu choroby z Jezusem Chrystusem oraz w łączności z Nim ofiarowanie swojego cierpienia Bogu za zbawienie świata. Ta idea znalazła się u podstaw powstania wspólnoty Apostolstwa Chorych. Od samego początku myśl o ofiarowaniu cierpienia nie oznaczała wychwalania samego cierpienia. Ani chrześcijaństwo ani Apostolstwo Chorych nie promują cierpiętnictwa. Ksiądz Michał Rękas niejednokrotnie o tym przypominał. Już w 1930 r. pisał: „Przynależność do Apostolstwa Chorych nie wyklucza pragnienia uleczenia i powrotu do zdrowia i czynienia w tym kierunku starań i zabiegów i modlenia się o zdrowie”. W 1947 r. rozwinął tę myśl: „Choroba i cierpienie są same w sobie czymś złym. Tak uczy św. Tomasz z Akwinu i cały Kościół katolicki. Podkreślam to mocno, żeby usunąć możliwe podejrzenia i nieporozumienia ze strony ludzi patrzących na Apostolstwo Chorych powierzchownie, bez zrozumienia. Kościół katolicki, idąc śladami Jezusa, czynił wiele i wciąż czyni dla zmniejszenia cierpienia. Chory obowiązany jest leczyć się, Kościół przy chorych modli się przede wszystkim o zdrowie”. Zaś o ofiarowaniu cierpień pisał tak: „Nie jest to pragnienie nowych, dodatkowych, czy jeszcze większych cierpień, tylko całkiem proste, ofiarne przyjęcie i religijne przeżycie po Bożemu cierpień już istniejących”.
Choroba, niemoc, ułomność czy kalectwo – na co w historii znajdujemy liczne dowody – mogą się okazać błogosławieństwem, łaską, przyczyną nawrócenia i ratunkiem dla duszy. Nie zapominajmy o uzdrawiającej sile choroby. Właśnie tak: o uzdrawiającej sile choroby. Choć sformułowanie to wydaje się mocno trącić wewnętrzną sprzecznością – odbierze je w ten sposób tylko niewierzący. Chrześcijanin doskonale wie, że Bóg może także z sytuacji choroby uczynić przestrzeń wielkiego duchowego dobra. Dobra, które rozlewa się nie tylko na samego chorego, ale także – przez jego ofiarowanie cierpienia w różnych intencjach w łączności z Panem Jezusem – na innych.
Zobacz całą zawartość numeru ►